Abdul Raszid Dostum to jedna z najważniejszych postaci opozycji antytalibańskiej, która niedawno przejęła władzę w Afganistanie
Niedawni krwawi watażkowie coraz częściej pojawiają się na salonach światowej polityki
Charles Taylor jest dziś prezydentem Liberii. Jonas Savimbi to przywódca partyzantki UNITA, która kontroluje połowę Angoli. Manuel Marulanda ze swą lewacką armią od lat trzyma w szachu rząd Kolumbii. Łączy ich jedno - swą pozycję osiągnęli i utrzymują, stosując przemoc, łamiąc prawo, często mordując tysiące ludzi. Podobnych im watażków rządzących na obszarach wielkości państw i posiadających niekiedy wielotysięczne zbrojne oddziały jest na całym świecie kilkudziesięciu. Anglosaskie media określają ich terminem warlords. Owi "panowie wojny" często decydują o losach swych krajów i życiu milionów ludzi. - Warlordem może zostać człowiek znikąd, ale nie może to być byle kto - uważa dr Krzysztof Karolczak, politolog z Instytutu Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Do tego potrzebna jest specyficzna mieszanka charyzmy, przebiegłości, okrucieństwa i zmysłu do interesów.
Władca Mazar-i-Szarif
Dostum zaczynał karierę jako szef komunistycznych związków zawodowych w radzieckim Uzbekistanie. Szybko jednak przeniósł się do Afganistanu, gdzie już w połowie lat 80. utworzył dwudziestotysięczny oddział kontrolujący północne prowincje tego kraju. Początkowo kolaborował ze wspieranym przez ZSRR rządem prezydenta Nadżibullaha. Po jego upadku w 1992 r. błyskawicznie zmienił sojuszników i przyłączył się do zwycięskich mudżahedinów. Tak naprawdę nie miało dla niego większego znaczenia, kto rządzi Afganistanem - interesowało go przede wszystkim wykrojenie własnego minipaństewka na północy kraju. I to mu się powiodło. W 1997 r. sprawował już absolutną władzę nad sześcioma prowincjami, w których mieszkało pięć milionów jego "poddanych". Sam osiedlił się w Mazar-i-Szarif - jak podkreślają obserwatorzy - jednym z najlepiej zarządzanych miast w ogarniętym chaosem Afganistanie. Dzisiaj Dostum - podobnie jak kilku innych lokalnych władców - jest podporą afgańskiego rządu. To jednak przede wszystkim sojusz taktyczny - żaden z nich nie zamierza się na razie wyrzekać swojego udzielnego księstwa.
Uzbecki watażka nie podkreśla na każdym kroku, że kierują nim jakieś szlachetne pobudki, nie głosi haseł równości, solidarności, braterstwa. Tymczasem większość jemu podobnych prywatne interesy skrywa pod maską posłania ideologicznego. Każdy z nich zakłada własne ugrupowanie, które walczy o wolność swego kraju, obalenie rządzącego dyktatora, chce dokonać rewolucji cywilizacyjnej, utworzyć samodzielne państwo albo żąda większych praw dla wyznawców swej religii. Prawdziwa lista ich pobudek jest dużo krótsza - najczęściej chodzi bowiem o narkotyki, ropę naftową lub diamenty. Zawsze o pieniądze. Duże pieniądze.
Narkowojna
W Afganistanie pieniądze na wojnę od lat pochodziły z handlu narkotykami. Rządy talibów, a później wojna z koalicją antyterrorystyczną spowodowały, że w ubiegłym roku wyprodukowano tam 185 ton opium, czyli 17 razy mniej niż w 2000 r. Błyskawicznie zareagował na to czarny rynek - cena standardowej, prawie dwukilogramowej paczki półproduktu, z którego uzyskuje się heroinę, wzrosła z 450 dolarów do prawie 1000 dolarów.
Lukę, jaka powstała na rynku po załamaniu się dostaw z Afganistanu, zapełniają narkotyki z azjatyckich krajów tzw. złotego trójkąta: Myanmaru, Laosu i Tajlandii. Przoduje Myanmar, skąd pochodzi ponad 80 proc. opium uprawianego na Dalekim Wschodzie. Hoduje się je głównie w prowincji Shan we wschodniej części kraju (przy granicy z Tajlandią), kontrolowanej przez Zjednoczoną Armię Państwa Wa (UWSA, znana też jako Czerwona Wa). To ugrupowanie, kierowane przez triumwirat lokalnych watażków (Pao Yu-Chianga, Li Tzu-Ju oraz Wei Hsueh-Kanga), szermuje separatystycznymi hasłami, żądając bardzo szerokiej autonomii dla własnej mniejszości etnicznej. Departament Stanu USA uważa UWSA za największą na świecie zorganizowaną grupę zajmującą się przemytem narkotyków oraz głównego producenta i dostarczyciela heroiny do Stanów Zjednoczonych. Szacuje się, że w ubiegłym roku w Myanmarze wyprodukowano 865 ton opium.
Krew na diamentach
W Angoli praktycznie od chwili uzyskania niepodległości w 1975 r. trwa wojna domowa między rządzącym Ludowym Ruchem Wyzwolenia Angoli (MPLA) a opozycyjnym Narodowym Związkiem na rzecz Całkowitego Wyzwolenia Angoli (UNITA), kierowanym przez charyzmatycznego Jonasa Savimbiego. UNITA zajmuje diamentowe obszary na północy kraju. Pieniądze uzyskane z eksportu drogich kamieni pozwalają jej finansować wojnę. Nikt dokładnie nie wie, ile rocznie rebelianci zarabiają na diamentach; mówi się nawet o 600 mln dolarów.
UNITA nie jest uznawana na świecie. Co więcej, Organizacja Narodów Zjednoczonych wydała w 1998 r. rezolucję zabraniającą handlu angolskimi diamentami, które nie mają certyfikatu władz z Luandy. Mimo to Savimbi czuje się pewnie.
Diamenty są także zarzewiem konfliktu w Liberii oraz Sierra Leone. W pierwszym z tych państw kontrolę nad kopalniami kamieni szlachetnych sprawują legalne władze, w drugim - rebelianci. To jednak różnica pozorna; rządzący w Liberii prezydent Charles Taylor to były warlord. Do zwycięstwa w wyborach prezydenckich w 1997 r. doszedł jako przywódca Narodowego Frontu Patriotycznego Liberii (NPLF). Wcześniej przez jego kraj przetoczyła się bezwzględna wojna - NPLF jest obwiniany o zamordowanie ponad 250 tys. osób, w tym 45 tys. dzieci. Z kolei Zjednoczony Front Rewolucyjny (RUF) ze Sierra Leone, którym kieruje Foday Sankoh, oskarża się o zabicie około 50 tys. rodaków. Obaj panowie są zresztą przyjaciółmi. Znają się jeszcze ze wspólnych szkoleń w libijskich obozach treningowych, organizowanych przez pułkownika Muammara Kaddafiego.
Taylor i Sankoh potrafią zgrabnie zasłaniać prawdziwe powody swej działalności retoryką niepodległościową. W rzeczywistości obaj koncentrują się na kontroli nad kopalniami diamentów w swoich krajach. Ponieważ działalność RUF jest nielegalna i organizacja nie może oficjalnie sprzedawać "urobku", korzysta z pomocy Taylora. Liberia rocznie eksportuje diamenty o wartości około 300 mln dolarów. "Przy okazji" sprzedaje też kamienie Sankoha.
Państwo dla każdego
W Ameryce Łacińskiej partykularne interesy załatwia się pod płaszczykiem walki o prawa mniejszości etnicznych lub powołuje się na pobudki ideologiczne. Kontrowersje wzbudza subcomandante Marcos, lider meksykańskiej Armii Wyzwolenia Narodowego im. Zapaty (EZLN). Ten wódz o obliczu skrytym za wełnianą kominiarką dla jednych stał się prawdziwym idolem, drugim Che Guevarą, inni zaś uważają go za niebezpiecznego demagoga i szantażystę. Marcosowi udało się - dzięki hasłom walki o prawa dla ciemiężonej mniejszości indiańskiej - przejąć niemal całkowitą kontrolę nad meksykańskim stanem Chiapas.
Podobnie działają Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii (FARC), kierowane przez Manuela Marulandę. Organizacja, która dąży do marksistowskiej rewolucji, wywalczyła własne minipaństewko wielkości Szwajcarii na południu Kolumbii. Teren - oficjalnie zwany strefą zdemilitaryzowaną - zamieniono w wielkie laboratorium chemiczne do produkcji kokainy. Szacuje się, że FARC rocznie wysyła w świat, głównie do Stanów Zjednoczonych, 700 ton tego narkotyku. W finansowanej z narkodolarów wojnie domowej, która trwa w Kolumbii od prawie 38 lat, w ciągu roku ginie 3,5 tys. osób.
Pożywką dla rebelii są przede wszystkim bieda, wojna i niedemokratyczne systemy sprawowania rządów. "Panowie wojny" nie zwracają uwagi na międzynarodowe wezwania do zaprowadzenia ładu i pokoju, nieskuteczne są wobec nich blokady i sankcje ekonomiczne. Chęć pomnożenia własnej fortuny, żądza władzy i strach przed karą to siła, której nie potrafią się oprzeć. Chyba że staną oko w oko z globalną albo regionalną potęgą.
Tyle że mocarstwa rzadko decydują się na wysłanie na koniec świata ekspedycji karnych. Watażkowie są wystarczająco sprytni, by się nie narazić wielkim. Zresztą, wielcy wolą ich wykorzystywać dla własnych celów. Nieskuteczność sankcji wskazuje, że zawsze znajdują się chętni do robienia interesów z ludźmi, którzy powinni stanąć przed międzynarodowym trybunałem. W telewizyjnych wiadomościach można ich zobaczyć, gdy wymieniają uściski dłoni z najważniejszymi politykami świata. - Dawniej Jaser Arafat był uznawany za terrorystę. Teraz przyjmowany jest w Białym Domu oraz na Downing Street 10. Ludzie zmieniają swoje poglądy - zauważył cynicznie prezydent Liberii Charles Taylor, gdy przypomniano mu przeszłość krwawego watażki.
Charles Taylor jest dziś prezydentem Liberii. Jonas Savimbi to przywódca partyzantki UNITA, która kontroluje połowę Angoli. Manuel Marulanda ze swą lewacką armią od lat trzyma w szachu rząd Kolumbii. Łączy ich jedno - swą pozycję osiągnęli i utrzymują, stosując przemoc, łamiąc prawo, często mordując tysiące ludzi. Podobnych im watażków rządzących na obszarach wielkości państw i posiadających niekiedy wielotysięczne zbrojne oddziały jest na całym świecie kilkudziesięciu. Anglosaskie media określają ich terminem warlords. Owi "panowie wojny" często decydują o losach swych krajów i życiu milionów ludzi. - Warlordem może zostać człowiek znikąd, ale nie może to być byle kto - uważa dr Krzysztof Karolczak, politolog z Instytutu Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Do tego potrzebna jest specyficzna mieszanka charyzmy, przebiegłości, okrucieństwa i zmysłu do interesów.
Władca Mazar-i-Szarif
Dostum zaczynał karierę jako szef komunistycznych związków zawodowych w radzieckim Uzbekistanie. Szybko jednak przeniósł się do Afganistanu, gdzie już w połowie lat 80. utworzył dwudziestotysięczny oddział kontrolujący północne prowincje tego kraju. Początkowo kolaborował ze wspieranym przez ZSRR rządem prezydenta Nadżibullaha. Po jego upadku w 1992 r. błyskawicznie zmienił sojuszników i przyłączył się do zwycięskich mudżahedinów. Tak naprawdę nie miało dla niego większego znaczenia, kto rządzi Afganistanem - interesowało go przede wszystkim wykrojenie własnego minipaństewka na północy kraju. I to mu się powiodło. W 1997 r. sprawował już absolutną władzę nad sześcioma prowincjami, w których mieszkało pięć milionów jego "poddanych". Sam osiedlił się w Mazar-i-Szarif - jak podkreślają obserwatorzy - jednym z najlepiej zarządzanych miast w ogarniętym chaosem Afganistanie. Dzisiaj Dostum - podobnie jak kilku innych lokalnych władców - jest podporą afgańskiego rządu. To jednak przede wszystkim sojusz taktyczny - żaden z nich nie zamierza się na razie wyrzekać swojego udzielnego księstwa.
Uzbecki watażka nie podkreśla na każdym kroku, że kierują nim jakieś szlachetne pobudki, nie głosi haseł równości, solidarności, braterstwa. Tymczasem większość jemu podobnych prywatne interesy skrywa pod maską posłania ideologicznego. Każdy z nich zakłada własne ugrupowanie, które walczy o wolność swego kraju, obalenie rządzącego dyktatora, chce dokonać rewolucji cywilizacyjnej, utworzyć samodzielne państwo albo żąda większych praw dla wyznawców swej religii. Prawdziwa lista ich pobudek jest dużo krótsza - najczęściej chodzi bowiem o narkotyki, ropę naftową lub diamenty. Zawsze o pieniądze. Duże pieniądze.
Narkowojna
W Afganistanie pieniądze na wojnę od lat pochodziły z handlu narkotykami. Rządy talibów, a później wojna z koalicją antyterrorystyczną spowodowały, że w ubiegłym roku wyprodukowano tam 185 ton opium, czyli 17 razy mniej niż w 2000 r. Błyskawicznie zareagował na to czarny rynek - cena standardowej, prawie dwukilogramowej paczki półproduktu, z którego uzyskuje się heroinę, wzrosła z 450 dolarów do prawie 1000 dolarów.
Lukę, jaka powstała na rynku po załamaniu się dostaw z Afganistanu, zapełniają narkotyki z azjatyckich krajów tzw. złotego trójkąta: Myanmaru, Laosu i Tajlandii. Przoduje Myanmar, skąd pochodzi ponad 80 proc. opium uprawianego na Dalekim Wschodzie. Hoduje się je głównie w prowincji Shan we wschodniej części kraju (przy granicy z Tajlandią), kontrolowanej przez Zjednoczoną Armię Państwa Wa (UWSA, znana też jako Czerwona Wa). To ugrupowanie, kierowane przez triumwirat lokalnych watażków (Pao Yu-Chianga, Li Tzu-Ju oraz Wei Hsueh-Kanga), szermuje separatystycznymi hasłami, żądając bardzo szerokiej autonomii dla własnej mniejszości etnicznej. Departament Stanu USA uważa UWSA za największą na świecie zorganizowaną grupę zajmującą się przemytem narkotyków oraz głównego producenta i dostarczyciela heroiny do Stanów Zjednoczonych. Szacuje się, że w ubiegłym roku w Myanmarze wyprodukowano 865 ton opium.
Krew na diamentach
W Angoli praktycznie od chwili uzyskania niepodległości w 1975 r. trwa wojna domowa między rządzącym Ludowym Ruchem Wyzwolenia Angoli (MPLA) a opozycyjnym Narodowym Związkiem na rzecz Całkowitego Wyzwolenia Angoli (UNITA), kierowanym przez charyzmatycznego Jonasa Savimbiego. UNITA zajmuje diamentowe obszary na północy kraju. Pieniądze uzyskane z eksportu drogich kamieni pozwalają jej finansować wojnę. Nikt dokładnie nie wie, ile rocznie rebelianci zarabiają na diamentach; mówi się nawet o 600 mln dolarów.
UNITA nie jest uznawana na świecie. Co więcej, Organizacja Narodów Zjednoczonych wydała w 1998 r. rezolucję zabraniającą handlu angolskimi diamentami, które nie mają certyfikatu władz z Luandy. Mimo to Savimbi czuje się pewnie.
Diamenty są także zarzewiem konfliktu w Liberii oraz Sierra Leone. W pierwszym z tych państw kontrolę nad kopalniami kamieni szlachetnych sprawują legalne władze, w drugim - rebelianci. To jednak różnica pozorna; rządzący w Liberii prezydent Charles Taylor to były warlord. Do zwycięstwa w wyborach prezydenckich w 1997 r. doszedł jako przywódca Narodowego Frontu Patriotycznego Liberii (NPLF). Wcześniej przez jego kraj przetoczyła się bezwzględna wojna - NPLF jest obwiniany o zamordowanie ponad 250 tys. osób, w tym 45 tys. dzieci. Z kolei Zjednoczony Front Rewolucyjny (RUF) ze Sierra Leone, którym kieruje Foday Sankoh, oskarża się o zabicie około 50 tys. rodaków. Obaj panowie są zresztą przyjaciółmi. Znają się jeszcze ze wspólnych szkoleń w libijskich obozach treningowych, organizowanych przez pułkownika Muammara Kaddafiego.
Taylor i Sankoh potrafią zgrabnie zasłaniać prawdziwe powody swej działalności retoryką niepodległościową. W rzeczywistości obaj koncentrują się na kontroli nad kopalniami diamentów w swoich krajach. Ponieważ działalność RUF jest nielegalna i organizacja nie może oficjalnie sprzedawać "urobku", korzysta z pomocy Taylora. Liberia rocznie eksportuje diamenty o wartości około 300 mln dolarów. "Przy okazji" sprzedaje też kamienie Sankoha.
Państwo dla każdego
W Ameryce Łacińskiej partykularne interesy załatwia się pod płaszczykiem walki o prawa mniejszości etnicznych lub powołuje się na pobudki ideologiczne. Kontrowersje wzbudza subcomandante Marcos, lider meksykańskiej Armii Wyzwolenia Narodowego im. Zapaty (EZLN). Ten wódz o obliczu skrytym za wełnianą kominiarką dla jednych stał się prawdziwym idolem, drugim Che Guevarą, inni zaś uważają go za niebezpiecznego demagoga i szantażystę. Marcosowi udało się - dzięki hasłom walki o prawa dla ciemiężonej mniejszości indiańskiej - przejąć niemal całkowitą kontrolę nad meksykańskim stanem Chiapas.
Podobnie działają Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii (FARC), kierowane przez Manuela Marulandę. Organizacja, która dąży do marksistowskiej rewolucji, wywalczyła własne minipaństewko wielkości Szwajcarii na południu Kolumbii. Teren - oficjalnie zwany strefą zdemilitaryzowaną - zamieniono w wielkie laboratorium chemiczne do produkcji kokainy. Szacuje się, że FARC rocznie wysyła w świat, głównie do Stanów Zjednoczonych, 700 ton tego narkotyku. W finansowanej z narkodolarów wojnie domowej, która trwa w Kolumbii od prawie 38 lat, w ciągu roku ginie 3,5 tys. osób.
Pożywką dla rebelii są przede wszystkim bieda, wojna i niedemokratyczne systemy sprawowania rządów. "Panowie wojny" nie zwracają uwagi na międzynarodowe wezwania do zaprowadzenia ładu i pokoju, nieskuteczne są wobec nich blokady i sankcje ekonomiczne. Chęć pomnożenia własnej fortuny, żądza władzy i strach przed karą to siła, której nie potrafią się oprzeć. Chyba że staną oko w oko z globalną albo regionalną potęgą.
Tyle że mocarstwa rzadko decydują się na wysłanie na koniec świata ekspedycji karnych. Watażkowie są wystarczająco sprytni, by się nie narazić wielkim. Zresztą, wielcy wolą ich wykorzystywać dla własnych celów. Nieskuteczność sankcji wskazuje, że zawsze znajdują się chętni do robienia interesów z ludźmi, którzy powinni stanąć przed międzynarodowym trybunałem. W telewizyjnych wiadomościach można ich zobaczyć, gdy wymieniają uściski dłoni z najważniejszymi politykami świata. - Dawniej Jaser Arafat był uznawany za terrorystę. Teraz przyjmowany jest w Białym Domu oraz na Downing Street 10. Ludzie zmieniają swoje poglądy - zauważył cynicznie prezydent Liberii Charles Taylor, gdy przypomniano mu przeszłość krwawego watażki.
Więcej możesz przeczytać w 6/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.