Sytuacja Polski nie jest tak zła, jak ją przedstawia rząd
W święta pojawił się, wedle premiera, kolejny rycerz apokalipsy sprowadzonej na kraj przez rząd Buzka. Ma postać kuli śniegowej. Radzę zmienić na "lawinę", bo nie było słychać, by kula śniegowa wyrządziła komuś większą szkodę niż rozkwaszenie nosa, a najczęściej służy do zrobienia bałwana. Wcześniej był rycerz ognisty. "Kraj się pali" - to słowa rzecznika rządu. Jeszcze wcześniej szef finansów dostrzegł rycerza topiącego Polskę, tak jak zatonął "Titanic". Był też rycerz kieszonkowiec, który podprowadził każdemu z Polaków 2,5 tys. zł.
Kiedy te apokaliptyczne wypowiedzi się pojawiły, sądziłem, że to emocjonalna reakcja na trudną sytuację, którą zastał rząd Leszka Millera. Ponadto nowa ekipa zwykle obsmarowuje bez umiaru poprzednią. "Raport o stanie państwa nie został ogłoszony przed Wigilią, bo zbyt dramatycznie przedstawia schedę po poprzedniej ekipie, by go ludziom serwować w okresie świąt". To nie są słowa premiera Millera ze stycznia 2002 r., lecz Mariana Krzaklewskiego ze stycznia roku 1998. Na początku emocje pewno przeważały. Ale już nie teraz. Teraz jest to polityka skalkulowana wedle rady, którą rabin dał Żydowi z dużą rodziną, który chciał sobie poprawić warunki mieszkaniowe. Jak wiadomo, radził wstawić do mieszkania kozła, a po miesiącu go wyprowadzić. I stał się cud, mieszkanie okazało się obszerniejsze.
Rząd Leszka Millera przejął władzę w trudniejszej sytuacji gospodarczej, niż była cztery lata wcześniej, gdy zaczynał ją sprawować rząd AWS-UW, choć nie była ona tak słodka, jak przy każdej okazji powtarza SLD. Rumieńce gorączki tak bardzo nie różnią się od rumieńców zdrowia. Można jedne wziąć za drugie. W roku 1993 koalicja SLD-PSL przejęła gospodarkę z nowymi fundamentami, po ciężkiej przebudowie PRL-owskiego dziedzictwa. I te fundamenty osłabiła, wstrzymując konieczne zmiany. Ludziom przez kilka lat żyło się dostatniej, ale gospodarka rosła w cherlawość, a nie w siłę. Uzasadnienie do tegorocznej ustawy budżetowej profesora Belki potwierdza tę opinię. Czytamy w nim, że "sprzyjający okres szybkiego wzrostu gospodarczego lat 1995-1998 nie został wykorzystany w celu przeprowadzenia kosztownych, lecz niezbędnych reform gospodarczych i reform sektora finansów publicznych". Przy drugim podejściu ta sama koalicja zastaje sytuację trudniejszą. Tym razem musi się zmierzyć z mozołem rządzenia, a nie tylko korzystać z jego uroków. Przyczyn trudniejszej sytuacji jest wiele i tylko niektóre - co istotne, nie najważniejsze - można przypisać polityce ekipy Buzka.
Strategia rządu polega na tym, by nasycić ludzi strachem o byt i czarnymi przewidywaniami w nadziei, że przy takich nastrojach niewiele nawet znaczący promyczek zostanie odebrany jako jego wielki sukces. To się nazywa obniżanie poziomu oczekiwań społecznych. W rzeczywistości sytuacja nie jest tak zła, jak się ją przedstawia, i błędy poprzedników nie są też tak drastyczne, jak się je przez różne przenośnie wyolbrzymia. Superbzdurą na przykład, ale uparcie, świadomie powtarzaną, jest teza, że rząd Buzka pozbawił każdego - z noworodkami włącznie - 2,5 tys. zł (najnowsza wersja 2,3 tys. zł - wreszcie dobrze podzielono 88 mld zł przez 38 mln obywateli) miesięcznie. Rzeczywiste dostosowanie budżetowe do gorszej sytuacji wynosi około 660 zł na osobę, z czego tylko część można zwalić na poprzedni rząd. Tak więc w sposób oczywisty manipuluje się nastrojami.
Można to uważać za niemoralne, bo zawiera element oszustwa, ale można też widzieć w przyjęciu takiej strategii chęć stworzenia psychologicznej osłony dla zmian, które sytuację poprawią. To jest inny, równie ważny rodzaj moralności. Zwłaszcza gdy chodzi o zahamowanie wzrostu bezrobocia, bo w tym kryje się największe zagrożenie. Oczywiście, straszenie katastrofą, by ludzi sparaliżować lękiem i zadowolić pozorami poprawy, a potem wygodnie trwać na posadach, byłoby skrajnie naganne. Czas intencje ujawni - i to szybko. Jeśli zza puklerza złożonego z czarnych wizji i oskarżeń pod adresem rządu Buzka nie wychynie jakaś pozytywna koncepcja, to wkrótce zasłanianie się taką tarczą zacznie budzić złość, a potem śmiech lekceważenia, nastrój najbardziej dla władzy niebezpieczny. Zniecierpliwienie i irytację zaczęło budzić już teraz.
Kiedy te apokaliptyczne wypowiedzi się pojawiły, sądziłem, że to emocjonalna reakcja na trudną sytuację, którą zastał rząd Leszka Millera. Ponadto nowa ekipa zwykle obsmarowuje bez umiaru poprzednią. "Raport o stanie państwa nie został ogłoszony przed Wigilią, bo zbyt dramatycznie przedstawia schedę po poprzedniej ekipie, by go ludziom serwować w okresie świąt". To nie są słowa premiera Millera ze stycznia 2002 r., lecz Mariana Krzaklewskiego ze stycznia roku 1998. Na początku emocje pewno przeważały. Ale już nie teraz. Teraz jest to polityka skalkulowana wedle rady, którą rabin dał Żydowi z dużą rodziną, który chciał sobie poprawić warunki mieszkaniowe. Jak wiadomo, radził wstawić do mieszkania kozła, a po miesiącu go wyprowadzić. I stał się cud, mieszkanie okazało się obszerniejsze.
Rząd Leszka Millera przejął władzę w trudniejszej sytuacji gospodarczej, niż była cztery lata wcześniej, gdy zaczynał ją sprawować rząd AWS-UW, choć nie była ona tak słodka, jak przy każdej okazji powtarza SLD. Rumieńce gorączki tak bardzo nie różnią się od rumieńców zdrowia. Można jedne wziąć za drugie. W roku 1993 koalicja SLD-PSL przejęła gospodarkę z nowymi fundamentami, po ciężkiej przebudowie PRL-owskiego dziedzictwa. I te fundamenty osłabiła, wstrzymując konieczne zmiany. Ludziom przez kilka lat żyło się dostatniej, ale gospodarka rosła w cherlawość, a nie w siłę. Uzasadnienie do tegorocznej ustawy budżetowej profesora Belki potwierdza tę opinię. Czytamy w nim, że "sprzyjający okres szybkiego wzrostu gospodarczego lat 1995-1998 nie został wykorzystany w celu przeprowadzenia kosztownych, lecz niezbędnych reform gospodarczych i reform sektora finansów publicznych". Przy drugim podejściu ta sama koalicja zastaje sytuację trudniejszą. Tym razem musi się zmierzyć z mozołem rządzenia, a nie tylko korzystać z jego uroków. Przyczyn trudniejszej sytuacji jest wiele i tylko niektóre - co istotne, nie najważniejsze - można przypisać polityce ekipy Buzka.
Strategia rządu polega na tym, by nasycić ludzi strachem o byt i czarnymi przewidywaniami w nadziei, że przy takich nastrojach niewiele nawet znaczący promyczek zostanie odebrany jako jego wielki sukces. To się nazywa obniżanie poziomu oczekiwań społecznych. W rzeczywistości sytuacja nie jest tak zła, jak się ją przedstawia, i błędy poprzedników nie są też tak drastyczne, jak się je przez różne przenośnie wyolbrzymia. Superbzdurą na przykład, ale uparcie, świadomie powtarzaną, jest teza, że rząd Buzka pozbawił każdego - z noworodkami włącznie - 2,5 tys. zł (najnowsza wersja 2,3 tys. zł - wreszcie dobrze podzielono 88 mld zł przez 38 mln obywateli) miesięcznie. Rzeczywiste dostosowanie budżetowe do gorszej sytuacji wynosi około 660 zł na osobę, z czego tylko część można zwalić na poprzedni rząd. Tak więc w sposób oczywisty manipuluje się nastrojami.
Można to uważać za niemoralne, bo zawiera element oszustwa, ale można też widzieć w przyjęciu takiej strategii chęć stworzenia psychologicznej osłony dla zmian, które sytuację poprawią. To jest inny, równie ważny rodzaj moralności. Zwłaszcza gdy chodzi o zahamowanie wzrostu bezrobocia, bo w tym kryje się największe zagrożenie. Oczywiście, straszenie katastrofą, by ludzi sparaliżować lękiem i zadowolić pozorami poprawy, a potem wygodnie trwać na posadach, byłoby skrajnie naganne. Czas intencje ujawni - i to szybko. Jeśli zza puklerza złożonego z czarnych wizji i oskarżeń pod adresem rządu Buzka nie wychynie jakaś pozytywna koncepcja, to wkrótce zasłanianie się taką tarczą zacznie budzić złość, a potem śmiech lekceważenia, nastrój najbardziej dla władzy niebezpieczny. Zniecierpliwienie i irytację zaczęło budzić już teraz.
Więcej możesz przeczytać w 2/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.