Gdyby wierzyć niektórym wybitnym polskim publicystom, Indie są jak dziewica czysta, natomiast Pakistan to napastliwy żul
Dlaczego Indie są "dobre",a Pakistan "zły"?
Tamtym Gandhi wpoił filozofię bez gwałtu - ci wierzą tylko w terror. Jak Bakunin skrzyżowany z Kaddafim. Indie sieją pokój, Pakistan zaś hoduje a to talibów, a to kaszmirskich separatystów, którzy zagrażają całemu światu, bo lokalne swary mogą się skończyć atomową hekatombą. Indiom nie wypomina się zażyłości, jaka łączyła je z ZSRR, a reputacji Pakistanu nie poprawia fakt, że był i jest stróżem interesów Zachodu. Nie pieszczą go nawet zachodnie media, gdyż hołubi kaszmirskich bojowców; ale media te nie ulegają też indyjskiej propagandzie, która o wszystko, co złe, oskarża tajne służby Pakistanu. Na przykład o zamach na amerykański ośrodek kultury w Kalkucie. Dopiero później okazało się, że napastnikami istotnie byli islamscy fundamentaliści, ale trzech pochodziło z Bangladeszu, a pozostali... z Indii.
Terroryści czy bojownicy wolności?
Prasa zachodnia nie kamufluje niewygodnych dla Indii faktów. "The Economist": "Żołnierze indyjscy popełnili w Kaszmirze przerażające gwałty". "Le Monde": "Dzień w dzień od 10 do 15 osób w prowincji Dżammu i Kaszmir staje się ofiarami starć separatystów z indyjskimi siłami bezpieczeństwa, które rutynowo torturują więźniów". Z książki Alastaira Lamba "Kaszmir - sporne dziedzictwo 1846-1990" (aż 350 pozycji liczy wybrana do tej fundamentalnej książki bibliografia): "Gwałtowne reakcje Indii nieuchronnie brukają ich międzynarodowy wizerunek jako państwa wiernego moralnym zasadom Mahatmy Gandhiego. Ich akcje represyjne w Dolinie Kaszmiru, w tym grabieże, zabójstwa na chybił trafił, gwałty, burzenie na wielką skalę ludzkich domostw, nie mają dobrej prasy - nawet w Indiach". Z raportu Amnesty International (maj 2000 r.): "Jeśli chodzi o przestrzeganie praw człowieka w Kaszmirze, sytuacja jest ponura (...). Wzrasta liczba pozaprawnych egzekucji dokonywanych przez siły bezpieczeństwa (...). Torturowanie i zabijanie zatrzymanych jest praktykowane notorycznie. Aresztowani znikają". Potwierdza się w Kaszmirze prawidłowość znana też
z Czeczenii, z Zachodniego Brzegu, z chińskiego Sinciangu, z Kosowa, że terror państwowy (instrument utrwalania zaborczej władzy) zawsze powoduje nieporównanie więcej ofiar niż zwrócony przeciw niemu terroryzm "oddolny", który - niestety - niemal zawsze skaża walkę wyzwoleńczą. W Polsce pod carskim zaborem było nie inaczej. Organizacja Bojowa PPS (jedynej partii zdeklarowanie niepodległościowej) z Józefem Piłsudskim na czele działała metodami terrorystycznymi. Czy ktoś z Polaków ma o to pretensje do marszałka?
Hari Singh wybrał Indie
Kiedy dogasało brytyjskie władztwo nad Indiami i kraj ten dzielił się w krwawych konwulsjach na posłuszny Koranowi Pakistan i na wierne Wedom Indie, pojawił się kłopot z 568 księstwami wasalnymi, które formalnie nie podlegały generalnemu gubernatorowi, lecz jedynie zwierzchnictwu Korony Brytyjskiej, reprezentowanej przez wicekróla lorda Louisa Mountbattena. Największe z księstw, Hajdarabad i Kaszmir, obszarem równały się dwu trzecim Polski, najmniejsze miały format sołectwa. Mountbatten (który zarazem był generalnym gubernatorem) postanowił, że o przynależności księstw do Indii lub Pakistanu zdecydują ich władcy - radżowie, maharadżowie, mirowie lub nawabowie. Nie był to werdykt demokratyczny, ale nader praktyczny, bo zastępował setki plebiscytów; zresztą wola władcy i wola ludu były na ogół zgodne. Z wyjątkami. Nawab Junagadhu na półwyspie Kathiawar (słynny ze swej miłości... do psów) zgłosił akces do Pakistanu już na drugi dzień po ogłoszeniu przezeń niepodległości - choć nie miał z nim wspólnej granicy, a przytłaczająca większość poddanych nawaba wyznawała hinduizm. Indie - wbrew traktatowi firmowanemu przez Mountbattena - zignorowały wolę nawaba i zajęły Junagadh siłą. I słusznie! W plebiscycie, który Indie urządziły po roku, opowiedziało się za nimi 190 870 obywateli, zaś za Pakistanem zaledwie 91. Demokracja triumfowała! Triumfowała też w Hajdarabadzie. Jego przebogaty władca, właściciel legendarnych skarbów Golkandy - pan Asaf Jah Mazzafural-Mulk-Wal-Mumilak Nizem Ut-Mulk Nizam Ud Daud Nawab Mir Sir Osman Ali Khan Bahadur Fateh-ul-Jah - najchętniej zachowałby niepodległość, lecz na wszelki wypadek skrycie paktował z Pakistanem. Był muzułmaninem, władał hinduistami. Indie zignorowały go, posłały wojska... I słusznie! Zasada samostanowienia narodów jest o wiele ważniejsza niż widzimisię Nizama. Tyle że w Kaszmirze - pech! - było odwrotnie. Maharadża Hari Singh z dynastii Dogra adorował Wisznu i Sziwę, natomiast trzy czwarte jego poddanych modliło się do Allaha. Nie tylko religijnie, ale też etnicznie, historycznie, ekonomicznie, komunikacyjnie Kaszmir był bliższy Pakistanowi. Ale Indie kusiły maharadżę, że pozostawią mu sporą autonomię. A ich przywódca, sławny Jawaharlal Nehru, kusił najgoręcej, bo w tym wypadku powodował nim nie duch demokraty, lecz pamięć, iż jego własny ród wywodził się właśnie z Kaszmiru... Tak się też złożyło, że akurat Kaszmir najechały, pod wodzą Akbar Khana (ps. Generał Tariq) watahy wojowniczych Pasztunów z pakistańsko-afgańskiego pogranicza. Rabowały, gwałciły, siały postrach, spustoszyły miasto Beramula. Ten najazd - dziadków współczesnych talibów - był na pewno fatalnym pomysłem któregoś z pakistańskich polityków, szkodliwym dla pakistańskiej racji stanu, ale nie można wykluczyć, iż w intrydze tej sprytnie maczali też palce agenci indyjscy. Ważny jest efekt: przerażony Hari Singh zgłosił akces do Indii, a Indie natychmiast posłały samolotami doborowe oddziały do Srinagaru, kaszmirskiej stolicy, by powstrzymać Pasztunów i podążające za nimi wojska Pakistanu. Notabene, ich naczelnym wodzem był gen. Masservy, Brytyjczyk, a wojskami Indii dowodził gen. Lockhart, też Brytyjczyk... Decyzje polityczne jednak podejmował już Nehru. Uznał, że wola ludności Kaszmiru jest bez znaczenia, ważna jest wola maharadży!
Wieczny kryzys?
Wojna trwała dwa lata. Zakończyła się podziałem Kaszmiru. Jego słabo zaludnioną północ, gdzie istniały egzotyczne księstwa Hunzy, Nagatu, Jasinu, Iszkomanu, Astoru, zajął Pakistan. Najludniejszą Dolinę Kaszmiru, prowincję Dżammu (tylko tam jest przewaga hinduistów) oraz buddyjski Ladakh - zajęły Indie. A spory szmat Himalajów, zwany Aksai Chin, cichcem zajęły Chiny, o czym przez wiele lat nikt w Indiach ani w świecie nie wiedział! Dzieląca Kaszmir rozejmowa linia przerwania ognia przetrwała do dziś jako linia kontroli, mimo że kolejną dużą wojnę o Kaszmir stoczyły Indie z Pakistanem w 1965 r., a na mniejszą skalę - w 1972 r. A później jeszcze nieraz wybuchała tam strzelanina. I jeszcze nieraz wybuchnie. Minęło ponad pół wieku. Każdy rok przynosił napięcia i trupy. Indie uznają, iż cały Kaszmir jest ich (i tak to rysują na mapach), a Pakistan uważa, że Kaszmir to obszar sporny i powinien się tam odbyć plebiscyt. Takie też było postanowienie Rady Bezpieczeństwa ONZ w 1949 r., później parokroć powtórzone. Premier Nehru zrazu na plebiscyt przystał, ale zmienił zdanie. Indie plebiscyt by przegrały, więc go nie było. Konflikt trwa. Nawet przybiera na sile. Jest na krawędzi wojny. Indie kategorycznie odmawiają dyskusji na temat przyszłości Kaszmiru, bo to ich "sprawa wewnętrzna". Krok po kroku zlikwidowały autonomiczne uprawnienia Kaszmiru, w pierwszych latach dość rozległe. A ONZ przestała się tym sporem zajmować, gdyż - po secesji Bangladeszu - premier Zulfikar Ali Bhutto (najwybitniejszy przywódca Pakistanu, później haniebnie powieszony przez zbuntowanego watażkę, gen. Zia-ul-Haqa) popełnił w chwili słabości duży błąd: zgodził się w 1972 r., pod presją Indiry Gandhi, na układ w Simli. Stanowi on, że "oba państwa są zdecydowane regulować swe spory środkami pokojowymi poprzez negocjacje dwustronne...". Dwustronne, więc ONZ nie ma nic do tego. Kaszmir spadł z wokandy. Minęło wiele coraz gorszych lat. Indie przekształciły sielankowy ongiś raj turystyczny w makabryczny obóz warowny obsadzony przez 200-300 tys. żołnierzy, policjantów i paramilitarnych "wolontariuszy". Pies z kulawą nogą nie przyjeżdża teraz do pięknej podhimalajskiej doliny, skrajnie wybiedzonej i terroryzowanej przez ogromne siły okupacyjne, ścigające parę tysięcy kaszmirskich partyzantów i ich pakistańskich sprzymierzeńców z organizacji Lashkar-i-Taiba (Armia Czystych) i Jaish-i-Mohammad (Armia Mahometa); organizacji, w ostatnich dniach wyjętych spod prawa przez prezydenta Muszarrafa, żeby odsunąć groźbę atomowej wojny z Indiami. Ten gest osłabi kaszmirski ruchu oporu, ale go nie zniweczy. Ten jego odłam, który dąży do zjednoczenia z Pakistanem, jest słabszy niż frakcja zwolenników niepodległości Kaszmiru. Szczerze mówiąc, szanse - przynajmniej w latach najbliższych - mają oni niewielkie. Indie anektowały na wpół suwerenny Sikkim. Ingerują w politykę niezawisłego Bhutanu; nieraz mieszały się w wewnętrzne sprawy Nepalu, Sri Lanki, Bangladeszu, Malediwów. Skoro tak, to czemu miałyby odpuścić Kaszmir? Światu Indie są przecież milsze niż ten niedemokratyczny Pakistan.
Tamtym Gandhi wpoił filozofię bez gwałtu - ci wierzą tylko w terror. Jak Bakunin skrzyżowany z Kaddafim. Indie sieją pokój, Pakistan zaś hoduje a to talibów, a to kaszmirskich separatystów, którzy zagrażają całemu światu, bo lokalne swary mogą się skończyć atomową hekatombą. Indiom nie wypomina się zażyłości, jaka łączyła je z ZSRR, a reputacji Pakistanu nie poprawia fakt, że był i jest stróżem interesów Zachodu. Nie pieszczą go nawet zachodnie media, gdyż hołubi kaszmirskich bojowców; ale media te nie ulegają też indyjskiej propagandzie, która o wszystko, co złe, oskarża tajne służby Pakistanu. Na przykład o zamach na amerykański ośrodek kultury w Kalkucie. Dopiero później okazało się, że napastnikami istotnie byli islamscy fundamentaliści, ale trzech pochodziło z Bangladeszu, a pozostali... z Indii.
Terroryści czy bojownicy wolności?
Prasa zachodnia nie kamufluje niewygodnych dla Indii faktów. "The Economist": "Żołnierze indyjscy popełnili w Kaszmirze przerażające gwałty". "Le Monde": "Dzień w dzień od 10 do 15 osób w prowincji Dżammu i Kaszmir staje się ofiarami starć separatystów z indyjskimi siłami bezpieczeństwa, które rutynowo torturują więźniów". Z książki Alastaira Lamba "Kaszmir - sporne dziedzictwo 1846-1990" (aż 350 pozycji liczy wybrana do tej fundamentalnej książki bibliografia): "Gwałtowne reakcje Indii nieuchronnie brukają ich międzynarodowy wizerunek jako państwa wiernego moralnym zasadom Mahatmy Gandhiego. Ich akcje represyjne w Dolinie Kaszmiru, w tym grabieże, zabójstwa na chybił trafił, gwałty, burzenie na wielką skalę ludzkich domostw, nie mają dobrej prasy - nawet w Indiach". Z raportu Amnesty International (maj 2000 r.): "Jeśli chodzi o przestrzeganie praw człowieka w Kaszmirze, sytuacja jest ponura (...). Wzrasta liczba pozaprawnych egzekucji dokonywanych przez siły bezpieczeństwa (...). Torturowanie i zabijanie zatrzymanych jest praktykowane notorycznie. Aresztowani znikają". Potwierdza się w Kaszmirze prawidłowość znana też
z Czeczenii, z Zachodniego Brzegu, z chińskiego Sinciangu, z Kosowa, że terror państwowy (instrument utrwalania zaborczej władzy) zawsze powoduje nieporównanie więcej ofiar niż zwrócony przeciw niemu terroryzm "oddolny", który - niestety - niemal zawsze skaża walkę wyzwoleńczą. W Polsce pod carskim zaborem było nie inaczej. Organizacja Bojowa PPS (jedynej partii zdeklarowanie niepodległościowej) z Józefem Piłsudskim na czele działała metodami terrorystycznymi. Czy ktoś z Polaków ma o to pretensje do marszałka?
Hari Singh wybrał Indie
Kiedy dogasało brytyjskie władztwo nad Indiami i kraj ten dzielił się w krwawych konwulsjach na posłuszny Koranowi Pakistan i na wierne Wedom Indie, pojawił się kłopot z 568 księstwami wasalnymi, które formalnie nie podlegały generalnemu gubernatorowi, lecz jedynie zwierzchnictwu Korony Brytyjskiej, reprezentowanej przez wicekróla lorda Louisa Mountbattena. Największe z księstw, Hajdarabad i Kaszmir, obszarem równały się dwu trzecim Polski, najmniejsze miały format sołectwa. Mountbatten (który zarazem był generalnym gubernatorem) postanowił, że o przynależności księstw do Indii lub Pakistanu zdecydują ich władcy - radżowie, maharadżowie, mirowie lub nawabowie. Nie był to werdykt demokratyczny, ale nader praktyczny, bo zastępował setki plebiscytów; zresztą wola władcy i wola ludu były na ogół zgodne. Z wyjątkami. Nawab Junagadhu na półwyspie Kathiawar (słynny ze swej miłości... do psów) zgłosił akces do Pakistanu już na drugi dzień po ogłoszeniu przezeń niepodległości - choć nie miał z nim wspólnej granicy, a przytłaczająca większość poddanych nawaba wyznawała hinduizm. Indie - wbrew traktatowi firmowanemu przez Mountbattena - zignorowały wolę nawaba i zajęły Junagadh siłą. I słusznie! W plebiscycie, który Indie urządziły po roku, opowiedziało się za nimi 190 870 obywateli, zaś za Pakistanem zaledwie 91. Demokracja triumfowała! Triumfowała też w Hajdarabadzie. Jego przebogaty władca, właściciel legendarnych skarbów Golkandy - pan Asaf Jah Mazzafural-Mulk-Wal-Mumilak Nizem Ut-Mulk Nizam Ud Daud Nawab Mir Sir Osman Ali Khan Bahadur Fateh-ul-Jah - najchętniej zachowałby niepodległość, lecz na wszelki wypadek skrycie paktował z Pakistanem. Był muzułmaninem, władał hinduistami. Indie zignorowały go, posłały wojska... I słusznie! Zasada samostanowienia narodów jest o wiele ważniejsza niż widzimisię Nizama. Tyle że w Kaszmirze - pech! - było odwrotnie. Maharadża Hari Singh z dynastii Dogra adorował Wisznu i Sziwę, natomiast trzy czwarte jego poddanych modliło się do Allaha. Nie tylko religijnie, ale też etnicznie, historycznie, ekonomicznie, komunikacyjnie Kaszmir był bliższy Pakistanowi. Ale Indie kusiły maharadżę, że pozostawią mu sporą autonomię. A ich przywódca, sławny Jawaharlal Nehru, kusił najgoręcej, bo w tym wypadku powodował nim nie duch demokraty, lecz pamięć, iż jego własny ród wywodził się właśnie z Kaszmiru... Tak się też złożyło, że akurat Kaszmir najechały, pod wodzą Akbar Khana (ps. Generał Tariq) watahy wojowniczych Pasztunów z pakistańsko-afgańskiego pogranicza. Rabowały, gwałciły, siały postrach, spustoszyły miasto Beramula. Ten najazd - dziadków współczesnych talibów - był na pewno fatalnym pomysłem któregoś z pakistańskich polityków, szkodliwym dla pakistańskiej racji stanu, ale nie można wykluczyć, iż w intrydze tej sprytnie maczali też palce agenci indyjscy. Ważny jest efekt: przerażony Hari Singh zgłosił akces do Indii, a Indie natychmiast posłały samolotami doborowe oddziały do Srinagaru, kaszmirskiej stolicy, by powstrzymać Pasztunów i podążające za nimi wojska Pakistanu. Notabene, ich naczelnym wodzem był gen. Masservy, Brytyjczyk, a wojskami Indii dowodził gen. Lockhart, też Brytyjczyk... Decyzje polityczne jednak podejmował już Nehru. Uznał, że wola ludności Kaszmiru jest bez znaczenia, ważna jest wola maharadży!
Wieczny kryzys?
Wojna trwała dwa lata. Zakończyła się podziałem Kaszmiru. Jego słabo zaludnioną północ, gdzie istniały egzotyczne księstwa Hunzy, Nagatu, Jasinu, Iszkomanu, Astoru, zajął Pakistan. Najludniejszą Dolinę Kaszmiru, prowincję Dżammu (tylko tam jest przewaga hinduistów) oraz buddyjski Ladakh - zajęły Indie. A spory szmat Himalajów, zwany Aksai Chin, cichcem zajęły Chiny, o czym przez wiele lat nikt w Indiach ani w świecie nie wiedział! Dzieląca Kaszmir rozejmowa linia przerwania ognia przetrwała do dziś jako linia kontroli, mimo że kolejną dużą wojnę o Kaszmir stoczyły Indie z Pakistanem w 1965 r., a na mniejszą skalę - w 1972 r. A później jeszcze nieraz wybuchała tam strzelanina. I jeszcze nieraz wybuchnie. Minęło ponad pół wieku. Każdy rok przynosił napięcia i trupy. Indie uznają, iż cały Kaszmir jest ich (i tak to rysują na mapach), a Pakistan uważa, że Kaszmir to obszar sporny i powinien się tam odbyć plebiscyt. Takie też było postanowienie Rady Bezpieczeństwa ONZ w 1949 r., później parokroć powtórzone. Premier Nehru zrazu na plebiscyt przystał, ale zmienił zdanie. Indie plebiscyt by przegrały, więc go nie było. Konflikt trwa. Nawet przybiera na sile. Jest na krawędzi wojny. Indie kategorycznie odmawiają dyskusji na temat przyszłości Kaszmiru, bo to ich "sprawa wewnętrzna". Krok po kroku zlikwidowały autonomiczne uprawnienia Kaszmiru, w pierwszych latach dość rozległe. A ONZ przestała się tym sporem zajmować, gdyż - po secesji Bangladeszu - premier Zulfikar Ali Bhutto (najwybitniejszy przywódca Pakistanu, później haniebnie powieszony przez zbuntowanego watażkę, gen. Zia-ul-Haqa) popełnił w chwili słabości duży błąd: zgodził się w 1972 r., pod presją Indiry Gandhi, na układ w Simli. Stanowi on, że "oba państwa są zdecydowane regulować swe spory środkami pokojowymi poprzez negocjacje dwustronne...". Dwustronne, więc ONZ nie ma nic do tego. Kaszmir spadł z wokandy. Minęło wiele coraz gorszych lat. Indie przekształciły sielankowy ongiś raj turystyczny w makabryczny obóz warowny obsadzony przez 200-300 tys. żołnierzy, policjantów i paramilitarnych "wolontariuszy". Pies z kulawą nogą nie przyjeżdża teraz do pięknej podhimalajskiej doliny, skrajnie wybiedzonej i terroryzowanej przez ogromne siły okupacyjne, ścigające parę tysięcy kaszmirskich partyzantów i ich pakistańskich sprzymierzeńców z organizacji Lashkar-i-Taiba (Armia Czystych) i Jaish-i-Mohammad (Armia Mahometa); organizacji, w ostatnich dniach wyjętych spod prawa przez prezydenta Muszarrafa, żeby odsunąć groźbę atomowej wojny z Indiami. Ten gest osłabi kaszmirski ruchu oporu, ale go nie zniweczy. Ten jego odłam, który dąży do zjednoczenia z Pakistanem, jest słabszy niż frakcja zwolenników niepodległości Kaszmiru. Szczerze mówiąc, szanse - przynajmniej w latach najbliższych - mają oni niewielkie. Indie anektowały na wpół suwerenny Sikkim. Ingerują w politykę niezawisłego Bhutanu; nieraz mieszały się w wewnętrzne sprawy Nepalu, Sri Lanki, Bangladeszu, Malediwów. Skoro tak, to czemu miałyby odpuścić Kaszmir? Światu Indie są przecież milsze niż ten niedemokratyczny Pakistan.
Więcej możesz przeczytać w 8/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.