Mówiąc o ciałach i pieniądzach, zgubiliśmy podmiot tragedii: tych, którzy odchodzą
Prześladuje mnie rysunek Jacka Gawłowskiego z "Gazety Wyborczej", którym redakcja zilustrowała artykuł o aresztowaniach wśród lekarzy łódzkiego pogotowia, posądzanych nie tylko o skorumpowanie przez przedsiębiorców pogrzebowych, ale także o starania, by dostarczyć im więcej pracy, czyli ludzkich "skór" do pochówku. Rysunek ten przedstawia anioła śmierci z lekarskimi słuchawkami na szyi. Budzi grozę i lęk przed lekarzami, a we mnie prawie że fizjologiczne zdziwienie. Wszak od zawsze pamiętam ten lekarski odruch: zakładanie słuchawek i dające poczucie bezpieczeństwa polecenie: "Proszę oddychać głęboko...". Może to absurdalne, ale właśnie owe słuchawki w mojej wyobraźni na zawsze skojarzyły się z ratunkiem, nadając lekarzowi moc leczenia. Pamiętam też dobrze, jak dzięki sięg-nięciu po nie w ułamku sekundy moja mama zmieniała się z przejętej chorobą dziecka rodzicielki w konkretną, stawiającą diag-nozę profesjonalistkę. Och, jakże wtedy podziwiałem moją uzbrojoną w słuchawki matkę lekarza!
Tymczasem teraz lekarze zaczynają się obawiać swojego wizerunku. Do chorej koleżanki, która wezwała pogotowie, lekarz przyjechał w cywilu i w przedpokoju zakładał fartuch. - Wie pani - usprawiedliwiał się - wolałem przyjechać swoim samochodem, bo zdarza się, że karetkę obrzucają kamieniami...
A jednak anioł śmierci z rysunku Gawłowskiego pozwolił mi oderwać się myślami od konkretów łódzkiego procederu i dostrzec, że w wyniku całego zamieszania z pogotowiem sami zaczęliśmy mówić o śmierci jak o towarze, zapominając o mnogości tajemnic, jakie ona z sobą niesie. Mówiąc o ciałach i pieniądzach, zgubiliśmy podmiot tragedii: tych, którzy odchodzą. Tak naprawdę zostaje wtedy po nich nie tyle ciało do pogrzebania lub spalenia (coraz częstsze życzenie w testamentach - czy nie jest to cios w zachłannych przedsiębiorców pogrzebowych?), ile tajemnica nie dokończonych rozmów, chaotycznych wspomnień, szalejących uczuć. Wszystko to kotłuje się w nas, domagając się zaprowadzenia porządku: nazwania, dokończenia, ułożenia w całość, zamknięcia. Przez dłuższy czas pozostajemy w chaosie, aż zjawia się ktoś, kogo potrzebujemy najbardziej - anioł pamięci, pomagający uporządkować pourywane wątki wspomnień, fragmentom przywrócić sens i kontekst, zinwentaryzować wszystkie braki, jakie w nasze życie nieuchronnie wprowadziła śmierć.
I wtedy dzieją się rzeczy dziwne: przypominają się nam błahostki, urwane rozmowy, nie zadane pytania. Uświadamiamy sobie emocjonalny deficyt, z jakim przyjdzie się nam pogodzić. Co zdumiewające - w równym stopniu dotyczy to osób bardzo bliskich i po prostu znajomych. Umarła Helena Majdaniec - ta od "rudy, rudy, rudy, rudy rydz..." i "Zakochani są wśród nas" - a ja nie mogę zapomnieć, jak kilkanaście lat temu jako ognista brunetka kokietka pokazywała mi nocny Paryż: wszyscy ją tam znali, uwielbiali, w klubach dostawiano dla nas stolik, "bo przyszła Helena". Gdy w "Carewiczu" śpiewała "Jadą wozy kolorowe", mężczyźni rzucali jej róże, stawiali szampana i chcieli nosić na rękach. A ona? Ach, jak dobrze wiedziała, co należy z nimi robić...
A potem przyjechała do Polski na koncert "Dinozaury rocka" w Sopocie. Któregoś dnia zaprosiła Agnieszkę Fatygę, jej męża i mnie na obiad do restauracji w gdańskim hotelu Heweliusz. Chciała być elegancka, więc najpierw zaproponowała drinka w aperitifbarze. Ktoś z nas pił tylko sok pomidorowy i zaostrzał go przyprawami. Potem przeszliśmy do głównej sali i zaczęliśmy zamawiać chateaubriandy. Zrobiło się naprawdę elegancko. I wtedy przy naszym stoliku stanęła bufetowa z aperitifbaru, potoczyła po nas wściekłym wzrokiem i wrzasnęła: "Które z państwa zabrało solniczkę, co?!". Osłupieliśmy.
- Jaką solniczkę?
- Co państwo solili ten sok pomidorowy!
- Ale przecież my nie zabieraliśmy żadnej solniczki!
- To ja się stąd nie ruszę, dopóki się ona nie znajdzie - oświadczyła bufetowa. Wtedy Helena zagadnęła najmilej, jak umiała:
- Proszę nam o niej opowiedzieć, czy to była jakaś zabytkowa solniczka?
- Zwykła, plastikowa - wzruszyła ramionami kobieta, dla której czarnowłosa wedeta przybyła z Paryża była tylko potencjalną złodziejką.
Solniczka się nie znalazła, bo pewnie spadła wcześniej gdzieś na podłogę, a życie sprawiło, że z Heleną nie spotkałem się już więcej. Dopiero wiadomość o jej śmierci - w polskim mieszkaniu, nocą, na zator płuc - przywołała zapomniane obrazy: ów błysk kokieterii w oczach zapamiętany z Paryża i pełne zakłopotania pytanie, czy solniczka była zabytkowa - z Gdańska. Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić tej sytuacji: zapewne wezwano pogotowie, przyjechał lekarz, żeby stwierdzić zgon. Czy zostawił na stole wizytówkę z nazwą zakładu pogrzebowego?
Tymczasem teraz lekarze zaczynają się obawiać swojego wizerunku. Do chorej koleżanki, która wezwała pogotowie, lekarz przyjechał w cywilu i w przedpokoju zakładał fartuch. - Wie pani - usprawiedliwiał się - wolałem przyjechać swoim samochodem, bo zdarza się, że karetkę obrzucają kamieniami...
A jednak anioł śmierci z rysunku Gawłowskiego pozwolił mi oderwać się myślami od konkretów łódzkiego procederu i dostrzec, że w wyniku całego zamieszania z pogotowiem sami zaczęliśmy mówić o śmierci jak o towarze, zapominając o mnogości tajemnic, jakie ona z sobą niesie. Mówiąc o ciałach i pieniądzach, zgubiliśmy podmiot tragedii: tych, którzy odchodzą. Tak naprawdę zostaje wtedy po nich nie tyle ciało do pogrzebania lub spalenia (coraz częstsze życzenie w testamentach - czy nie jest to cios w zachłannych przedsiębiorców pogrzebowych?), ile tajemnica nie dokończonych rozmów, chaotycznych wspomnień, szalejących uczuć. Wszystko to kotłuje się w nas, domagając się zaprowadzenia porządku: nazwania, dokończenia, ułożenia w całość, zamknięcia. Przez dłuższy czas pozostajemy w chaosie, aż zjawia się ktoś, kogo potrzebujemy najbardziej - anioł pamięci, pomagający uporządkować pourywane wątki wspomnień, fragmentom przywrócić sens i kontekst, zinwentaryzować wszystkie braki, jakie w nasze życie nieuchronnie wprowadziła śmierć.
I wtedy dzieją się rzeczy dziwne: przypominają się nam błahostki, urwane rozmowy, nie zadane pytania. Uświadamiamy sobie emocjonalny deficyt, z jakim przyjdzie się nam pogodzić. Co zdumiewające - w równym stopniu dotyczy to osób bardzo bliskich i po prostu znajomych. Umarła Helena Majdaniec - ta od "rudy, rudy, rudy, rudy rydz..." i "Zakochani są wśród nas" - a ja nie mogę zapomnieć, jak kilkanaście lat temu jako ognista brunetka kokietka pokazywała mi nocny Paryż: wszyscy ją tam znali, uwielbiali, w klubach dostawiano dla nas stolik, "bo przyszła Helena". Gdy w "Carewiczu" śpiewała "Jadą wozy kolorowe", mężczyźni rzucali jej róże, stawiali szampana i chcieli nosić na rękach. A ona? Ach, jak dobrze wiedziała, co należy z nimi robić...
A potem przyjechała do Polski na koncert "Dinozaury rocka" w Sopocie. Któregoś dnia zaprosiła Agnieszkę Fatygę, jej męża i mnie na obiad do restauracji w gdańskim hotelu Heweliusz. Chciała być elegancka, więc najpierw zaproponowała drinka w aperitifbarze. Ktoś z nas pił tylko sok pomidorowy i zaostrzał go przyprawami. Potem przeszliśmy do głównej sali i zaczęliśmy zamawiać chateaubriandy. Zrobiło się naprawdę elegancko. I wtedy przy naszym stoliku stanęła bufetowa z aperitifbaru, potoczyła po nas wściekłym wzrokiem i wrzasnęła: "Które z państwa zabrało solniczkę, co?!". Osłupieliśmy.
- Jaką solniczkę?
- Co państwo solili ten sok pomidorowy!
- Ale przecież my nie zabieraliśmy żadnej solniczki!
- To ja się stąd nie ruszę, dopóki się ona nie znajdzie - oświadczyła bufetowa. Wtedy Helena zagadnęła najmilej, jak umiała:
- Proszę nam o niej opowiedzieć, czy to była jakaś zabytkowa solniczka?
- Zwykła, plastikowa - wzruszyła ramionami kobieta, dla której czarnowłosa wedeta przybyła z Paryża była tylko potencjalną złodziejką.
Solniczka się nie znalazła, bo pewnie spadła wcześniej gdzieś na podłogę, a życie sprawiło, że z Heleną nie spotkałem się już więcej. Dopiero wiadomość o jej śmierci - w polskim mieszkaniu, nocą, na zator płuc - przywołała zapomniane obrazy: ów błysk kokieterii w oczach zapamiętany z Paryża i pełne zakłopotania pytanie, czy solniczka była zabytkowa - z Gdańska. Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić tej sytuacji: zapewne wezwano pogotowie, przyjechał lekarz, żeby stwierdzić zgon. Czy zostawił na stole wizytówkę z nazwą zakładu pogrzebowego?
Więcej możesz przeczytać w 6/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.