Deficyt wiedzy skłania wielu polityków do wygłaszania bzdur na temat polityki gospodarczej
To szczególnie niebezpieczny deficyt, proszę państwa. Niebezpieczny dlatego, że jego nosiciele go nie odczuwają. Który polityk skarżył się kiedykolwiek na swą niewiedzę i słaby intelekt? Na stwierdzenie: "Wiem, że nic nie wiem" stać tylko największy umysł. U nas wszyscy wiedzą wszystko i uzurpują sobie prawo do zabierania głosu w sprawach, w których nie mają nic do powiedzenia. Tymczasem ów deficyt przeszkadza nam od lat w zwalczaniu realnych i wymiernych niedoborów, na które cierpi polska gospodarka. Przeszkadza dlatego, że deficyt wiedzy i niechęć do nauki skłania wielu polityków do wygłaszania piramidalnych bzdur na temat polityki gospodarczej, a zwłaszcza pieniężnej. Dowiedzieliśmy się przecież ostatnio, że bank centralny powinien być odpowiedzialny za bezrobocie.
Mówiąc konkretnie, zbyt wysoki odsetek polityków cierpiących na niedobór wiedzy utrudnia - jeśli nie uniemożliwia - racjonalny wybór i takież decyzje w polityce gospodarczej. Pojawia się wtedy przepaść między nielicznymi, lekceważonymi, często nienawidzonymi specjalistami a niedouczonymi zadufkami politycznymi, bezkarnie głoszącymi brednie pod szyldem "zdrowego rozsądku". Sytuacja ta doskwiera nam szczególnie dziś, gdy nazbyt często widoczny jest brak politycznej woli przerwania degrengolady finansów publicznych i niebezpiecznego dryfu gospodarki, pozbawionej jasnej, racjonalnej koncepcji polityki ekonomicznej. Nie widać bowiem pragnienia zejścia z trzeciej drogi, na którą daliśmy się zepchnąć już prawie 10 lat temu przez "poprawiaczy" Balcerowicza. W żadnej mierze nie rokuje ona sukcesu w dzisiejszym świecie.
Obecny stan umysłów polskiego establishmentu ma swoje źródła w coraz już odleglejszej, ale nie przezwyciężonej przeszłości. Składa się na to kilka paradoksów. Pierwszy to skutki odziedziczonej po socjalizmie pogardy dla ekonomii. Słusznie gardząc w swoim czasie tzw. ekonomią polityczną socjalizmu, społeczeństwo przeniosło w jakiejś mierze to uczucie na ekonomię w ogóle. Nic łatwiejszego niż odrzucać problemy niewygodne, wymagające wiedzy i intelektualnego wysiłku. Drugi to lekceważenie dorobku współczesnej ekonomii przez polityków, którzy przez 12 lat nie chcieli się niczego nauczyć i chętnie sięgają pamięcią do polityki czasów Gierka i Jaruzelskiego. Jakie to wszystko było proste! Tyle że w roku 1989 inflacja wyniosła 640 proc., a w sklepach nie było nic.
Kolejny paradoks ciążący na naszej polityce gospodarczej to pozagrobowy sukces zwulgaryzowanego keynesizmu, lansowanego (wiemy przez kogo!) jako teoretyczna recepta na zdrową politykę gospodarczą okresu transformacji. Nic bowiem bardziej atrakcyjnego niż ubrane w naukową szatę populistyczne postulaty łatwego pieniądza, lekceważenia deficytu budżetowego, a zwłaszcza żądanie ujemnej realnej stopy procentowej, "sprawdzonej" w latach 70. i 80. Niedawno można było przecież usłyszeć koalicyjnego polityka powołującego się na kryzys argentyński jako argument za keynesizmem. Radzę mu wymienić dolary na argentino! Zasmuciłem się też ostatnio eksponowaniem przez największą polską gazetę codzienną rzekomych walorów i zasług obecnego keynesisty, a wcześniej zupełnie mało sympatycznego stalinowskiego oficera politycznego.
Nie ma więc klimatu sprzyjającego uzdrowieniu polskiej polityki gospodarczej. Spektakle prezentowane nam przez Samoobronę i PSL nie znajdują dostatecznie silnego odporu ani po lewej, ani po prawej stronie sceny politycznej. Lewica nie jest się w stanie wyrwać z zaklętego kręgu socjaldemokratycznych złudzeń sprzed wieku, a prawica "pryncypialnie" zwalcza liberalizm i Unię Europejską. Słabość naszego centrum staje się coraz wyraźniej przyczyną spadania Polski w peletonie kandydatów do unii na coraz dalsze miejsce.
Czas więc najwyższy otrzeźwieć i opanować naukowe podstawy polityki gospodarczej zdolnej sprostać wyzwaniom współczesności. Jest to tym pilniejsze, że nasze głębokie zacofanie strukturalne politycy chcą leczyć plasterkami w postaci dalszych obniżek stóp procentowych. Nie zda się to na nic, jeśli równocześnie nie zmieni się klimat otaczający gospodarkę, zdominowany dotychczas przez związki zawodowe, a nie przez przedsiębiorców. Dlatego na razie Toyota woli Kolin od Dąbrowy Górniczej.
Mówiąc konkretnie, zbyt wysoki odsetek polityków cierpiących na niedobór wiedzy utrudnia - jeśli nie uniemożliwia - racjonalny wybór i takież decyzje w polityce gospodarczej. Pojawia się wtedy przepaść między nielicznymi, lekceważonymi, często nienawidzonymi specjalistami a niedouczonymi zadufkami politycznymi, bezkarnie głoszącymi brednie pod szyldem "zdrowego rozsądku". Sytuacja ta doskwiera nam szczególnie dziś, gdy nazbyt często widoczny jest brak politycznej woli przerwania degrengolady finansów publicznych i niebezpiecznego dryfu gospodarki, pozbawionej jasnej, racjonalnej koncepcji polityki ekonomicznej. Nie widać bowiem pragnienia zejścia z trzeciej drogi, na którą daliśmy się zepchnąć już prawie 10 lat temu przez "poprawiaczy" Balcerowicza. W żadnej mierze nie rokuje ona sukcesu w dzisiejszym świecie.
Obecny stan umysłów polskiego establishmentu ma swoje źródła w coraz już odleglejszej, ale nie przezwyciężonej przeszłości. Składa się na to kilka paradoksów. Pierwszy to skutki odziedziczonej po socjalizmie pogardy dla ekonomii. Słusznie gardząc w swoim czasie tzw. ekonomią polityczną socjalizmu, społeczeństwo przeniosło w jakiejś mierze to uczucie na ekonomię w ogóle. Nic łatwiejszego niż odrzucać problemy niewygodne, wymagające wiedzy i intelektualnego wysiłku. Drugi to lekceważenie dorobku współczesnej ekonomii przez polityków, którzy przez 12 lat nie chcieli się niczego nauczyć i chętnie sięgają pamięcią do polityki czasów Gierka i Jaruzelskiego. Jakie to wszystko było proste! Tyle że w roku 1989 inflacja wyniosła 640 proc., a w sklepach nie było nic.
Kolejny paradoks ciążący na naszej polityce gospodarczej to pozagrobowy sukces zwulgaryzowanego keynesizmu, lansowanego (wiemy przez kogo!) jako teoretyczna recepta na zdrową politykę gospodarczą okresu transformacji. Nic bowiem bardziej atrakcyjnego niż ubrane w naukową szatę populistyczne postulaty łatwego pieniądza, lekceważenia deficytu budżetowego, a zwłaszcza żądanie ujemnej realnej stopy procentowej, "sprawdzonej" w latach 70. i 80. Niedawno można było przecież usłyszeć koalicyjnego polityka powołującego się na kryzys argentyński jako argument za keynesizmem. Radzę mu wymienić dolary na argentino! Zasmuciłem się też ostatnio eksponowaniem przez największą polską gazetę codzienną rzekomych walorów i zasług obecnego keynesisty, a wcześniej zupełnie mało sympatycznego stalinowskiego oficera politycznego.
Nie ma więc klimatu sprzyjającego uzdrowieniu polskiej polityki gospodarczej. Spektakle prezentowane nam przez Samoobronę i PSL nie znajdują dostatecznie silnego odporu ani po lewej, ani po prawej stronie sceny politycznej. Lewica nie jest się w stanie wyrwać z zaklętego kręgu socjaldemokratycznych złudzeń sprzed wieku, a prawica "pryncypialnie" zwalcza liberalizm i Unię Europejską. Słabość naszego centrum staje się coraz wyraźniej przyczyną spadania Polski w peletonie kandydatów do unii na coraz dalsze miejsce.
Czas więc najwyższy otrzeźwieć i opanować naukowe podstawy polityki gospodarczej zdolnej sprostać wyzwaniom współczesności. Jest to tym pilniejsze, że nasze głębokie zacofanie strukturalne politycy chcą leczyć plasterkami w postaci dalszych obniżek stóp procentowych. Nie zda się to na nic, jeśli równocześnie nie zmieni się klimat otaczający gospodarkę, zdominowany dotychczas przez związki zawodowe, a nie przez przedsiębiorców. Dlatego na razie Toyota woli Kolin od Dąbrowy Górniczej.
Więcej możesz przeczytać w 3/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.