Kto by pomyślał, że George Bush junior - któremu nie tak dawno amerykańskie elity manifestacyjnie okazywały pogardę - z powodzeniem wcieli się w rolę nowego Kennedy’ego?
Po roku prezydentury George’a Busha czeka kolejny wielki bój: o rozwój gospodarczy Ameryki
A właściwie pójdzie jeszcze dalej, bo nie tylko wezwie ludzi, by zapytali siebie, co mają zrobić dla Ameryki, ale sam im powie, co mają zrobić. Nie wiadomo nawet, co bardziej zaskakuje. To, że Bush, którego niedawno połowa Amerykanów uznawała za "przypadkowego prezydenta", odwołuje się do idealizmu rodaków, czy to, że rodacy przyjmują to jako coś najzupełniej naturalnego?
Drugie narodziny prezydenta
Wielkich niespodzianek jest dużo więcej. Przecież pół roku temu za element political fiction uznano by sytuację, gdy amerykańska gospodarka balansuje na granicy recesji, a 60 proc. Amerykanów w pełni akceptuje to, co w sprawach gospodarczych czyni ich prezydent. Jakże musi zazdrościć George’owi Bushowi jego ostatni gość, Gerhard Schröder. "Niemiecka lokomotywa" również mocno się zasapała, ale notowania kanclerza w niczym nie przypominają notowań prezydenta. Bush może zazdrościć Schröderowi co najwyżej wrześniowego terminu wyborów, który jemu samemu gwarantowałby reelekcję. Ale i tak bluźniłby, gdyby narzekał. Bush junior został zaprzysiężony 20 stycznia zeszłego roku, ale jako prezydent narodził się tak naprawdę 11 września. Czy ktoś jeszcze pamięta kolosa na politycznej scenie, jakim był Bill Clinton? Niewielu. Ale czemu się dziwić, skoro niewielu pamięta nawet o Bushu sprzed pięciu miesięcy. Zaraz, zaraz - powiedzą doradcy prezydenta. To ten sam Bush, tylko teraz świat wreszcie dostrzegł, jaki on jest. Nikt już się nie śmieje z jego niezbyt elastycznych godzin pracy. Dziś praca "od do" jest znakiem dyscypliny człowieka, który wie, że nie może tracić czasu. Nikt już nie pamięta, że Bush miał być marionetką w rękach ludzi papy - sekretarzy Powella, Rumsfelda i wiceprezydenta Cheneya. Dziś nad wszystkimi ocenami góruje podziw, jak bezkonfliktowo współpracuje z sobą grupa ludzi, z których każdy ma wielką władzę i równie wielkie ego. Kto pamięta, że Bush dwa lata temu wiedział jedynie, iż prezydentem Pakistanu jest jakiś generał? Dziś prezydent Muszarraf jest jego stałym rozmówcą. Bush antyintelektualista? Skądże znowu, on po prostu nie dzieli włosa na czworo. Bush cierpiący na książkowstręt? Ależ skąd, właśnie czyta "Theodore Rex", świetną biografię republikańskiego prezydenta sprzed stu lat.
Czas metamorfozy
Tak błyskawiczna i tak zasadnicza zmiana percepcji osoby publicznej jest niezwykła. Bądźmy szczerzy, przecież jeszcze pół roku temu na widok posiniaczonego Busha, który zadławił się preclem, Ameryka udusiłaby się ze śmiechu, skazując go na polityczną śmierć. A dziś zamiast szyderstw są co najwyżej złośliwe, niemniej jednak życzliwe docinki. I jakkolwiek brzmi to paradoksalnie, przed zabójczymi skutkami incydentu z preclem Busha uratował 11 września, a dokładniej wszystko, co stało się po tym dniu z jego prezydenturą.
Kilkanaście miesięcy temu Bill Clinton, zastanawiając się nad swym miejscem w historii, narzekał, że w ciągu ośmiu lat jego prezydentury nie zdarzyło się nic wielkiego. Narzekał, pamiętając, że w pierwszym szeregu amerykańskich prezydentów są tylko ci, którzy sprawowali władzę w momentach dramatycznych. Sam Abraham Lincoln uznawany - obok Franklina Delano Roosevelta - za jednego z największych amerykańskich prezydentów, przyznał, że wojny zmieniają kraje w sposób, jakiego politycy nie oczekują i nie rozumieją. Ale wojny światowe i wojna z terroryzmem zmieniają też przywódców, bo ich - jak wszelkie inne dramatyczne wydarzenia - definiują. I tak jak polityczna rezurekcja Clintona po fatalnych pierwszych dwóch latach nastąpiła po zamachu w Oklahoma City w 1995 roku, tak prezydentura Busha została kompletnie zredefiniowana po 11 września.
Transformacja Busha następowała niemal w tym samym czasie co transformacja samych Amerykanów. Już w pierwszych godzinach po tragedii odpowiedzieli oni na wezwanie chwili, nie czekając na to, "co może im dać Ameryka". Rewelacyjnie zdali w ten sposób test z odpowiedzialności i gotowości do poświęceń, pokazując światu, czym jest społeczeństwo obywatelskie. W owych pierwszych godzinach Bush miotał się w Air Force One gdzieś między Florydą a Nebraską, umykając przed dość iluzorycznym niebezpieczeństwem. Ale po pierwszych potknięciach zaczął błyskawicznie dojrzewać, jakby chciał przyznać rację Lechowi Wałęsie, że ludzie mają takiego prezydenta, na jakiego zasługują. Amerykański prezydent stał się przywódcą swego narodu tak szybko, jak szybko przerażony naród zjednoczył się wokół flagi i symboli państwa. I nie wynikało to wyłącznie z faktu, że Amerykanie czuli się lepiej, wiedząc, że w Białym Domu jest człowiek, którego kolejny atak terrorystyczny na pewno nie zaskoczy w czasie t×te-ť-t×te ze stażystką.
Koniec wakacji od historii
Tak jak Bush niemal z dnia na dzień poczuł, że jest w siodle, tak ludzie niemal z dnia na dzień przestali go traktować jak przypadkowego i pewnie jednokadencyjnego prezydenta (jeszcze w sierpniu zeszłego roku znana felietonistka "New York Timesa" pisała, że "jest on jednokadencyjny ponad wszelką wątpliwość"). Jednocześnie stało się też coś innego, kilka tygodni wcześniej zupełnie nieprzewidywalnego. Amerykanie, z cynizmem i obojętnością odnoszący się do Waszyngtonu, polityki i polityków, nagle odnaleźli w sobie szacunek dla władzy i ludzi ją sprawujących. Podczas gdy w latach 90. zaufanie do władz federalnych spadło do dwudziestu kilku procent (z niemal 70 proc. w latach 60.), teraz błyskawicznie zostało odbudowane. Efekt to kolejny paradoks. Bush, który tak jak Reagan i tak jak każdy przyzwoity konserwatysta chce państwa silnego, niemniej jednak w swej omnipotencji ograniczonego, na niespotykaną od dziesięcioleci skalę to państwo wzmocnił. Zrobił to, tworząc specjalny urząd do walki z terroryzmem, czyniąc rząd federalny odpowiedzialnym za bezpieczeństwo na lotniskach i zezwalając na bezprecedensowe zwiększenie uprawnień prokuratora generalnego. Skończyły się - jak ktoś powiedział - dwunastoletnie wakacje od historii. Odczuwające zagrożenie supermocarstwo postanowiło się bronić.
Koniec wakacji od historii i fantastyczne notowania Busha nie oznaczają oczywiście, że poparcie jest dane raz na zawsze, a przerwa w ostrej, czasem brutalnej rywalizacji między republikanami a demokratami będzie długa. Taktyka demokratów jest prosta. Absolutna lojalność wobec Busha w sprawie wojny z terroryzmem i absolutna nieustępliwość we wszystkich innych. Stąd już dziś mówią oni o "recesji Busha", nie bacząc ani na to, że zaczęła się ona, zanim Bush został zaprzysiężony, ani na to, że szef banku centralnego Alan Greenspan już teraz widzi oznaki ożywienia.
Test polityczny
Demokraci atakują, bo zbliżają się listopadowe wybory do Kongresu, w których partia prezydenta prawie zawsze traci. Przy niemal równym podziale głosów w Senacie i Izbie Reprezentantów byłyby to straty niezwykle bolesne. Tymczasem - jeśli spojrzeć na sondaże - republikanie nie tylko nie tracą, ale wręcz zyskują. Podczas gdy w sierpniu przegrywali z demokratami dziewięcioma procentami głosów, dziś pierwszy raz od 20 lat mają nad nimi aż siedmioprocentową przewagę. Na dodatek sytuacja międzynarodowa jest bardzo skomplikowana, a to zawsze pomagało republikanom. Z tym większą jednak furią będą atakowali demokraci, którzy na pewno zignorują apel Busha, by rok 2002 nie był w amerykańskiej polityce rokiem walk. Będzie to właśnie rok walki i sporów. Wystarczy spojrzeć na listę spraw, którymi ma się zająć Kongres. Afera wywołana bankructwem Enronu i wydatki na walkę z terroryzmem, pakiet przedsięwzięć stymulujących gospodarkę, podatki, budżet i handel, reforma finansowania kampanii wyborczych i regulacje dotyczące bankructw, sprawa ubezpieczeń społecznych i kwestia dotacji dla instytucji religijnych, klonowanie i edukacja. Każdy z tych punktów jest jak zaproszenie do bezpardonowego politycznego boju. Kto wyjdzie z niego obronną ręką, może wygrać w listopadzie. Kto wygra w listopadzie, będzie miał lepszą sytuację wyjściową przed wyborami w 2004 r.
Rok 2004? George Bush junior jest ostatnią osobą, która sądzi, że obecne notowania uda mu się utrzymać do następnych wyborów. Za dobrze pamięta, jak dziewięćdziesięcioprocentowe poparcie, jakim jego ojciec cieszył się po zwycięskiej wojnie w Zatoce Perskiej, w ciągu roku spadło do 30 proc. Młody Bush doskonale rozumie, że nawet jeśli jest coś takiego jak nieuchronność procesów historycznych, to potwierdza się ona w cyklach dłuższych niż czteroletnie. Na krótką metę żadnej nieuchronności nie ma. Dlatego w 1992 r. niezwyciężony rok wcześniej Bush senior przegrał z Clintonem. Dlatego Clinton, któremu w 1995 r. wypisywano polityczne nekrologi, rok później bez najmniejszych problemów zapewnił sobie drugą kadencję.
Podniesiony kciuk
Młody Bush to wszystko wie i dlatego zapytany przez reporterów o ocenę pierwszego roku swej prezydentury zareagował wstrzemięźliwie. Uśmiech plus podniesiony kciuk. Żadnych śladów samozadowolenia. Ową wstrzemięźliwość na pewno zalecają prezydentowi jego doradcy. Ale to nie wszystko. Bush zrobił wielką karierę, bo nie spodziewano się po nim zbyt wiele. On sam, zamiast te oczekiwania zwiększać, wolał wzbudzać podziw patrzących, przelatując z gracją nad ustawioną nisko poprzeczką. Po cóż teraz miałby ją na własną szkodę podwyższać? Jest jednak w tej politycznej taktyce coś więcej niż zimna kalkulacja. Towarzyszy jej też najzwyklejsza pokora. Kilkanaście lat temu Bush mógł marzyć co najwyżej o pokonaniu alkoholizmu i udało mu się to, choć wielu postawiło już na nim krzyżyk. Osiem lat temu jego kandydaturę na gubernatora uznano za humorystyczną. Błędnie. Dwa lata temu, gdy ogłosił, że chce być prezydentem, intelektualne elity potraktowały go jak uzurpatora. Jakże niesłusznie. Bush sprawia wrażenie głęboko przekonanego o nieprzewidywalności wyroków losu i gotowego do przyjęcia ich ze spokojem, nawet jeśli będą dla niego niekorzystne. Bóg, który - jak wyznał Bush (za co go zresztą wyśmiewano) - miał na niego ogromny wpływ, zdaje się ten stosunek prezydenta do życia i do siebie doceniać. Przynajmniej na razie.
A właściwie pójdzie jeszcze dalej, bo nie tylko wezwie ludzi, by zapytali siebie, co mają zrobić dla Ameryki, ale sam im powie, co mają zrobić. Nie wiadomo nawet, co bardziej zaskakuje. To, że Bush, którego niedawno połowa Amerykanów uznawała za "przypadkowego prezydenta", odwołuje się do idealizmu rodaków, czy to, że rodacy przyjmują to jako coś najzupełniej naturalnego?
Drugie narodziny prezydenta
Wielkich niespodzianek jest dużo więcej. Przecież pół roku temu za element political fiction uznano by sytuację, gdy amerykańska gospodarka balansuje na granicy recesji, a 60 proc. Amerykanów w pełni akceptuje to, co w sprawach gospodarczych czyni ich prezydent. Jakże musi zazdrościć George’owi Bushowi jego ostatni gość, Gerhard Schröder. "Niemiecka lokomotywa" również mocno się zasapała, ale notowania kanclerza w niczym nie przypominają notowań prezydenta. Bush może zazdrościć Schröderowi co najwyżej wrześniowego terminu wyborów, który jemu samemu gwarantowałby reelekcję. Ale i tak bluźniłby, gdyby narzekał. Bush junior został zaprzysiężony 20 stycznia zeszłego roku, ale jako prezydent narodził się tak naprawdę 11 września. Czy ktoś jeszcze pamięta kolosa na politycznej scenie, jakim był Bill Clinton? Niewielu. Ale czemu się dziwić, skoro niewielu pamięta nawet o Bushu sprzed pięciu miesięcy. Zaraz, zaraz - powiedzą doradcy prezydenta. To ten sam Bush, tylko teraz świat wreszcie dostrzegł, jaki on jest. Nikt już się nie śmieje z jego niezbyt elastycznych godzin pracy. Dziś praca "od do" jest znakiem dyscypliny człowieka, który wie, że nie może tracić czasu. Nikt już nie pamięta, że Bush miał być marionetką w rękach ludzi papy - sekretarzy Powella, Rumsfelda i wiceprezydenta Cheneya. Dziś nad wszystkimi ocenami góruje podziw, jak bezkonfliktowo współpracuje z sobą grupa ludzi, z których każdy ma wielką władzę i równie wielkie ego. Kto pamięta, że Bush dwa lata temu wiedział jedynie, iż prezydentem Pakistanu jest jakiś generał? Dziś prezydent Muszarraf jest jego stałym rozmówcą. Bush antyintelektualista? Skądże znowu, on po prostu nie dzieli włosa na czworo. Bush cierpiący na książkowstręt? Ależ skąd, właśnie czyta "Theodore Rex", świetną biografię republikańskiego prezydenta sprzed stu lat.
Czas metamorfozy
Tak błyskawiczna i tak zasadnicza zmiana percepcji osoby publicznej jest niezwykła. Bądźmy szczerzy, przecież jeszcze pół roku temu na widok posiniaczonego Busha, który zadławił się preclem, Ameryka udusiłaby się ze śmiechu, skazując go na polityczną śmierć. A dziś zamiast szyderstw są co najwyżej złośliwe, niemniej jednak życzliwe docinki. I jakkolwiek brzmi to paradoksalnie, przed zabójczymi skutkami incydentu z preclem Busha uratował 11 września, a dokładniej wszystko, co stało się po tym dniu z jego prezydenturą.
Kilkanaście miesięcy temu Bill Clinton, zastanawiając się nad swym miejscem w historii, narzekał, że w ciągu ośmiu lat jego prezydentury nie zdarzyło się nic wielkiego. Narzekał, pamiętając, że w pierwszym szeregu amerykańskich prezydentów są tylko ci, którzy sprawowali władzę w momentach dramatycznych. Sam Abraham Lincoln uznawany - obok Franklina Delano Roosevelta - za jednego z największych amerykańskich prezydentów, przyznał, że wojny zmieniają kraje w sposób, jakiego politycy nie oczekują i nie rozumieją. Ale wojny światowe i wojna z terroryzmem zmieniają też przywódców, bo ich - jak wszelkie inne dramatyczne wydarzenia - definiują. I tak jak polityczna rezurekcja Clintona po fatalnych pierwszych dwóch latach nastąpiła po zamachu w Oklahoma City w 1995 roku, tak prezydentura Busha została kompletnie zredefiniowana po 11 września.
Transformacja Busha następowała niemal w tym samym czasie co transformacja samych Amerykanów. Już w pierwszych godzinach po tragedii odpowiedzieli oni na wezwanie chwili, nie czekając na to, "co może im dać Ameryka". Rewelacyjnie zdali w ten sposób test z odpowiedzialności i gotowości do poświęceń, pokazując światu, czym jest społeczeństwo obywatelskie. W owych pierwszych godzinach Bush miotał się w Air Force One gdzieś między Florydą a Nebraską, umykając przed dość iluzorycznym niebezpieczeństwem. Ale po pierwszych potknięciach zaczął błyskawicznie dojrzewać, jakby chciał przyznać rację Lechowi Wałęsie, że ludzie mają takiego prezydenta, na jakiego zasługują. Amerykański prezydent stał się przywódcą swego narodu tak szybko, jak szybko przerażony naród zjednoczył się wokół flagi i symboli państwa. I nie wynikało to wyłącznie z faktu, że Amerykanie czuli się lepiej, wiedząc, że w Białym Domu jest człowiek, którego kolejny atak terrorystyczny na pewno nie zaskoczy w czasie t×te-ť-t×te ze stażystką.
Koniec wakacji od historii
Tak jak Bush niemal z dnia na dzień poczuł, że jest w siodle, tak ludzie niemal z dnia na dzień przestali go traktować jak przypadkowego i pewnie jednokadencyjnego prezydenta (jeszcze w sierpniu zeszłego roku znana felietonistka "New York Timesa" pisała, że "jest on jednokadencyjny ponad wszelką wątpliwość"). Jednocześnie stało się też coś innego, kilka tygodni wcześniej zupełnie nieprzewidywalnego. Amerykanie, z cynizmem i obojętnością odnoszący się do Waszyngtonu, polityki i polityków, nagle odnaleźli w sobie szacunek dla władzy i ludzi ją sprawujących. Podczas gdy w latach 90. zaufanie do władz federalnych spadło do dwudziestu kilku procent (z niemal 70 proc. w latach 60.), teraz błyskawicznie zostało odbudowane. Efekt to kolejny paradoks. Bush, który tak jak Reagan i tak jak każdy przyzwoity konserwatysta chce państwa silnego, niemniej jednak w swej omnipotencji ograniczonego, na niespotykaną od dziesięcioleci skalę to państwo wzmocnił. Zrobił to, tworząc specjalny urząd do walki z terroryzmem, czyniąc rząd federalny odpowiedzialnym za bezpieczeństwo na lotniskach i zezwalając na bezprecedensowe zwiększenie uprawnień prokuratora generalnego. Skończyły się - jak ktoś powiedział - dwunastoletnie wakacje od historii. Odczuwające zagrożenie supermocarstwo postanowiło się bronić.
Koniec wakacji od historii i fantastyczne notowania Busha nie oznaczają oczywiście, że poparcie jest dane raz na zawsze, a przerwa w ostrej, czasem brutalnej rywalizacji między republikanami a demokratami będzie długa. Taktyka demokratów jest prosta. Absolutna lojalność wobec Busha w sprawie wojny z terroryzmem i absolutna nieustępliwość we wszystkich innych. Stąd już dziś mówią oni o "recesji Busha", nie bacząc ani na to, że zaczęła się ona, zanim Bush został zaprzysiężony, ani na to, że szef banku centralnego Alan Greenspan już teraz widzi oznaki ożywienia.
Test polityczny
Demokraci atakują, bo zbliżają się listopadowe wybory do Kongresu, w których partia prezydenta prawie zawsze traci. Przy niemal równym podziale głosów w Senacie i Izbie Reprezentantów byłyby to straty niezwykle bolesne. Tymczasem - jeśli spojrzeć na sondaże - republikanie nie tylko nie tracą, ale wręcz zyskują. Podczas gdy w sierpniu przegrywali z demokratami dziewięcioma procentami głosów, dziś pierwszy raz od 20 lat mają nad nimi aż siedmioprocentową przewagę. Na dodatek sytuacja międzynarodowa jest bardzo skomplikowana, a to zawsze pomagało republikanom. Z tym większą jednak furią będą atakowali demokraci, którzy na pewno zignorują apel Busha, by rok 2002 nie był w amerykańskiej polityce rokiem walk. Będzie to właśnie rok walki i sporów. Wystarczy spojrzeć na listę spraw, którymi ma się zająć Kongres. Afera wywołana bankructwem Enronu i wydatki na walkę z terroryzmem, pakiet przedsięwzięć stymulujących gospodarkę, podatki, budżet i handel, reforma finansowania kampanii wyborczych i regulacje dotyczące bankructw, sprawa ubezpieczeń społecznych i kwestia dotacji dla instytucji religijnych, klonowanie i edukacja. Każdy z tych punktów jest jak zaproszenie do bezpardonowego politycznego boju. Kto wyjdzie z niego obronną ręką, może wygrać w listopadzie. Kto wygra w listopadzie, będzie miał lepszą sytuację wyjściową przed wyborami w 2004 r.
Rok 2004? George Bush junior jest ostatnią osobą, która sądzi, że obecne notowania uda mu się utrzymać do następnych wyborów. Za dobrze pamięta, jak dziewięćdziesięcioprocentowe poparcie, jakim jego ojciec cieszył się po zwycięskiej wojnie w Zatoce Perskiej, w ciągu roku spadło do 30 proc. Młody Bush doskonale rozumie, że nawet jeśli jest coś takiego jak nieuchronność procesów historycznych, to potwierdza się ona w cyklach dłuższych niż czteroletnie. Na krótką metę żadnej nieuchronności nie ma. Dlatego w 1992 r. niezwyciężony rok wcześniej Bush senior przegrał z Clintonem. Dlatego Clinton, któremu w 1995 r. wypisywano polityczne nekrologi, rok później bez najmniejszych problemów zapewnił sobie drugą kadencję.
Podniesiony kciuk
Młody Bush to wszystko wie i dlatego zapytany przez reporterów o ocenę pierwszego roku swej prezydentury zareagował wstrzemięźliwie. Uśmiech plus podniesiony kciuk. Żadnych śladów samozadowolenia. Ową wstrzemięźliwość na pewno zalecają prezydentowi jego doradcy. Ale to nie wszystko. Bush zrobił wielką karierę, bo nie spodziewano się po nim zbyt wiele. On sam, zamiast te oczekiwania zwiększać, wolał wzbudzać podziw patrzących, przelatując z gracją nad ustawioną nisko poprzeczką. Po cóż teraz miałby ją na własną szkodę podwyższać? Jest jednak w tej politycznej taktyce coś więcej niż zimna kalkulacja. Towarzyszy jej też najzwyklejsza pokora. Kilkanaście lat temu Bush mógł marzyć co najwyżej o pokonaniu alkoholizmu i udało mu się to, choć wielu postawiło już na nim krzyżyk. Osiem lat temu jego kandydaturę na gubernatora uznano za humorystyczną. Błędnie. Dwa lata temu, gdy ogłosił, że chce być prezydentem, intelektualne elity potraktowały go jak uzurpatora. Jakże niesłusznie. Bush sprawia wrażenie głęboko przekonanego o nieprzewidywalności wyroków losu i gotowego do przyjęcia ich ze spokojem, nawet jeśli będą dla niego niekorzystne. Bóg, który - jak wyznał Bush (za co go zresztą wyśmiewano) - miał na niego ogromny wpływ, zdaje się ten stosunek prezydenta do życia i do siebie doceniać. Przynajmniej na razie.
Więcej możesz przeczytać w 6/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.