Miasteczko Tinley Park podawane jest w Ameryce jako przykład samorządowego sukcesu
Wciąż krępuje nas stereotyp, że w kapitalizmie najważniejsze są pieniądze, a nie pomysł!
Kilkanaście lat temu było jedną z wielu "sypialń" pobliskiego Chicago, wyludniającą się w ciągu dnia. Dziś więcej jest osób, które do pracy dojeżdżają tu z metropolii. Co o tym zdecydowało? Tylko - i aż - dobry pomysł. Czyli to, czego najbardziej brakuje Polakom. Biznesmenom poświęcającym energię na znalezienie dojścia do publicznych pieniędzy. Menedżerom domagającym się od rządu specjalnej ochrony ich nie radzących sobie na rynku firm. I tym wszystkim, którzy od lat marnotrawią setki milionów złotych na ciągle nie zrealizowane programy wypromowania Polski w świecie.
Pomysł to kapitał
Ojcowie Tinley Park olśnienia doznali nad mapą samochodową: ich miasteczko położone jest w idealnym punkcie sieci komunikacyjnej stanu, wszyscy mają do niego łatwy dojazd. Skoro tak, niech stanie się miejscem masowych imprez. Zaczęło się od zbudowania wielkiej hali koncertowej, mieszczącej 100 tys. ludzi (Tinley Park ma 40 tys. mieszkańców). Gmina zarabia na podatkach, a jej mieszkańcy na udostępnianiu miejsca na parkingi i budki z colą. Niedawno Tinley Park wybudowało wielkie centrum konferencyjne z kompleksem hotelowym. Inwestor już dwa miesiące przed ukończeniem budowy miał zarezerwowane wszystkie weekendy na pierwsze pół roku działalności. Okazało się, że łatwy dojazd ma także znaczenie dla przemysłu - spory obszar w pobliżu miasta przeznaczono pod budowę nowoczesnych fabryk. "Industrial park" zapełnił się tak szybko, że dwa lata temu miasto powiększyło go o nowe tereny.
Sposób, w jaki Tinley Park znalazło i wykorzystało swój atut, może w USA budzić zazdrość, ale na pewno nie budzi zdziwienia. W tym bogatym kraju wszyscy przywykli, że żaden sukces nie jest dany raz na zawsze, a żadna klęska ostateczna. Miasteczko Mauch Chunk w Pensylwanii na początku wieku stanowiło prężne centrum górnicze i przemysłowe. 20 lat temu było już tylko wyludnionym, na poły zrujnowanym siedliskiem biedoty i przestępczości. Grupa mieszkańców i namówionych przez nich przyjezdnych biznesmenów dostrzegła wtedy nie wykorzystane atuty podupadłego miasta: malownicze położenie pośród wzgórz i jezior oraz przeszłość. Stare kopalnie przystosowano do zwiedzania, historyczne więzienie doskonale nadawało się na muzeum. Zachęcono do inwestowania w rewitalizację przyrody, budowę wyciągów narciarskich, do zabytkowych - wedle pojęć amerykańskich - domków przyciągano artystów, oferując korzystne warunki najmu pracowni i galerii. Czy którykolwiek z polskich samorządowców - dajmy na to, z byłego województwa wałbrzyskiego - pomyślał o takim rozwoju swojej okolicy? Przecież łatwiej niż fundusze na podtrzymywanie poprzemysłowej nędzy byłoby pozyskać inwestorów.
Przedsiębiorca wie lepiej
Dlaczego w Polsce takie opowieści czyta się jak bajkę? Między innymi dlatego, że panuje u nas przekonanie, jakoby w kapitalizmie najważniejsze były pieniądze. Tymczasem najważniejszy jest właśnie pomysł. W karierze, w biznesie, w lokalnej polityce, w życiu miasta - w każdej dziedzinie życia. Dobry pomysł może się stać zaczątkiem fortuny. Dobry pomysł to właśnie to, co przemienia pucybuta w milionera.
Amerykanie nie są oczywiście jedynymi, którzy zdają sobie z tego sprawę. Przeciwnie - w państwach wolnorynkowych wiedzą o tym wszyscy. Szczególnie ci, na których barkach spoczywa odpowiedzialność za losy regionów i całych krajów. Wiele państw, wiele regionów zawdzięcza pomyślność odkryciu i pomysłowemu wykorzystaniu własnych atutów. Przykładem może być Austria. Alpy nie są jedynymi górami, w których da się uprawiać narciarstwo. Żeby ściągnąć tłumy turystów, trzeba było stworzyć odpowiednią infrastrukturę oraz promować region. Zrobiono to wysiłkiem najbardziej zainteresowanych - alpejskich gmin i rządów krajowych, którym Wiedeń jedynie życzliwie sekundował i pomagał w miarę zgłaszanych potrzeb.
Pomysły grupki drobnych przedsiębiorców, majstrujących po garażach tanie kopie amerykańskiego sprzętu elektronicznego, legły u podstaw gospodarczego boomu Japonii. Mało kto dzisiaj wie, że produkcja licencyjna pierwotnie wcale nie była przez władze tego kraju mile widziana. Rządowi planiści uważali, że na rynku samochodowym i elektronicznym Japonia nigdy nie będzie w stanie konkurować z USA i powinna cały swój wysiłek skupić na przemyśle stalowym i stoczniowym. Drobni przedsiębiorcy wiedzieli jednak lepiej niż ministrowie i eksperci. Ten, kto ryzykuje własną skórę i majątek, z reguły wpada na lepsze pomysły. Władza najmądrzej się zachowa, jeśli będzie go słuchać i usuwać mu kłody spod nóg.
Od gumowego buta do telefonu komórkowego
Czyżby Polakom nie przychodziły do głowy znakomite pomysły? Nic podobnego. Problem polega na tym, że w przeciwieństwie do narodów odnoszących sukcesy nie nauczyliśmy się doceniać ani pomysłów, ani tych, którzy je mają.
Gdy fińska firma Nokia, wytwarzająca m.in. odzież roboczą, zaczęła się borykać z brakiem popytu, czyjś świetny pomysł sprawił, że postawiła na krańcowo odmienny, nowoczesny asortyment. My tymczasem o problemie Ursusa czy Łucznika myślimy tylko w kategoriach rządowych zamówień i ochronnych ceł. A może któryś z pokomunistycznych molochów miał szansę rozwinąć się dzięki nowej produkcji, nowej technologii?
Na świecie ciągłe poszukiwanie sposobu na sukces stało się nawykiem każdego polityka i menedżera. Brytyjska BTA, organizacja promująca przemysł turystyczny, zawarła ostatnio z pisarką Joanne K. Rowling umowę o zrobieniu z Harry’ego Pottera atrakcji turystycznej. Stworzono "potterową mapę Anglii" - miejsca powieściowych zdarzeń są przygotowywane do zwiedzania. Biznesmeni z Patagonii, najmniej zaludnionej części Argentyny, postanowili z kolei zarobić na budowie cmentarzy dla mieszkańców krajów przeludnionych. Zawarli umowę z rządem Japonii, w której z powodu braku miejsca prawo nakazuje ekshumację i kremację ciał już pięć lat po pogrzebie. Japończykom chcącym pochować swych zmarłych w Argentynie zostaną zwrócone koszty corocznej podróży na ich groby. W pobliżu nekropolii mają powstać luksusowe hotele. Być może jest to pomysł nieco makabryczny - ale jednak pomysł.
Polska bez pomysłu
Podczas gdy inni poszukują sposobów na sukces, dla nas narodową ambicją stało się podtrzymywanie reliktów komunistycznej gigantomanii i wyścigu zbrojeń. Przeznaczamy ogromne kwoty z pieniędzy podatników na poprawę losu górników, pozwalając, by polscy informatycy wyjeżdżali budować dobrobyt Ameryki. Zmarnowaliśmy krocie na przedłużenie o dekadę agonii przemysłu motoryzacyjnego i "utrzymanie miejsc pracy" w fabrykach i tak skazanych na śmierć. Bardziej troszczymy się o upadłe pegeery niż o wyższe szkoły i instytuty naukowe. Pogrążone w degrengoladzie miejscowości typu Praszki czy Bartoszyce ściągają ekipy telewizyjne i reporterów znacznie łatwiej niż miejscowości mogące się pochwalić wielkimi sukcesami, jak niegdyś Kamień Pomorski, a dziś choćby Gietrzwałd. Miał on wszelkie dane, by się stać jeszcze jedną podupadłą i narzekającą mieściną, a dzięki pomysłowości mieszkańców staje się centrum agroturystyki.
W myśleniu polskich elit dominuje wyuczona w Peerelu urawniłowka i opacznie rozumiana sprawiedliwość, każąca dowartościowywać nieudacznika kosztem człowieka sukcesu. Zespół pracujący nad światową rewelacją, w rodzaju niebieskiego lasera, przez stosowne władze będzie traktowany na równi z grupkami zadekowanych po instytutach pseudonaukowców, bo wszystkim należy się takie samo wsparcie państwa. Kwitnący region, dochodowa branża, przebojowy przedsiębiorca nie zostaną wspomożeni, przeciwnie - władza ich oskubie, bo skoro mają, niech sprawiedliwie podzielą się z tymi, którym się nie wiedzie.
Dopóki nie dostrzeżemy, jak głupie jest to postępowanie, i go nie zmienimy, dopóty będziemy mogli się chwalić przed światem tylko papieżem, sierpniem ’80 i Małyszem. Pomysł to najlepszy kapitał, ale jak każdy kapitał trzeba umieć go uszanować.
Kilkanaście lat temu było jedną z wielu "sypialń" pobliskiego Chicago, wyludniającą się w ciągu dnia. Dziś więcej jest osób, które do pracy dojeżdżają tu z metropolii. Co o tym zdecydowało? Tylko - i aż - dobry pomysł. Czyli to, czego najbardziej brakuje Polakom. Biznesmenom poświęcającym energię na znalezienie dojścia do publicznych pieniędzy. Menedżerom domagającym się od rządu specjalnej ochrony ich nie radzących sobie na rynku firm. I tym wszystkim, którzy od lat marnotrawią setki milionów złotych na ciągle nie zrealizowane programy wypromowania Polski w świecie.
Pomysł to kapitał
Ojcowie Tinley Park olśnienia doznali nad mapą samochodową: ich miasteczko położone jest w idealnym punkcie sieci komunikacyjnej stanu, wszyscy mają do niego łatwy dojazd. Skoro tak, niech stanie się miejscem masowych imprez. Zaczęło się od zbudowania wielkiej hali koncertowej, mieszczącej 100 tys. ludzi (Tinley Park ma 40 tys. mieszkańców). Gmina zarabia na podatkach, a jej mieszkańcy na udostępnianiu miejsca na parkingi i budki z colą. Niedawno Tinley Park wybudowało wielkie centrum konferencyjne z kompleksem hotelowym. Inwestor już dwa miesiące przed ukończeniem budowy miał zarezerwowane wszystkie weekendy na pierwsze pół roku działalności. Okazało się, że łatwy dojazd ma także znaczenie dla przemysłu - spory obszar w pobliżu miasta przeznaczono pod budowę nowoczesnych fabryk. "Industrial park" zapełnił się tak szybko, że dwa lata temu miasto powiększyło go o nowe tereny.
Sposób, w jaki Tinley Park znalazło i wykorzystało swój atut, może w USA budzić zazdrość, ale na pewno nie budzi zdziwienia. W tym bogatym kraju wszyscy przywykli, że żaden sukces nie jest dany raz na zawsze, a żadna klęska ostateczna. Miasteczko Mauch Chunk w Pensylwanii na początku wieku stanowiło prężne centrum górnicze i przemysłowe. 20 lat temu było już tylko wyludnionym, na poły zrujnowanym siedliskiem biedoty i przestępczości. Grupa mieszkańców i namówionych przez nich przyjezdnych biznesmenów dostrzegła wtedy nie wykorzystane atuty podupadłego miasta: malownicze położenie pośród wzgórz i jezior oraz przeszłość. Stare kopalnie przystosowano do zwiedzania, historyczne więzienie doskonale nadawało się na muzeum. Zachęcono do inwestowania w rewitalizację przyrody, budowę wyciągów narciarskich, do zabytkowych - wedle pojęć amerykańskich - domków przyciągano artystów, oferując korzystne warunki najmu pracowni i galerii. Czy którykolwiek z polskich samorządowców - dajmy na to, z byłego województwa wałbrzyskiego - pomyślał o takim rozwoju swojej okolicy? Przecież łatwiej niż fundusze na podtrzymywanie poprzemysłowej nędzy byłoby pozyskać inwestorów.
Przedsiębiorca wie lepiej
Dlaczego w Polsce takie opowieści czyta się jak bajkę? Między innymi dlatego, że panuje u nas przekonanie, jakoby w kapitalizmie najważniejsze były pieniądze. Tymczasem najważniejszy jest właśnie pomysł. W karierze, w biznesie, w lokalnej polityce, w życiu miasta - w każdej dziedzinie życia. Dobry pomysł może się stać zaczątkiem fortuny. Dobry pomysł to właśnie to, co przemienia pucybuta w milionera.
Amerykanie nie są oczywiście jedynymi, którzy zdają sobie z tego sprawę. Przeciwnie - w państwach wolnorynkowych wiedzą o tym wszyscy. Szczególnie ci, na których barkach spoczywa odpowiedzialność za losy regionów i całych krajów. Wiele państw, wiele regionów zawdzięcza pomyślność odkryciu i pomysłowemu wykorzystaniu własnych atutów. Przykładem może być Austria. Alpy nie są jedynymi górami, w których da się uprawiać narciarstwo. Żeby ściągnąć tłumy turystów, trzeba było stworzyć odpowiednią infrastrukturę oraz promować region. Zrobiono to wysiłkiem najbardziej zainteresowanych - alpejskich gmin i rządów krajowych, którym Wiedeń jedynie życzliwie sekundował i pomagał w miarę zgłaszanych potrzeb.
Pomysły grupki drobnych przedsiębiorców, majstrujących po garażach tanie kopie amerykańskiego sprzętu elektronicznego, legły u podstaw gospodarczego boomu Japonii. Mało kto dzisiaj wie, że produkcja licencyjna pierwotnie wcale nie była przez władze tego kraju mile widziana. Rządowi planiści uważali, że na rynku samochodowym i elektronicznym Japonia nigdy nie będzie w stanie konkurować z USA i powinna cały swój wysiłek skupić na przemyśle stalowym i stoczniowym. Drobni przedsiębiorcy wiedzieli jednak lepiej niż ministrowie i eksperci. Ten, kto ryzykuje własną skórę i majątek, z reguły wpada na lepsze pomysły. Władza najmądrzej się zachowa, jeśli będzie go słuchać i usuwać mu kłody spod nóg.
Od gumowego buta do telefonu komórkowego
Czyżby Polakom nie przychodziły do głowy znakomite pomysły? Nic podobnego. Problem polega na tym, że w przeciwieństwie do narodów odnoszących sukcesy nie nauczyliśmy się doceniać ani pomysłów, ani tych, którzy je mają.
Gdy fińska firma Nokia, wytwarzająca m.in. odzież roboczą, zaczęła się borykać z brakiem popytu, czyjś świetny pomysł sprawił, że postawiła na krańcowo odmienny, nowoczesny asortyment. My tymczasem o problemie Ursusa czy Łucznika myślimy tylko w kategoriach rządowych zamówień i ochronnych ceł. A może któryś z pokomunistycznych molochów miał szansę rozwinąć się dzięki nowej produkcji, nowej technologii?
Na świecie ciągłe poszukiwanie sposobu na sukces stało się nawykiem każdego polityka i menedżera. Brytyjska BTA, organizacja promująca przemysł turystyczny, zawarła ostatnio z pisarką Joanne K. Rowling umowę o zrobieniu z Harry’ego Pottera atrakcji turystycznej. Stworzono "potterową mapę Anglii" - miejsca powieściowych zdarzeń są przygotowywane do zwiedzania. Biznesmeni z Patagonii, najmniej zaludnionej części Argentyny, postanowili z kolei zarobić na budowie cmentarzy dla mieszkańców krajów przeludnionych. Zawarli umowę z rządem Japonii, w której z powodu braku miejsca prawo nakazuje ekshumację i kremację ciał już pięć lat po pogrzebie. Japończykom chcącym pochować swych zmarłych w Argentynie zostaną zwrócone koszty corocznej podróży na ich groby. W pobliżu nekropolii mają powstać luksusowe hotele. Być może jest to pomysł nieco makabryczny - ale jednak pomysł.
Polska bez pomysłu
Podczas gdy inni poszukują sposobów na sukces, dla nas narodową ambicją stało się podtrzymywanie reliktów komunistycznej gigantomanii i wyścigu zbrojeń. Przeznaczamy ogromne kwoty z pieniędzy podatników na poprawę losu górników, pozwalając, by polscy informatycy wyjeżdżali budować dobrobyt Ameryki. Zmarnowaliśmy krocie na przedłużenie o dekadę agonii przemysłu motoryzacyjnego i "utrzymanie miejsc pracy" w fabrykach i tak skazanych na śmierć. Bardziej troszczymy się o upadłe pegeery niż o wyższe szkoły i instytuty naukowe. Pogrążone w degrengoladzie miejscowości typu Praszki czy Bartoszyce ściągają ekipy telewizyjne i reporterów znacznie łatwiej niż miejscowości mogące się pochwalić wielkimi sukcesami, jak niegdyś Kamień Pomorski, a dziś choćby Gietrzwałd. Miał on wszelkie dane, by się stać jeszcze jedną podupadłą i narzekającą mieściną, a dzięki pomysłowości mieszkańców staje się centrum agroturystyki.
W myśleniu polskich elit dominuje wyuczona w Peerelu urawniłowka i opacznie rozumiana sprawiedliwość, każąca dowartościowywać nieudacznika kosztem człowieka sukcesu. Zespół pracujący nad światową rewelacją, w rodzaju niebieskiego lasera, przez stosowne władze będzie traktowany na równi z grupkami zadekowanych po instytutach pseudonaukowców, bo wszystkim należy się takie samo wsparcie państwa. Kwitnący region, dochodowa branża, przebojowy przedsiębiorca nie zostaną wspomożeni, przeciwnie - władza ich oskubie, bo skoro mają, niech sprawiedliwie podzielą się z tymi, którym się nie wiedzie.
Dopóki nie dostrzeżemy, jak głupie jest to postępowanie, i go nie zmienimy, dopóty będziemy mogli się chwalić przed światem tylko papieżem, sierpniem ’80 i Małyszem. Pomysł to najlepszy kapitał, ale jak każdy kapitał trzeba umieć go uszanować.
Więcej możesz przeczytać w 7/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.