Zwiększanie wydatków publicznych nie przyczynia się do poprawy wskaźników społecznego dobrobytu
Najważniejsze debaty o gospodarce są jednocześnie debatami o państwie, a ponieważ państwo nierozerwalnie wiąże się z polityką, są też debatami o roli polityki w społeczeństwie. Na przykład im większy jest udział własności państwowej w gospodarce, tym większa jest pula stanowisk w przedsiębiorstwach, które rządzący mogą rozdzielać pomiędzy swoich stronników. Tylko prywatyzacja jest w stanie tę pulę - i związane z nią niebezpieczeństwa - usunąć. Dobrze, że ten elementarny fakt jest coraz mocniej akcentowany w komentarzach o ostatnich zmianach w spółkach skarbu państwa.
W debatach o roli państwa w gospodarce mamy wiele ogólników i ideologicznych haseł. A tymczasem istnieje mnóstwo naukowych badań pozwalających większość dyskutowanych kwestii intelektualnie rozstrzygnąć. Nie jesteśmy więc skazani tylko na spekulacje, które formy i zakresy obecności państwa w gospodarce są dla społecznego dobrobytu pożyteczne, a które mu szkodzą, choć często dają korzyści polityczne (i tu jest pies pogrzebany).
Szczególne namiętności budzą wydatki budżetowe (publiczne). Jakie wrażenie można odnieść, przysłuchując się wypowiedziom bodaj większości politycznych uczestników naszych debat na ten temat? Chyba jedno: im większe wydatki budżetu, tym lepiej dla społecznego dobrobytu; każda próba ograniczenia ich wzrostu, a - nie daj Boże - zmniejszenia, jest zamachem na poziom życia społeczeństwa. Czy pamiętacie państwo zajadłą krytykę chłodzenia gospodarki (czyli ograniczania wydatków z budżetu) w latach 1998-2000?
Niektórzy zwolennicy doktryny "im więcej wydatków budżetowych, tym więcej dobrobytu" lubią się powoływać na przykłady krajów bogatych, aby uzasadnić tezę, że duży udział tych wydatków w PKB nie szkodzi. Pominę już fakt, że takie odniesienia są bałamutne, gdyż zamożne kraje OECD miały o wiele niższy udział wydatków budżetowych w PKB wtedy, gdy dochód na osobę był u nich podobny do naszego. A na dodatek w Polsce udział wydatków budżetowych w PKB (przekraczający 40 proc.) jest wyższy niż w Stanach Zjednoczonych czy Irlandii, nie mówiąc już o azjatyckich tygrysach.
Popatrzmy jednak na doświadczenie krajów bogatych. Vito Tanzi i Ludger Schuknecht opublikowali w 1997 r. bardzo interesujące wyniki badań, które dają odpowiedź na pytanie, czy większy udział wydatków publicznych w PKB prowadził do poprawy tak istotnych wskaźników dobrobytu, jak tempo wzrostu, bezrobocie, średnia oczekiwana długość życia, śmiertelność niemowląt, poziom wykształcenia i nierówności dochodów. Podzielili oni kraje zamożne na trzy grupy: te, w których w 1990 r. udział wydatków publicznych w PKB przekraczał 50 proc.; kraje z udziałem wydatków publicznych w PKB wynoszącym 40-50 proc.; kraje, gdzie ów udział był niższy niż 40 proc.
Wnioski z badań są jednoznaczne: większe wydatki publiczne nie przyczyniały się do poprawy wskaźników społecznego dobrobytu. Przeciwnie, państwa o najniższym ich udziale w PKB uzyskiwały - generalnie - lepsze wskaźniki niż te, w których ów udział był najwyższy. Autorzy konkludują, że presje na rzecz wzrostu wydatków budżetowych (w krajach zamożnych) powyżej 30-40 proc. PKB wyrażają raczej interesy grup nacisku niż szerszy interes społeczny.
A to tylko część problemu. Autorzy świadomie pominęli społeczne koszty związane z wydatkami publicznymi, a skupili się na pomiarze związanych z nimi korzyści. Wbrew temu, co często słyszymy, państwo nie "znajduje" pieniędzy, lecz zabiera je ludziom poprzez podatki, a gdy podatkowych pieniędzy nie starcza (czyli budżet ma deficyt), musi zaciągać długi. Trzeba więc zawsze pytać, ile kosztuje dany przyrost wydatków publicznych. Na ten temat prowadzi się także intensywne badania. Wyższe wydatki budżetu, prowadząc do wyższych podatków, uszczuplają dochód, jaki pozostaje ludziom i przedsiębiorstwom do dyspozycji. Pojawia się więc społeczny koszt w postaci utraconych korzyści, jakie można by uzyskać, gdyby prywatne wydatki (w tym nakłady inwestycyjne) nie zostały zmniejszone wskutek wzrostu wydatków publicznych. Można założyć, że decyzje o wydatkowaniu własnych pieniędzy są na ogół poprzedzone staranniejszym rachunkiem niż decyzje o wydatkowaniu cudzych (publicznych) funduszy. Wspomniany koszt musi być więc spory, zwłaszcza gdy zwiększa się i tak już duże wydatki państwa. Ale na tym sprawa się nie kończy. Wzrost podatków wpływa - z reguły w negatywny sposób - na zachowania ludzi: może ograniczać ich skłonność do pracy i do oszczędzania, wzmaga intensywność poszukiwań luk podatkowych itp. Wybitny amerykański ekonomista Martin Feldstein oszacował, że w Stanach Zjednoczonych wzrost podatków o każdy dodatkowy dolar przyczyniał się do powstania więcej niż dolara strat związanych z tego typu wypaczeniami zachowań. Dodając do tego uszczuplenie wydatków prywatnych, Feldstein ocenił, że na każdego dolara zwiększonych wydatków publicznych przypadały w USA ponad dwa dolary społecznego kosztu. A trzeba pamiętać, że udział wydatków publicznych w PKB jest w tym kraju niższy niż w Polsce i niższy niż w większości innych krajów OECD.
Tanzi i Schuknecht stwierdzili, że kraje o wyższym udziale owych wydatków w PKB osiągały generalnie gorsze wskaźniki dobrobytu niż kraje o niższym udziale. Większe wydatki publiczne musiały na dodatek w tych pierwszych krajach generować większe społeczne koszty niż w tych drugich. Wygląda więc na to, że społeczeństwa o wyższym udziale budżetu w PKB wychodziły na tym jak Zabłocki na mydle: ponosiły dodatkowe ofiary, a uzyskiwały w zamian negatywne efekty.
Na odrębną dyskusję zasługuje pytanie, jak do tego może dochodzić. Tutaj mogę tylko dodać, że uzasadnieniem takich rezultatów nie może być twierdzenie, że pojawiają się one w demokracji. Owszem, demokracja jest najmniej niedoskonałym ze znanych ustrojów, ale z tego nie wynika, że wszystko, co się w niej dzieje, automatycznie zasługuje na akceptację. Wystarczy popatrzeć na naszą scenę polityczną. Poza tym są różne demokracje.
Społeczne koszty wysokich wydatków publicznych, a tym bardziej ich podwyższania, są szczególnie dotkliwe wtedy, gdy w punkcie wyjścia podatki są już wysokie, a mimo to budżet ma duży deficyt. Do negatywnych skutków wysokich podatków dochodzą bowiem wtedy jeszcze inne ciężary. Dziura budżetowa wchłania część prywatnych oszczędności, a przez to ogranicza inwestycje i rozwój przedsiębiorstw. Ponadto budżet zaciąga długi u zagranicznych wierzycieli, co oznacza napływ zewnętrznego kapitału, który nie służy zwykle zwiększeniu konkurencyjności przedsiębiorstw, a jednocześnie wzmacnia kurs krajowego pieniądza. Wreszcie, utrzymywanie się dużego deficytu może wciągnąć kraj w pułapkę zadłużenia. To nie jest teoretyczny opis; dotyczy on Polski. Mam nadzieję, że dostrzegają to również niedawni krytycy chłodzenia gospodarki.
Więcej możesz przeczytać w 9/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.