Jak zapewne wiesz, nie jestem namiętnym żłopaczem piwa
Piotrze!
Ponieważ pijam go dość mało, więc bardzo zważam, jakiej jest jakości. Owszem, belgijskiego, warzonego przez trapistów nie odmawiam z zasady, niemieckim weizenem nie wzgardzę, przekonany jestem do angielskich bitterów, prawie każde czeskie wchłaniam z entuzjazmem. A nasze? - zapytasz w odruchu patriotyzmu, pozbawionego wszakże endeckiej ksenofobii. Otóż po polskim piwowarstwie najlepiej widać, jak zbrodniczym systemem był komunizm. Wystarczył łyk wolnego rynku, by browary powstały z kolan, jakość piw osiągnęła niespotykany od dziesiątków lat poziom, a klient nie musiał być upokarzany zamawianiem do kufla obowiązkowej, przerażająco nieświeżej zakąski. To wszystko są rzeczy, z których i ja jestem dumny. Pozwól mi jednak odrobinę powybrzydzać.
Uważam mianowicie, że w polskich lokalach przeważnie nie potrafią podawać piwa. Po pierwsze, leją zbyt zimne. Piwo to nie cola, lodowate traci smak, w takiej temperaturze można co najwyżej pić amerykańskiego budweisera, który - jak zapewne się zgodzisz - jest tylko napojem piwopodobnym. Po drugie - leją je zbyt szybko. W Czechach na halbkę pilsnera czy wielkopopowickiego czekać trzeba kilka minut, u nas - kilka sekund. Zbyt zimne i za szybko nalane piwo nie tylko nie ma właściwego smaku, ale i piany. I jak tu przeprowadzać u nas słynny czeski test, każący wsadzić w pianę zapałkę na sztorc i sprawdzać, ile minut w niej stoi?
Produkowaliśmy kiedyś piwo Grodziskie, światowy fenomen, wymieniany przez wszystkie branżowe almanachy i encyklopedie. Zniknęło. Gdzie są piwa niepasteryzowane? Migają gdzieniegdzie po wioskach, w miejskich barach czy sklepach ich nie uświadczysz. Tak to, mój przyjacielu, wygląda. Mimo wyraźnych sukcesów piwowarskich cały czas jesteśmy w orbicie dominującej kultury wódczanej. I nie pytaj, czym za chwilę wypiję Twe zdrowie.
Mój Drogi Robercie!
NajwiĘkszy problem z podawaniem u nas piwa sprowadza się - moim zdaniem - do czystości aparatury barowej. Jak się tych wszystkich przewodów odpowiednio często nie przepłukuje, to zbiera się w nich kwaśne świństwo, które każdego guinnessa załatwi. Tu przypomina mi się zabawny cytat z prasy lat 60.: "Nasze barmanki to istne flejtuchy. Taka ani kufla nie umyje, ani pipy nie przeczyści i pół przyjemności stracone". Cóż, komuna upadła, ale flejtuchy przetrwały.
Nie tylko zresztą flejtuchy, bo czemu jak nie dziedzictwu Peerelu przypisać surrealistyczne zachowanie obsługi, którego doświadczyłem w poznańskiej Bażanciarni. Wchodzę tam około godz. 18. Duża sala, przy stolikach kilku gości, ale poza tym pusto. "Czy państwo mają rezerwację?" - wita mnie chłodno maître, czyli kierownik sali. "Nie? W takim razie przykro mi, ale nic nie mogę dla państwa zrobić, wszystkie stoliki zajęte, goście zjawią się lada chwila". W takich momentach mam zwyczaj obrócić się na pięcie i w niegościnne progi nie wracać, tym razem jednak nie chciałem zrezygnować z okazji poznania nowego przybytku świetnej skądinąd restauratorki Magdy Gessler. Urządziłem więc awanturkę i w końcu stolik się znalazł. Potem siedzieliśmy wesoło aż do zamknięcia lokalu. I co powiesz? Owszem, pojawiło się paru gości, ale trzy czwarte stolików do samiuśkiego końca pozostało pustych. Co mogło kierować postępowaniem kierownika sali? Przypomina mi się stary kawał o różnicy między komunizmem a kapitalizmem. Na międzynarodowej konferencji John z Nowego Jorku, szef wielkiej firmy, zaprzyjaźnił się z Saszą, dyrektorem zakładów o podobnym profilu w Moskwie. Potem zdarzyło się, że John musiał wyjechać w pilnych sprawach rodzinnych, zadzwonił więc do Saszy z prośbą, czy ten nie zastąpiłby go na miesiąc. Sasza zgodził się chętnie. Gdy John wrócił, zapytał przyjaciela, jak mu poszło. "Świetnie! - odparł Sasza. - Udało mi się wykręcić od piętnastu zamówień!".
W Bażanciarni jest pięknie, a jedzenie jest tam naprawdę pyszne i warte ciężkich pieniędzy, które trzeba za nie zapłacić - ale obsługę trzeba odkomunizować.
Wracając do piwa. W ciągu ostatniej dekady nasi producenci poczynili fantastyczne postępy, ale co nieco zależy także od klientów. Podobnie jak Czechy i Niemcy należymy do strefy jasnego piwa. Wiadomo, że dobry pils i lager w sposób naturalny nie mogą mieć więcej niż 5 proc. alkoholu. No, ale dla naszych piwoszy najważniejsze jest, by piwo waliło w dekiel, dlatego preferują wszelkie "strongi", do których dolewa się spirytusu. Bolejesz nad zniknięciem piwa Grodziskiego, ale zawierało ono do 1 proc. alkoholu. Kto, Twoim zdaniem, miałby to pić?
Wznoszę na Twą cześć szklanicę pilznera urquella, bodaj najlepszego w swej klasie, które nalałem sobie z butelki zakupionej w pobliskim sklepie za niewygórowaną cenę.
Ponieważ pijam go dość mało, więc bardzo zważam, jakiej jest jakości. Owszem, belgijskiego, warzonego przez trapistów nie odmawiam z zasady, niemieckim weizenem nie wzgardzę, przekonany jestem do angielskich bitterów, prawie każde czeskie wchłaniam z entuzjazmem. A nasze? - zapytasz w odruchu patriotyzmu, pozbawionego wszakże endeckiej ksenofobii. Otóż po polskim piwowarstwie najlepiej widać, jak zbrodniczym systemem był komunizm. Wystarczył łyk wolnego rynku, by browary powstały z kolan, jakość piw osiągnęła niespotykany od dziesiątków lat poziom, a klient nie musiał być upokarzany zamawianiem do kufla obowiązkowej, przerażająco nieświeżej zakąski. To wszystko są rzeczy, z których i ja jestem dumny. Pozwól mi jednak odrobinę powybrzydzać.
Uważam mianowicie, że w polskich lokalach przeważnie nie potrafią podawać piwa. Po pierwsze, leją zbyt zimne. Piwo to nie cola, lodowate traci smak, w takiej temperaturze można co najwyżej pić amerykańskiego budweisera, który - jak zapewne się zgodzisz - jest tylko napojem piwopodobnym. Po drugie - leją je zbyt szybko. W Czechach na halbkę pilsnera czy wielkopopowickiego czekać trzeba kilka minut, u nas - kilka sekund. Zbyt zimne i za szybko nalane piwo nie tylko nie ma właściwego smaku, ale i piany. I jak tu przeprowadzać u nas słynny czeski test, każący wsadzić w pianę zapałkę na sztorc i sprawdzać, ile minut w niej stoi?
Produkowaliśmy kiedyś piwo Grodziskie, światowy fenomen, wymieniany przez wszystkie branżowe almanachy i encyklopedie. Zniknęło. Gdzie są piwa niepasteryzowane? Migają gdzieniegdzie po wioskach, w miejskich barach czy sklepach ich nie uświadczysz. Tak to, mój przyjacielu, wygląda. Mimo wyraźnych sukcesów piwowarskich cały czas jesteśmy w orbicie dominującej kultury wódczanej. I nie pytaj, czym za chwilę wypiję Twe zdrowie.
Mój Drogi Robercie!
NajwiĘkszy problem z podawaniem u nas piwa sprowadza się - moim zdaniem - do czystości aparatury barowej. Jak się tych wszystkich przewodów odpowiednio często nie przepłukuje, to zbiera się w nich kwaśne świństwo, które każdego guinnessa załatwi. Tu przypomina mi się zabawny cytat z prasy lat 60.: "Nasze barmanki to istne flejtuchy. Taka ani kufla nie umyje, ani pipy nie przeczyści i pół przyjemności stracone". Cóż, komuna upadła, ale flejtuchy przetrwały.
Nie tylko zresztą flejtuchy, bo czemu jak nie dziedzictwu Peerelu przypisać surrealistyczne zachowanie obsługi, którego doświadczyłem w poznańskiej Bażanciarni. Wchodzę tam około godz. 18. Duża sala, przy stolikach kilku gości, ale poza tym pusto. "Czy państwo mają rezerwację?" - wita mnie chłodno maître, czyli kierownik sali. "Nie? W takim razie przykro mi, ale nic nie mogę dla państwa zrobić, wszystkie stoliki zajęte, goście zjawią się lada chwila". W takich momentach mam zwyczaj obrócić się na pięcie i w niegościnne progi nie wracać, tym razem jednak nie chciałem zrezygnować z okazji poznania nowego przybytku świetnej skądinąd restauratorki Magdy Gessler. Urządziłem więc awanturkę i w końcu stolik się znalazł. Potem siedzieliśmy wesoło aż do zamknięcia lokalu. I co powiesz? Owszem, pojawiło się paru gości, ale trzy czwarte stolików do samiuśkiego końca pozostało pustych. Co mogło kierować postępowaniem kierownika sali? Przypomina mi się stary kawał o różnicy między komunizmem a kapitalizmem. Na międzynarodowej konferencji John z Nowego Jorku, szef wielkiej firmy, zaprzyjaźnił się z Saszą, dyrektorem zakładów o podobnym profilu w Moskwie. Potem zdarzyło się, że John musiał wyjechać w pilnych sprawach rodzinnych, zadzwonił więc do Saszy z prośbą, czy ten nie zastąpiłby go na miesiąc. Sasza zgodził się chętnie. Gdy John wrócił, zapytał przyjaciela, jak mu poszło. "Świetnie! - odparł Sasza. - Udało mi się wykręcić od piętnastu zamówień!".
W Bażanciarni jest pięknie, a jedzenie jest tam naprawdę pyszne i warte ciężkich pieniędzy, które trzeba za nie zapłacić - ale obsługę trzeba odkomunizować.
Wracając do piwa. W ciągu ostatniej dekady nasi producenci poczynili fantastyczne postępy, ale co nieco zależy także od klientów. Podobnie jak Czechy i Niemcy należymy do strefy jasnego piwa. Wiadomo, że dobry pils i lager w sposób naturalny nie mogą mieć więcej niż 5 proc. alkoholu. No, ale dla naszych piwoszy najważniejsze jest, by piwo waliło w dekiel, dlatego preferują wszelkie "strongi", do których dolewa się spirytusu. Bolejesz nad zniknięciem piwa Grodziskiego, ale zawierało ono do 1 proc. alkoholu. Kto, Twoim zdaniem, miałby to pić?
Wznoszę na Twą cześć szklanicę pilznera urquella, bodaj najlepszego w swej klasie, które nalałem sobie z butelki zakupionej w pobliskim sklepie za niewygórowaną cenę.
Więcej możesz przeczytać w 3/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.