Rząd Leszka Millera przedwcześnie oczekuje zaspokojenia głodu sukcesu
Z okazji stu dni rząd zebrał liczne recenzje. Dodam jeszcze jedną, wycinkową. Premier powiedział, że ugaszono poważne pożary, uratowano kraj przed bankructwem, katastrofą finansową, losem Argentyny. To jest retoryka na wyrost i mocno zużyta. Ale najgorzej byłoby, gdyby premier i członkowie jego gabinetu w nią uwierzyli. A nie wykluczam, że wierzą, że są przekonani, iż najtrudniejsze zrobili, że przeszli przez ciernie, jakie usłał im rząd Jerzego Buzka, i teraz otwiera się lżejsza droga wiodąca do czegoś przypominającego idyllę lat 1994-1997.
Otóż i samoocena tego, co dotychczas rząd zrobił, i takie wrażenie, jeśli rządzący w nie wierzą, mają mało wspólnego z trzeźwą oceną realiów. Przy okazji dzielę się z premierem i ministrami własną obserwacją z pobytu w kancelarii czy wcześniej w gabinecie ministerialnym. Są to miejsca "anomalii psychologicznej", odchylającej myślenie (jak pokłady żelaza igłę magnetyczną) od tego, które przeważa na ulicy i w domach. Siedząc za wysokim biurkiem, widzi się swe czyny przez upiększające szkło, a świat na zewnątrz - opanowany przez niewdzięczników i wrogów (szczególnie w mediach). Z podszeptami anomalii należy walczyć. Biorąc poranną prasę czy skróty z doniesień mediów, najlepiej przyjąć, że opozycja i dziennikarze mogą mieć rację. Świadectwem uległości wobec anomalii jest zaś chwytanie od razu za telefon z żądaniem sprostowań czy wręcz z ruganiem szefa tego lub innego dziennika telewizyjnego.
Wróćmy do tematu: co naprawdę zrobił rząd? Po pierwsze, ułatwił sobie sprawę drugą nowelizacją budżetu na rok 2001. Pozwoliła ona pokryć z większego deficytu (kosztem wzrostu długu publicznego) wydatki, które w roku 2002 trzeba by sfinansować, obcinając inne wydatki lub podnosząc jeszcze wyżej podatki. Po drugie, z pomocą prezydenta wstrzymał wydatki związane głównie ze szczodrą nieodpowiedzialnością posłów wszystkich partii poprzedniego Sejmu, czyli nie zabrał, a tylko nie dał. To spora różnica, gdy chodzi o odczucie dotkliwości. Po trzecie, resztę oszczędności uzyskał dzięki podniesieniu podatków i ograniczeniu niektórych wydatków socjalnych. Było to trudne - zgoda - i uznanie za to. Bardzo to jednak dalekie od tego, co byłoby konieczne i co może być konieczne, by uzdrowić finanse kraju. Na razie to, co by rzeczywistą reformę przypominało, pominięto.
A co trzeba zrobić? Aby odpowiedzieć, przypomnijmy, skąd się wzięła groźba dziury budżetowej w tym roku? Po pierwsze, z gwałtownego, przez nikogo nie przewidzianego spowolnienia wzrostu gospodarki w roku ubiegłym i w związku z tym ze spadku dochodów budżetu. Po drugie, ze wspomnianej szczodrości posłów. Po trzecie, z ogromnej ilości wydatków podnoszonych automatycznie (indeksowanych) wraz ze wzrostem cen, a nie w zależności od koniunktury i tempa wzrostu gospodarki. Dochody poleciały w dół, a wydatki wzrosły. To jest niemal cała sfera wydatków socjalnych, a z nich składa się wilcza część naszego budżetu. Jeżeli ta część finansów publicznych nie zostanie zmniejszona, co wymaga zlikwidowania większości indeksacji, a także zwiększenia udziału ludności w opłacaniu niektórych usług publicznych, to budżet pozostanie czynnikiem hamującym rozwój gospodarki. I marzenia o powrocie za trzy lata do pięcioprocentowego wzrostu PKB będzie można między bajki włożyć.
Rząd jeszcze nie przeszedł przez ucho igielne. Także jeśli chodzi o reformę kodeksu pracy - jedyny w miarę szybko skutkujący instrument walki z bezrobociem. I co najważniejsze, albo przejdzie on przez nie szybko, albo nie przejdzie w ogóle. Rozumie to minister finansów, proponując zwiększenie udziału ludności w finansowaniu części usług publicznych. Niestety, napiętnowanie tych propozycji przez premiera oraz uznanie za sukces rządu utrzymania indeksacji świadczeń dowodzi, że minister finansów nie ma poparcia szefa gabinetu, że jego pozycja zaczyna przypominać pozycję Jarosława Bauca w poprzednim rządzie. Czyżby rządzący uważali, że wiele zrobili i teraz już należy się im zaspokojenie głodu sukcesu? To o wiele za wcześnie.
Otóż i samoocena tego, co dotychczas rząd zrobił, i takie wrażenie, jeśli rządzący w nie wierzą, mają mało wspólnego z trzeźwą oceną realiów. Przy okazji dzielę się z premierem i ministrami własną obserwacją z pobytu w kancelarii czy wcześniej w gabinecie ministerialnym. Są to miejsca "anomalii psychologicznej", odchylającej myślenie (jak pokłady żelaza igłę magnetyczną) od tego, które przeważa na ulicy i w domach. Siedząc za wysokim biurkiem, widzi się swe czyny przez upiększające szkło, a świat na zewnątrz - opanowany przez niewdzięczników i wrogów (szczególnie w mediach). Z podszeptami anomalii należy walczyć. Biorąc poranną prasę czy skróty z doniesień mediów, najlepiej przyjąć, że opozycja i dziennikarze mogą mieć rację. Świadectwem uległości wobec anomalii jest zaś chwytanie od razu za telefon z żądaniem sprostowań czy wręcz z ruganiem szefa tego lub innego dziennika telewizyjnego.
Wróćmy do tematu: co naprawdę zrobił rząd? Po pierwsze, ułatwił sobie sprawę drugą nowelizacją budżetu na rok 2001. Pozwoliła ona pokryć z większego deficytu (kosztem wzrostu długu publicznego) wydatki, które w roku 2002 trzeba by sfinansować, obcinając inne wydatki lub podnosząc jeszcze wyżej podatki. Po drugie, z pomocą prezydenta wstrzymał wydatki związane głównie ze szczodrą nieodpowiedzialnością posłów wszystkich partii poprzedniego Sejmu, czyli nie zabrał, a tylko nie dał. To spora różnica, gdy chodzi o odczucie dotkliwości. Po trzecie, resztę oszczędności uzyskał dzięki podniesieniu podatków i ograniczeniu niektórych wydatków socjalnych. Było to trudne - zgoda - i uznanie za to. Bardzo to jednak dalekie od tego, co byłoby konieczne i co może być konieczne, by uzdrowić finanse kraju. Na razie to, co by rzeczywistą reformę przypominało, pominięto.
A co trzeba zrobić? Aby odpowiedzieć, przypomnijmy, skąd się wzięła groźba dziury budżetowej w tym roku? Po pierwsze, z gwałtownego, przez nikogo nie przewidzianego spowolnienia wzrostu gospodarki w roku ubiegłym i w związku z tym ze spadku dochodów budżetu. Po drugie, ze wspomnianej szczodrości posłów. Po trzecie, z ogromnej ilości wydatków podnoszonych automatycznie (indeksowanych) wraz ze wzrostem cen, a nie w zależności od koniunktury i tempa wzrostu gospodarki. Dochody poleciały w dół, a wydatki wzrosły. To jest niemal cała sfera wydatków socjalnych, a z nich składa się wilcza część naszego budżetu. Jeżeli ta część finansów publicznych nie zostanie zmniejszona, co wymaga zlikwidowania większości indeksacji, a także zwiększenia udziału ludności w opłacaniu niektórych usług publicznych, to budżet pozostanie czynnikiem hamującym rozwój gospodarki. I marzenia o powrocie za trzy lata do pięcioprocentowego wzrostu PKB będzie można między bajki włożyć.
Rząd jeszcze nie przeszedł przez ucho igielne. Także jeśli chodzi o reformę kodeksu pracy - jedyny w miarę szybko skutkujący instrument walki z bezrobociem. I co najważniejsze, albo przejdzie on przez nie szybko, albo nie przejdzie w ogóle. Rozumie to minister finansów, proponując zwiększenie udziału ludności w finansowaniu części usług publicznych. Niestety, napiętnowanie tych propozycji przez premiera oraz uznanie za sukces rządu utrzymania indeksacji świadczeń dowodzi, że minister finansów nie ma poparcia szefa gabinetu, że jego pozycja zaczyna przypominać pozycję Jarosława Bauca w poprzednim rządzie. Czyżby rządzący uważali, że wiele zrobili i teraz już należy się im zaspokojenie głodu sukcesu? To o wiele za wcześnie.
Więcej możesz przeczytać w 6/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.