Turyści, także polscy, dziwią się, jak bardzo zachodnia na tle reszty Bałkanów jest Słowenia
Już sto lat temu Słoweńcy byli jednym z najbardziej cywilizowanych narodów Europy
Sto lat temu nikt by się nie dziwił - wtedy byliśmy sobie bliżsi. Dzięki Polakom z tamtej epoki mogłem w czasie stanu wojennego opisać na łamach "Tygodnika Powszechnego", jak Słowenia przeniosła się z dzikich, zacofanych Bałkanów do zachodniej Europy, nie zmieniając położenia na mapie. Moją "Najdłuższą wojnę Słoweńców" przedrukowano w 1982 r. w Lublanie i również tam - co znamienne - zaskoczyła wykorzenionych z przeszłości słoweńskich czytelników.
Mowa i obyczaj niemiecki
Aleksander Jabłonowski, nasz dziewiętnastowieczny historyk, podróżnik z zamiłowania, pisał w roku 1875: "Cały naród słowińsko-chorutański w Krajnie, części nie zniemczonej Chorutan (Karyntii) i Styrska (Styrii), nadto w Istrii, wynosi zaledwie 1300000. Dla tej już więc bezsilności liczebnej nie może on myśleć o normalnym, odrębnie narodowym rozwoju swych sił". Lublanę zwano Laibach, po słoweńsku mówiono tylko w górach i na wsi. "Ktokolwiek zbliżył się do miast, ktokolwiek wspiął się wyżej po stopniach drabiny społecznej, przyjmował mowę i obyczaj niemiecki; niemczył się bezpowrotnie" - opowiadał w trzydzieści lat później Polakowi, Adamowi Szymańskiemu, jeden ze słoweńskich pionierów, ks. prof. Leopold Lenard.
Po 30 latach, u progu XX wieku, górujący nad pejzażem Lublany stary zamek grafów Spanheimów, margrabiów Krainy - przez wieki promieniujący niemczyzną, w XIX wieku służący za więzienie - był już siedzibą muzeum narodowego Słoweńców. Nie wzięli go siłą. Po prostu - wykupili. Oczywiście, miejsce dla ruchu odrodzenia zrobiły reformy w państwie Franciszka Józefa, zapoczątkowane przez Agenora Gołuchowskiego. Szlachta naszej wolnej prawie Galicji nie umiała takich szans wykorzystać. Słoweńcy wykorzystali je w pełni.
Praca u podstaw
Swojej szlachty, burżuazji ani wielu pokoleń inteligencji Słowenia nie miała. Jedynymi inteligentami byli księża - chłopi z chłopów. To oni zajęli się rozwojem słoweńskich umysłów. Po mszach czytano głośno - i to nie tylko żywoty świętych, ale także gazety i różne pobudzające wyobraźnię książki. Alumni seminarium duchownego w Lublanie - pod opieką ks. Janeza Kreka, największego z pionierów - otrzymywali wiedzę o formach organizacji życia społecznego wsi, przechodzili dwuletni kurs socjologii, a w czasie wakacji prowadzili badania, zbierając informacje o wszelkich rodzajach przemysłu domowego. Słoweńscy księża zaczęli od kas oszczędnościowo-kredytowych, nie podejrzewanych o narodową propagandę.
Z upływem lat rozrosło się to w szeroki ruch wszelkiego rodzaju organizacji gospodarczych. Kiedy był tam Szymański, działał już potężny bank Zadruzna Zvezda, skupiający wszystkie hranilnice i posojilnice.
Pieniądze wsparły czytelnictwo. Bez nich - uznali przemyślni sprawcy postępu - lud nie miałby za co kupować książek i gazet. W Celowcu (austriackim dziś Klagenfurcie) biskup Slomsek, ojciec odrodzenia narodowego Słoweńców, założył Druzbę św. Mohora - towarzystwo wydawniczo-czytelnicze, grupujące abonentów książek w języku słoweńskim. Początkowa opłata - trzy korony za pięć książek rocznie - ograniczała popyt do kilkuset osób. Ale w roku 1891 słoweńskie książki abonowało już 50 tysięcy czytelników (przy 1,4 mln Słoweńców ogółem!). To nie koniec. W roku 1905 towarzystwo św. Mohora liczyło 83572 członków, a każdą książkę drukowano w nakładzie stu tysięcy egzemplarzy, resztę kierując do wolnego handlu (pokupniejszych tytułów drukowano więcej).
Pod znakiem Cyryla i Metodego
Szkolne Stowarzyszenie imienia św. Cyryla i Metodego zakładało szkoły i ochronki, wydawało podręczniki - w kraju bez własnych bogaczy, czyli bez filantropów. Zarabiało samo na handlu: podejmowało sprzedaż rozmaitych artykułów codziennego użytku za nieduży procent, za pieniądze pozwalało w reklamie używać swej nazwy. Każdy Słoweniec uważał za swój narodowy obowiązek kupić zapałki czy mydło z etykietą opatrzoną znakiem stowarzyszenia Cyryla i Metodego. Słoweńcy stworzyli sieć własnych organizacji handlowych. Anton Mahnić, biskup wyspy Krk, wcześniej zaciekły ultramontanin, konserwatysta, wróg równouprawnienia kobiet, zorganizował spółkę żeglugi morskiej, żeby przejąć słoweńskie zagraniczne obroty handlowe z rąk armatorów austriackich, włoskich i węgierskich. Był jej pierwszym prezesem.
W 1893 r. o postawach oraz ideałach tych słoweńskich księży pisał nasz jezuita, ojciec Jan Badeni. Ich ambicją nie była już obrona, lecz ekspansja. Gospodarna, zaradna i czysta Słowenia znacznie wyprzedzała po względem rozwoju sąsiadujące z nią połacie Austrii.
Dola prymusa
Zachodnia Europa mogła Słoweńcom pozazdrościć. Kiedy po pierwszej wojnie światowej Słowianie południowi - ci na zachód od Bułgarii - stworzyli jedno wspólne królestwo, Słoweńcy tak dalece górowali cywilizacyjnie i kulturalnie nad resztą narodów Jugosławii, że podejrzewano ich i wręcz oskarżano o zamiary "skolonizowania" reszty państwa. Co ciekawe, taki stosunek do Słoweńców utrzymał się także w titowskiej Jugosławii, która zrobiła wszystko, by przekreślić tradycje słoweńskie (mimo że Edvard Kardelj, jedna z najważniejszych postaci reżimu, był Słoweńcem).
Współcześni historycy bałkańskiego świata Słowenię pomijali - jej losy były za mało dramatyczne. Inni pletli o niej srogie bzdury. Jeden z nich napisał, że "ruch narodowy w Słowenii był znacznie słabszy niż w Chorwacji", choć to Chorwaci jeździli się uczyć od Słoweńców. W innym podręczniku czytałem, że "ciemnota i zacofanie wsi, religijność jej mieszkańców stwarzały podatny grunt przemożnym wpływom sił klerykalnych, zwłaszcza w Słowenii i Słowacji". Jak widać, trudno było nawet odróżnić jeden kraj od drugiego.
Dziś, gdyby mierzyć dystans liczbą wiadomości prasowych o danym kraju, okazałoby się, że Czechy leżą gdzieś na wyspach Oceanii (i my wzajem dla Czechów). A cóż dopiero Słowenia.
Sto lat temu nikt by się nie dziwił - wtedy byliśmy sobie bliżsi. Dzięki Polakom z tamtej epoki mogłem w czasie stanu wojennego opisać na łamach "Tygodnika Powszechnego", jak Słowenia przeniosła się z dzikich, zacofanych Bałkanów do zachodniej Europy, nie zmieniając położenia na mapie. Moją "Najdłuższą wojnę Słoweńców" przedrukowano w 1982 r. w Lublanie i również tam - co znamienne - zaskoczyła wykorzenionych z przeszłości słoweńskich czytelników.
Mowa i obyczaj niemiecki
Aleksander Jabłonowski, nasz dziewiętnastowieczny historyk, podróżnik z zamiłowania, pisał w roku 1875: "Cały naród słowińsko-chorutański w Krajnie, części nie zniemczonej Chorutan (Karyntii) i Styrska (Styrii), nadto w Istrii, wynosi zaledwie 1300000. Dla tej już więc bezsilności liczebnej nie może on myśleć o normalnym, odrębnie narodowym rozwoju swych sił". Lublanę zwano Laibach, po słoweńsku mówiono tylko w górach i na wsi. "Ktokolwiek zbliżył się do miast, ktokolwiek wspiął się wyżej po stopniach drabiny społecznej, przyjmował mowę i obyczaj niemiecki; niemczył się bezpowrotnie" - opowiadał w trzydzieści lat później Polakowi, Adamowi Szymańskiemu, jeden ze słoweńskich pionierów, ks. prof. Leopold Lenard.
Po 30 latach, u progu XX wieku, górujący nad pejzażem Lublany stary zamek grafów Spanheimów, margrabiów Krainy - przez wieki promieniujący niemczyzną, w XIX wieku służący za więzienie - był już siedzibą muzeum narodowego Słoweńców. Nie wzięli go siłą. Po prostu - wykupili. Oczywiście, miejsce dla ruchu odrodzenia zrobiły reformy w państwie Franciszka Józefa, zapoczątkowane przez Agenora Gołuchowskiego. Szlachta naszej wolnej prawie Galicji nie umiała takich szans wykorzystać. Słoweńcy wykorzystali je w pełni.
Praca u podstaw
Swojej szlachty, burżuazji ani wielu pokoleń inteligencji Słowenia nie miała. Jedynymi inteligentami byli księża - chłopi z chłopów. To oni zajęli się rozwojem słoweńskich umysłów. Po mszach czytano głośno - i to nie tylko żywoty świętych, ale także gazety i różne pobudzające wyobraźnię książki. Alumni seminarium duchownego w Lublanie - pod opieką ks. Janeza Kreka, największego z pionierów - otrzymywali wiedzę o formach organizacji życia społecznego wsi, przechodzili dwuletni kurs socjologii, a w czasie wakacji prowadzili badania, zbierając informacje o wszelkich rodzajach przemysłu domowego. Słoweńscy księża zaczęli od kas oszczędnościowo-kredytowych, nie podejrzewanych o narodową propagandę.
Z upływem lat rozrosło się to w szeroki ruch wszelkiego rodzaju organizacji gospodarczych. Kiedy był tam Szymański, działał już potężny bank Zadruzna Zvezda, skupiający wszystkie hranilnice i posojilnice.
Pieniądze wsparły czytelnictwo. Bez nich - uznali przemyślni sprawcy postępu - lud nie miałby za co kupować książek i gazet. W Celowcu (austriackim dziś Klagenfurcie) biskup Slomsek, ojciec odrodzenia narodowego Słoweńców, założył Druzbę św. Mohora - towarzystwo wydawniczo-czytelnicze, grupujące abonentów książek w języku słoweńskim. Początkowa opłata - trzy korony za pięć książek rocznie - ograniczała popyt do kilkuset osób. Ale w roku 1891 słoweńskie książki abonowało już 50 tysięcy czytelników (przy 1,4 mln Słoweńców ogółem!). To nie koniec. W roku 1905 towarzystwo św. Mohora liczyło 83572 członków, a każdą książkę drukowano w nakładzie stu tysięcy egzemplarzy, resztę kierując do wolnego handlu (pokupniejszych tytułów drukowano więcej).
Pod znakiem Cyryla i Metodego
Szkolne Stowarzyszenie imienia św. Cyryla i Metodego zakładało szkoły i ochronki, wydawało podręczniki - w kraju bez własnych bogaczy, czyli bez filantropów. Zarabiało samo na handlu: podejmowało sprzedaż rozmaitych artykułów codziennego użytku za nieduży procent, za pieniądze pozwalało w reklamie używać swej nazwy. Każdy Słoweniec uważał za swój narodowy obowiązek kupić zapałki czy mydło z etykietą opatrzoną znakiem stowarzyszenia Cyryla i Metodego. Słoweńcy stworzyli sieć własnych organizacji handlowych. Anton Mahnić, biskup wyspy Krk, wcześniej zaciekły ultramontanin, konserwatysta, wróg równouprawnienia kobiet, zorganizował spółkę żeglugi morskiej, żeby przejąć słoweńskie zagraniczne obroty handlowe z rąk armatorów austriackich, włoskich i węgierskich. Był jej pierwszym prezesem.
W 1893 r. o postawach oraz ideałach tych słoweńskich księży pisał nasz jezuita, ojciec Jan Badeni. Ich ambicją nie była już obrona, lecz ekspansja. Gospodarna, zaradna i czysta Słowenia znacznie wyprzedzała po względem rozwoju sąsiadujące z nią połacie Austrii.
Dola prymusa
Zachodnia Europa mogła Słoweńcom pozazdrościć. Kiedy po pierwszej wojnie światowej Słowianie południowi - ci na zachód od Bułgarii - stworzyli jedno wspólne królestwo, Słoweńcy tak dalece górowali cywilizacyjnie i kulturalnie nad resztą narodów Jugosławii, że podejrzewano ich i wręcz oskarżano o zamiary "skolonizowania" reszty państwa. Co ciekawe, taki stosunek do Słoweńców utrzymał się także w titowskiej Jugosławii, która zrobiła wszystko, by przekreślić tradycje słoweńskie (mimo że Edvard Kardelj, jedna z najważniejszych postaci reżimu, był Słoweńcem).
Współcześni historycy bałkańskiego świata Słowenię pomijali - jej losy były za mało dramatyczne. Inni pletli o niej srogie bzdury. Jeden z nich napisał, że "ruch narodowy w Słowenii był znacznie słabszy niż w Chorwacji", choć to Chorwaci jeździli się uczyć od Słoweńców. W innym podręczniku czytałem, że "ciemnota i zacofanie wsi, religijność jej mieszkańców stwarzały podatny grunt przemożnym wpływom sił klerykalnych, zwłaszcza w Słowenii i Słowacji". Jak widać, trudno było nawet odróżnić jeden kraj od drugiego.
Dziś, gdyby mierzyć dystans liczbą wiadomości prasowych o danym kraju, okazałoby się, że Czechy leżą gdzieś na wyspach Oceanii (i my wzajem dla Czechów). A cóż dopiero Słowenia.
Więcej możesz przeczytać w 7/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.