Mniejszość tworząca bogactwo coraz mniej chętnie płaci za "chleb i igrzyska"
Ucichł już hałas wywołany emisją "Big Brother". Zarówno zwolennicy pokazywania takich programów, jak i jego przeciwnicy wyczerpali listę argumentów i - całkowicie nie usatysfakcjonowani - przestali wymieniać argumenty oraz epitety. Wywołany szum informacyjny utrudnił, o ile nie uniemożliwił, spokojne rozważania na temat tego społecznego zjawiska i jego głębszych przyczyn.
Nie można przecież potraktować poważnie argumentu, że w liberalnej demokracji "zabrania się zabraniać". W USA, kraju o najsilniej bronionej wolności słowa, definicja tej wolności mówi o publikowaniu "wszystkiego, co nadaje się do wydrukowania". Istnieją więc granice, choć historycznie te granice zmieniały się, wraz ze zmianą granic przyzwoitości publikacji ("afera rozporkowa" byłaby nie do pomyślenia pół wieku wcześniej!).
Równocześnie jednak nie można potraktować poważnie argumentów oburzonych intelektualistów, domagających się zakazu emisji takich programów. Niby dlaczego: ze względu na ich tandetę intelektualną? Toż Antoni Słonimski, od którego zapożyczyłem tytuł moich felietonów, w jednym zdaniu określił tandetę intelektualną programów telewizyjnych swej epoki, pisząc, że "w telewizji jest coraz teledurniej".
To może zabronić ze względu na szkodliwość połączenia tandety intelektualnej z podglądactwem? A dlaczegóż to tandeta intelektualna i podglądactwo w sferze fizjologii miałyby być bardziej szkodliwe od takich samych cech w innych sferach życia? Z punktu widzenia szkodliwości społecznej - z jej konsekwencjami w postaci inwazji ciemnoty - znacznie szkodliwszym programem jest na przykład "Sprawa dla reportera". Jest to też podglądactwo, a poziom i treść komentarzy woła nie tyle o ripostę merytoryczną, ile o wnikliwe przyjrzenie się ich autorom z punktu widzenia psychopatologii...
Kryteria, na podstawie których ktoś miałby czegoś zabraniać, są więc niejasne i jako klasyczny liberał zawsze będę nawoływał do ostrożności przy wszelkich zakazach tego, co nie jest zabronione przez prawo liberalnej demokracji. Nawołuję natomiast do sensownej dyskusji o przyczynach tego zjawiska. Na ogół krytykuje się rynek, który jakoby wymusza równanie gustów w dół. Ale kapitalistyczny rynek działał też sto, a nawet dwieście lat temu. Dlaczego więc nie zniechęcał do naśladowania dobrych wzorów wówczas, a zniechęca dzisiaj?
Najwyraźniej źródła równania w dół, czy może dokładniej: odrzucenia przez znaczne odłamy społeczeństw Zachodu (a my idziemy tym samym tropem!) potrzeby naśladowania dobrych wzorów, tkwią gdzie indziej - nie w rynkowej konkurencji. Drogi awansu w społeczeństwie przemysłowym wiodły zawsze przez naśladownictwo dobrych wzorów. Robotnik starał się naśladować majstra, majster inżyniera, ten zaś dyrektora. Drogą do awansu była nie tylko lepsza praca, ale i przejęcie wzorców zachowań środowiska, do którego się awansowało lub choćby chciało się awansować.
Przejęcie wzorców obejmowało nie tylko podnoszenie kwalifikacji, ale też standardów kulturowych. Niewyobrażalne byłoby, aby sto lat temu ktoś, zapytany, kim jest Szekspir, nie wiedział, o kim mowa lub jeszcze chwalił się tym, że tego nie wie. Tymczasem tak właśnie - w pełni zadowolonego z siebie hucpiarstwa - powiedział jeden z uczestników niemieckiej odmiany reality show, co dało asumpt do podobnej - i podobnie jałowej - dyskusji w Niemczech.
Tandetne intelektualnie programy tego typu ogląda w różnych krajach więcej osób niż filmy czy sztuki teatralne z udziałem najlepszych aktorów. Obcowanie z podobną sobie "średnizną" zaspokaja jakieś potrzeby milionów osób w zachodnich społeczeństwach, z polskim włącznie; pod tym względem niewątpliwie już jesteśmy częścią współczesnego Zachodu! Pomocą w lepszym zrozumieniu tego, jakie są to potrzeby, jest cieszący się powodzeniem program o rodzinie Kiepskich. Kiepscy są nieco poniżej naszej - tak przecież niewysokiej - średniej. Ale najwidoczniej oglądanie programu o poczynaniach nieudaczników z nieodległego własnemu środowiska staje się źródłem dobrego samopoczucia milionów: "Proszę bardzo! Jestem lepszy i to nie czyniąc żadnego większego wysiłku w tym kierunku! Dalekie mi są wszelkie starania w rodzaju coraz lepiej wykonywanej pracy, pogłębiania wiedzy czy naśladowania obyczajów i przejmowania aspiracji ludzi stojących wyżej ode mnie. A mimo to jest mi całkiem nieźle". Perspektywy są podobne. Miliony miernot wyznają (zapewne nieświadomie) hasło z kabaretu Długi: jest nieźle, a będzie jeszcze nieźlej...
Poszukiwanie przyczyn samozadowolenia i niechęci do wyjścia z własnej "średnizny" ma swoje uzasadnienie - moim zdaniem - w obecnej fazie rozwoju społeczno-gospodarczego świata zachodniego, którą porównałbym ze starożytnym Rzymem w fazie rozkładu cesarstwa. Symbolem roszczeń rzymskiego plebsu było hasło "chleba i igrzysk", czyli - przekładając na język współczesności - bezpieczeństwa socjalnego i kultury masowej.
Socjaldemokratyczne państwo opiekuńcze, mające i u nas tak wielu zwolenników, stara się zapewnić wszystkim godziwy poziom konsumpcji, niezależnie nie tylko od tego, czy są w stanie, ale też niezależnie od tego, czy mają ochotę pracować. Czy trzeba szukać silniejszego antybodźca do dobrej pracy, do naśladowania zdolniejszych, pracowitszych i bardziej wykształconych, do podnoszenia własnych aspiracji?
Profesor Hołówka, filozof, proponował w "Polityce" (nr 30/2001), by masy miernoty przejrzały się w lustrze. Niestety, ta terapia jest z gruntu błędna. "Olbrzymia klasa motłochu" - jak to nazwał profesor w udzielonym wywiadzie - ogląda się w lustrze reality show i wcale dobrze się z tym czuje. Zdecydowanie wolę filozofa prof. Łagowskiego, od filozofa prof. Hołówki, gdy ten pierwszy zwraca uwagę na stworzone w XX wieku - po raz pierwszy w historii - "prawo do cudzego dochodu". Bo ktoś musi zapracować na to, by masy miernoty mogły bez większego wysiłku mieć się nieźle - i jeszcze liczyć na to, że będą mieć się "jeszcze nieźlej"...
Warto się zastanowić, dlaczego tak się dzieje, ale od kogoś, kto autorytatywnie stwierdza, jak prof. Hołówka, że "ciemnota komunistyczna była często bardziej światła niż obecne liberalne oświecenie", nie należy oczekiwać sensownej diagnozy, podobnie jak niewiele sensu w świetle faktów ma też proponowana terapia lustra. Dopiero w ostatnim zdaniu wywiadu profesor zbliża się do współczesnych realiów, gdy mówi, że "ludzie chcą dostać to, co im się wyśniło, a śniło im się, że dostają kupę forsy za nic".
To właśnie demoralizująca kupa forsy za nic - czyli państwo opiekuńcze - tkwi u podstaw lekceważącego stosunku do wyższych aspiracji zawodowych i kulturowych! Nie pomoże więc lustro, natomiast może pomóc powrót nie do komunistycznej ciemnoty, jak proponuje Hołówka, ale do klasycznej liberalnej tradycji kapitalizmu, nie zdeformowanego przez państwo opiekuńcze. Pomoc ubogim mieściła się w normie etycznej i aktywności społecznej tak nie lubianego przez lewicujących pięknoduchów "społeczeństwa kupczyków", czyli wiktoriańskiej Anglii. Ale w tej Anglii wszystkim, włącznie ze wspomaganymi ubogimi, wpajano zasadę, iż każdy jest kowalem swego losu (zakładano bowiem - i słusznie - że ubóstwo nie jest dziedziczne).
Bez radykalnego ograniczenia państwa opiekuńczego do rzeczywiście potrzebujących nie staniemy się krajem ludzi zamożnych, gdyż redystrybucja ("prawo do cudzego dochodu") zadławi bodźce do lepszej pracy, oszczędzania, inwestowania, innowacyjności i przedsiębiorczości. Ale także nie wrócimy do świata wyższych i stale rosnących aspiracji, oczywiście aspiracji powiązanych z wysiłkiem w celu ich urzeczywistnienia - nie zaś aspiracji do otrzymywania kupy forsy za nic.
Rzecz jasna, państwo opiekuńcze załamie się wcześniej czy później. Nie wytrzyma ciężaru rosnących kosztów i malejących wpływów. Mniejszość społeczeństwa, ta tworząca bogactwo, coraz mniej chętnie płaci za "chleb i igrzyska" dla tych, którym nie chce się ani pracować, ani myśleć. Chodzi jednak o to, aby to radykalne odejście od filozofii "chleba i igrzysk" nastąpiło na tyle wcześnie, by kuracja odwykowa przyniosła oczekiwane zmiany.
Nie można przecież potraktować poważnie argumentu, że w liberalnej demokracji "zabrania się zabraniać". W USA, kraju o najsilniej bronionej wolności słowa, definicja tej wolności mówi o publikowaniu "wszystkiego, co nadaje się do wydrukowania". Istnieją więc granice, choć historycznie te granice zmieniały się, wraz ze zmianą granic przyzwoitości publikacji ("afera rozporkowa" byłaby nie do pomyślenia pół wieku wcześniej!).
Równocześnie jednak nie można potraktować poważnie argumentów oburzonych intelektualistów, domagających się zakazu emisji takich programów. Niby dlaczego: ze względu na ich tandetę intelektualną? Toż Antoni Słonimski, od którego zapożyczyłem tytuł moich felietonów, w jednym zdaniu określił tandetę intelektualną programów telewizyjnych swej epoki, pisząc, że "w telewizji jest coraz teledurniej".
To może zabronić ze względu na szkodliwość połączenia tandety intelektualnej z podglądactwem? A dlaczegóż to tandeta intelektualna i podglądactwo w sferze fizjologii miałyby być bardziej szkodliwe od takich samych cech w innych sferach życia? Z punktu widzenia szkodliwości społecznej - z jej konsekwencjami w postaci inwazji ciemnoty - znacznie szkodliwszym programem jest na przykład "Sprawa dla reportera". Jest to też podglądactwo, a poziom i treść komentarzy woła nie tyle o ripostę merytoryczną, ile o wnikliwe przyjrzenie się ich autorom z punktu widzenia psychopatologii...
Kryteria, na podstawie których ktoś miałby czegoś zabraniać, są więc niejasne i jako klasyczny liberał zawsze będę nawoływał do ostrożności przy wszelkich zakazach tego, co nie jest zabronione przez prawo liberalnej demokracji. Nawołuję natomiast do sensownej dyskusji o przyczynach tego zjawiska. Na ogół krytykuje się rynek, który jakoby wymusza równanie gustów w dół. Ale kapitalistyczny rynek działał też sto, a nawet dwieście lat temu. Dlaczego więc nie zniechęcał do naśladowania dobrych wzorów wówczas, a zniechęca dzisiaj?
Najwyraźniej źródła równania w dół, czy może dokładniej: odrzucenia przez znaczne odłamy społeczeństw Zachodu (a my idziemy tym samym tropem!) potrzeby naśladowania dobrych wzorów, tkwią gdzie indziej - nie w rynkowej konkurencji. Drogi awansu w społeczeństwie przemysłowym wiodły zawsze przez naśladownictwo dobrych wzorów. Robotnik starał się naśladować majstra, majster inżyniera, ten zaś dyrektora. Drogą do awansu była nie tylko lepsza praca, ale i przejęcie wzorców zachowań środowiska, do którego się awansowało lub choćby chciało się awansować.
Przejęcie wzorców obejmowało nie tylko podnoszenie kwalifikacji, ale też standardów kulturowych. Niewyobrażalne byłoby, aby sto lat temu ktoś, zapytany, kim jest Szekspir, nie wiedział, o kim mowa lub jeszcze chwalił się tym, że tego nie wie. Tymczasem tak właśnie - w pełni zadowolonego z siebie hucpiarstwa - powiedział jeden z uczestników niemieckiej odmiany reality show, co dało asumpt do podobnej - i podobnie jałowej - dyskusji w Niemczech.
Tandetne intelektualnie programy tego typu ogląda w różnych krajach więcej osób niż filmy czy sztuki teatralne z udziałem najlepszych aktorów. Obcowanie z podobną sobie "średnizną" zaspokaja jakieś potrzeby milionów osób w zachodnich społeczeństwach, z polskim włącznie; pod tym względem niewątpliwie już jesteśmy częścią współczesnego Zachodu! Pomocą w lepszym zrozumieniu tego, jakie są to potrzeby, jest cieszący się powodzeniem program o rodzinie Kiepskich. Kiepscy są nieco poniżej naszej - tak przecież niewysokiej - średniej. Ale najwidoczniej oglądanie programu o poczynaniach nieudaczników z nieodległego własnemu środowiska staje się źródłem dobrego samopoczucia milionów: "Proszę bardzo! Jestem lepszy i to nie czyniąc żadnego większego wysiłku w tym kierunku! Dalekie mi są wszelkie starania w rodzaju coraz lepiej wykonywanej pracy, pogłębiania wiedzy czy naśladowania obyczajów i przejmowania aspiracji ludzi stojących wyżej ode mnie. A mimo to jest mi całkiem nieźle". Perspektywy są podobne. Miliony miernot wyznają (zapewne nieświadomie) hasło z kabaretu Długi: jest nieźle, a będzie jeszcze nieźlej...
Poszukiwanie przyczyn samozadowolenia i niechęci do wyjścia z własnej "średnizny" ma swoje uzasadnienie - moim zdaniem - w obecnej fazie rozwoju społeczno-gospodarczego świata zachodniego, którą porównałbym ze starożytnym Rzymem w fazie rozkładu cesarstwa. Symbolem roszczeń rzymskiego plebsu było hasło "chleba i igrzysk", czyli - przekładając na język współczesności - bezpieczeństwa socjalnego i kultury masowej.
Socjaldemokratyczne państwo opiekuńcze, mające i u nas tak wielu zwolenników, stara się zapewnić wszystkim godziwy poziom konsumpcji, niezależnie nie tylko od tego, czy są w stanie, ale też niezależnie od tego, czy mają ochotę pracować. Czy trzeba szukać silniejszego antybodźca do dobrej pracy, do naśladowania zdolniejszych, pracowitszych i bardziej wykształconych, do podnoszenia własnych aspiracji?
Profesor Hołówka, filozof, proponował w "Polityce" (nr 30/2001), by masy miernoty przejrzały się w lustrze. Niestety, ta terapia jest z gruntu błędna. "Olbrzymia klasa motłochu" - jak to nazwał profesor w udzielonym wywiadzie - ogląda się w lustrze reality show i wcale dobrze się z tym czuje. Zdecydowanie wolę filozofa prof. Łagowskiego, od filozofa prof. Hołówki, gdy ten pierwszy zwraca uwagę na stworzone w XX wieku - po raz pierwszy w historii - "prawo do cudzego dochodu". Bo ktoś musi zapracować na to, by masy miernoty mogły bez większego wysiłku mieć się nieźle - i jeszcze liczyć na to, że będą mieć się "jeszcze nieźlej"...
Warto się zastanowić, dlaczego tak się dzieje, ale od kogoś, kto autorytatywnie stwierdza, jak prof. Hołówka, że "ciemnota komunistyczna była często bardziej światła niż obecne liberalne oświecenie", nie należy oczekiwać sensownej diagnozy, podobnie jak niewiele sensu w świetle faktów ma też proponowana terapia lustra. Dopiero w ostatnim zdaniu wywiadu profesor zbliża się do współczesnych realiów, gdy mówi, że "ludzie chcą dostać to, co im się wyśniło, a śniło im się, że dostają kupę forsy za nic".
To właśnie demoralizująca kupa forsy za nic - czyli państwo opiekuńcze - tkwi u podstaw lekceważącego stosunku do wyższych aspiracji zawodowych i kulturowych! Nie pomoże więc lustro, natomiast może pomóc powrót nie do komunistycznej ciemnoty, jak proponuje Hołówka, ale do klasycznej liberalnej tradycji kapitalizmu, nie zdeformowanego przez państwo opiekuńcze. Pomoc ubogim mieściła się w normie etycznej i aktywności społecznej tak nie lubianego przez lewicujących pięknoduchów "społeczeństwa kupczyków", czyli wiktoriańskiej Anglii. Ale w tej Anglii wszystkim, włącznie ze wspomaganymi ubogimi, wpajano zasadę, iż każdy jest kowalem swego losu (zakładano bowiem - i słusznie - że ubóstwo nie jest dziedziczne).
Bez radykalnego ograniczenia państwa opiekuńczego do rzeczywiście potrzebujących nie staniemy się krajem ludzi zamożnych, gdyż redystrybucja ("prawo do cudzego dochodu") zadławi bodźce do lepszej pracy, oszczędzania, inwestowania, innowacyjności i przedsiębiorczości. Ale także nie wrócimy do świata wyższych i stale rosnących aspiracji, oczywiście aspiracji powiązanych z wysiłkiem w celu ich urzeczywistnienia - nie zaś aspiracji do otrzymywania kupy forsy za nic.
Rzecz jasna, państwo opiekuńcze załamie się wcześniej czy później. Nie wytrzyma ciężaru rosnących kosztów i malejących wpływów. Mniejszość społeczeństwa, ta tworząca bogactwo, coraz mniej chętnie płaci za "chleb i igrzyska" dla tych, którym nie chce się ani pracować, ani myśleć. Chodzi jednak o to, aby to radykalne odejście od filozofii "chleba i igrzysk" nastąpiło na tyle wcześnie, by kuracja odwykowa przyniosła oczekiwane zmiany.
Więcej możesz przeczytać w 2/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.