Co łączy utonięcia i pożary z zawartością kalendarzy?
Przed peerelowską cenzurą obroniły się tylko napisy na nagrobkach
To pytanie traci absurdalny charakter, jeśli odniesiemy je do przeszłości. Zaledwie dwanaście lat temu przestał bowiem istnieć urząd, który dbał o nasze samopoczucie i światopogląd, pilnował, byśmy nie niepokoili się nadmierną liczbą nieszczęśliwych wypadków i w każdym kalendarzu mogli przeczytać, kiedy należy obchodzić rocznicę rewolucji październikowej.
Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk nie był oczywiście wynalazkiem komunistów. Ślady kontroli słowa pisanego pod względem poprawności obyczajowej, religijnej czy politycznej można odnaleźć już w średniowiecznej Polsce. Cenzurę wydawnictw stosowały z oczywistych względów władze zaborcze, a jej rozkwit w Polsce międzywojennej nastąpił po przewrocie majowym 1926 r. i ustanowieniu dyktatury Piłsudskiego. W latach 30. socjalistyczne i endeckie gazety pełne były białych plam, będących dziełem urzędników z Wydziału Prasowego MSW. Prawdziwy złoty wiek cenzury rozpoczął się jednak wraz z objęciem władzy przez komunistów.
Nauczyciele z Gławlitu
Akuszerami peerelowskiej cenzury byli oczywiście sowieccy towarzysze. Wkrótce po powstaniu PKWN przystąpiono do pracy nad przepisami określającymi granice swobody wypowiedzi, ale nie zostały one dobrze przyjęte przez przedstawicieli Wielkiego Brata. "Projekt nie przewidywał kontroli programów radiowych, materiałów kartograficznych, przywożonej i wywożonej literatury, wykładów, projekcji filmów, wystaw, muzeów itd." - donosili w grudniu 1944 r. do Moskwy dwaj funkcjonariusze sowieckiej cenzury (Gławlitu) - Piotr Gołdin i Kazimierz Jarmuz. Pod ich wpływem dokonano daleko idących korekt, a następnie ze struktur aparatu bezpieczeństwa wyodrębniono urząd cenzorski. Gołdin i Jarmuz wyjechali z Polski wiosną 1945 r., zostawiając swoim uczniom kilkanaście szczegółowych instrukcji i rozporządzeń, sumujących wieloletnie doświadczenia Gławlitu.
Cenzura, której trzon stanowili oddelegowani funkcjonariusze aparatu partyjnego oraz UB, rosła w siłę w miarę budowy przez komunistów zrębów nowego ustroju. Zakres jej zainteresowań i skala interwencji stały się jednym z wyznaczników poziomu totalizacji państwa. "Dla was - mówił cenzorom w maju 1945 r. nadzorujący ich pracę Jakub Berman - ważnym jest mieć poczucie granic krytyki (...) tego, czego przekroczyć nie wolno, na straży czego stoicie. I gdybyście zapytali o receptę, jak wytyczyć, jak uchwycić, jak mieć magiczne tabelki - na to odpowiem, że nie ma recepty, nie ma tabelki (...), naszym wspólnym wysiłkiem będziemy szukali rozwiązania codziennie, co godzina".
Orwellowska praktyka
Berman doskonale uchwycił podstawową zasadę działania komunistycznej cenzury, którą był brak jakichkolwiek stałych zasad. O ile przed wojną dziennikarz zajmujący się tematyką polityczną mógł z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć, jaka będzie reakcja cenzora na dane sformułowanie, o tyle w PRL sprawa stała się znacznie bardziej skomplikowana. I to nie tylko dlatego, że zgodnie z zapowiedzią Bermana instrukcje zmieniały się niemal codziennie. Kilka ośrodków narzucało cenzurze swoje decyzje. Najważniejszym był oczywiście KC PZPR, za którego pośrednictwem swoje zalecenia przekazywała Moskwa. Inspirowaniem cenzorów zajmowały się także komitety partyjne niższego szczebla, ministerstwa i urzędy, a nawet niektóre organizacje społeczne oraz gospodarcze.
Zapis nie musiał mieć negatywnego charakteru. "Oczekiwana interwencja cenzury - stwierdza Aleksander Pawlicki, autor książki poświęconej tej instytucji - polegała albo na prostej blokadzie niepożądanej informacji (na przykład na prośbę Ministerstwa Zdrowia nie można było wspominać o LSD), albo - co bardziej skomplikowane - wzmacnianiu przekazu pożądanego (zdejmowano ze sceny spektakle konkurujące z programem zalecanym przez Ministerstwo Kultury)". Przede wszystkim jednak, zgodnie z nakazami ideologii, cenzorzy starali się wpoić swoim ofiarom mechanizm autocenzury. "Praca musi polegać na oddziaływaniu, a nie formalnym posługiwaniu się ołówkiem" - pisał jeden z szefów urzędu, wyraźnie dążąc do realizacji Orwellowskiej wizji systemu powszechnej samokontroli.
Kilkaset nożyc
Rzeczywistość była jednak bezlitosna - cenzorzy musieli zachować nieustanną czujność z powodu prób wyprowadzenia ich w pole podejmowanych przez przebiegłych autorów i wydawców. Do najoryginalniejszych pomysłów, opierających się na wspomnianej już płynności reguł, należało zgłoszenie przez pewne wydawnictwo książki do dwóch terenowych ekspozytur cenzury w celu - jak alarmowano w specjalnym okólniku - uzyskania możliwości "wyboru bardziej liberalnej decyzji cenzorskiej".
Zakres zainteresowań cenzury był olbrzymi i nie ograniczał się bynajmniej do kontroli publikacji (z zakładowymi gazetkami ściennymi włącznie), audycji telewizyjnych i radiowych, filmów czy przedstawień. Urząd, którego centrala znajdowała się w Warszawie na słynnej z tego powodu ul. Mysiej, wydawał też najróżniejsze zezwolenia (na przykład na wykonywanie pieczątek), a także rejestrował urządzenia poligraficzne i kontrolował ich wykorzystanie.
Natłok materiałów czekających na nożyce powodował tak niecodzienne zachowania jak ograniczanie własnych kompetencji. "Napisy na płytach nagrobkowych nie powinny podlegać kontroli naszych organów" - uznał jeden z prezesów GUKPPiW.
Obrońcy moralności
Mimo problemów kadrowych i bałaganu organizacyjnego, który budził przerażenie inspektorów NIK, "cenzorski urobek" - jak oficjalnie nazywano wykazy ingerencji - przedstawiał się imponująco. Na przykład w 1967 r. odnotowano 15 tys. ingerencji w periodykach i publikacjach zwartych, a trzynaście książek zostało skonfiskowanych w całości. Większość decyzji nie dotyczyła, co może być zaskakujące, tematów politycznych. Cenzura stała bowiem nie tylko na straży ustroju, ale i tzw. socjalistycznej moralności, która nie grzeszyła nadmiernym liberalizmem.
Połowa decyzji w sprawie wstrzymania rozpowszechniania filmów z 1967 r. została wydana właśnie ze względu na śmiałe sceny erotyczne lub brutalność ujęć. Niekiedy wątki polityczne i obyczajowe się splatały, jak w wypadku "Diabła" Andrzeja Żuławskiego z 1972 r. Dystrybucję obrazu wstrzymano (podobnie jak wszelkie wzmianki prasowe na jego temat) "ze względu na wyrażony w nim nihilizm polityczny i moralny".
U schyłku PRL, gdy komuniści zaczęli zabiegać o względy Kościoła katolickiego, zdarzało się, że cenzura uwzględniała postulaty biskupów dotyczące zakazania rozpowszechniania niektórych publikacji czy filmów. Tak było m.in. w wypadku głośnego "Ostatniego kuszenia Chrystusa" Martina Scorsese.
Perlustracja
Urzędnicy z Mysiej zajmowali się wszystkim, co mogło porazić oczy lub uszy obywatela. Pokrewne zadania mieli funkcjonariusze SB pracujący w tzw. biurze W, stanowiącym część resortu spraw wewnętrznych. Ich głównym zadaniem była perlustracja korespondencji, czyli przeglądanie prywatnych listów w celu wykrycia "wrogiej działalności" lub po prostu zdobycia kompromitujących informacji, wykorzystywanych później na przykład podczas werbunku agentów. Już w 1945 r. przez ręce statystycznego cenzora przechodziło w ciągu doby (a pracowano na trzy zmiany) średnio 276 wytypowanych listów. Uznane za szczególnie niebezpieczne konfiskowano. W 1953 r. zdołano skontrolować dwanaście z ośmiuset milionów wysłanych listów - do adresatów nie trafiło ponad 50 tys. Ich fragmenty drukowano natomiast w biuletynie przeznaczonym dla kierownictwa resortu i PZPR.
Apogeum działalności perlustracyjnej nastąpiło w okresie stanu wojennego, kiedy nie trzeba było kamuflować ingerencji. Przejrzano wówczas ponad 82 mln listów, trzy miliony paczek i dziesięć milionów teleksów oraz telegramów. 930 tys. przesyłek krajowych i zagranicznych zostało zatrzymanych, a ponad dziewięć tysięcy "skierowano do wykorzystania procesowego". Skala działań wzbudziła zaniepokojenie samego dyrektora "biura W" płk. Ryszarda Wójcickiego, który w piśmie do przełożonych ubolewał nad "utratą przez funkcjonariuszy nawyków jakości pracy, co może stwarzać niebezpieczeństwo dekonspiracji w pierwszym okresie po zniesieniu cenzury". W tym ostatnim sformułowaniu nie chodziło oczywiście o zaprzestanie perlustracji, lecz jej ponowne zakamuflowanie z chwilą odwołania stanu wojennego. Niektóre listy zamiast do adresatów trafiały do esbeckich teczek aż do końca istnienia PRL.
To pytanie traci absurdalny charakter, jeśli odniesiemy je do przeszłości. Zaledwie dwanaście lat temu przestał bowiem istnieć urząd, który dbał o nasze samopoczucie i światopogląd, pilnował, byśmy nie niepokoili się nadmierną liczbą nieszczęśliwych wypadków i w każdym kalendarzu mogli przeczytać, kiedy należy obchodzić rocznicę rewolucji październikowej.
Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk nie był oczywiście wynalazkiem komunistów. Ślady kontroli słowa pisanego pod względem poprawności obyczajowej, religijnej czy politycznej można odnaleźć już w średniowiecznej Polsce. Cenzurę wydawnictw stosowały z oczywistych względów władze zaborcze, a jej rozkwit w Polsce międzywojennej nastąpił po przewrocie majowym 1926 r. i ustanowieniu dyktatury Piłsudskiego. W latach 30. socjalistyczne i endeckie gazety pełne były białych plam, będących dziełem urzędników z Wydziału Prasowego MSW. Prawdziwy złoty wiek cenzury rozpoczął się jednak wraz z objęciem władzy przez komunistów.
Nauczyciele z Gławlitu
Akuszerami peerelowskiej cenzury byli oczywiście sowieccy towarzysze. Wkrótce po powstaniu PKWN przystąpiono do pracy nad przepisami określającymi granice swobody wypowiedzi, ale nie zostały one dobrze przyjęte przez przedstawicieli Wielkiego Brata. "Projekt nie przewidywał kontroli programów radiowych, materiałów kartograficznych, przywożonej i wywożonej literatury, wykładów, projekcji filmów, wystaw, muzeów itd." - donosili w grudniu 1944 r. do Moskwy dwaj funkcjonariusze sowieckiej cenzury (Gławlitu) - Piotr Gołdin i Kazimierz Jarmuz. Pod ich wpływem dokonano daleko idących korekt, a następnie ze struktur aparatu bezpieczeństwa wyodrębniono urząd cenzorski. Gołdin i Jarmuz wyjechali z Polski wiosną 1945 r., zostawiając swoim uczniom kilkanaście szczegółowych instrukcji i rozporządzeń, sumujących wieloletnie doświadczenia Gławlitu.
Cenzura, której trzon stanowili oddelegowani funkcjonariusze aparatu partyjnego oraz UB, rosła w siłę w miarę budowy przez komunistów zrębów nowego ustroju. Zakres jej zainteresowań i skala interwencji stały się jednym z wyznaczników poziomu totalizacji państwa. "Dla was - mówił cenzorom w maju 1945 r. nadzorujący ich pracę Jakub Berman - ważnym jest mieć poczucie granic krytyki (...) tego, czego przekroczyć nie wolno, na straży czego stoicie. I gdybyście zapytali o receptę, jak wytyczyć, jak uchwycić, jak mieć magiczne tabelki - na to odpowiem, że nie ma recepty, nie ma tabelki (...), naszym wspólnym wysiłkiem będziemy szukali rozwiązania codziennie, co godzina".
Orwellowska praktyka
Berman doskonale uchwycił podstawową zasadę działania komunistycznej cenzury, którą był brak jakichkolwiek stałych zasad. O ile przed wojną dziennikarz zajmujący się tematyką polityczną mógł z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć, jaka będzie reakcja cenzora na dane sformułowanie, o tyle w PRL sprawa stała się znacznie bardziej skomplikowana. I to nie tylko dlatego, że zgodnie z zapowiedzią Bermana instrukcje zmieniały się niemal codziennie. Kilka ośrodków narzucało cenzurze swoje decyzje. Najważniejszym był oczywiście KC PZPR, za którego pośrednictwem swoje zalecenia przekazywała Moskwa. Inspirowaniem cenzorów zajmowały się także komitety partyjne niższego szczebla, ministerstwa i urzędy, a nawet niektóre organizacje społeczne oraz gospodarcze.
Zapis nie musiał mieć negatywnego charakteru. "Oczekiwana interwencja cenzury - stwierdza Aleksander Pawlicki, autor książki poświęconej tej instytucji - polegała albo na prostej blokadzie niepożądanej informacji (na przykład na prośbę Ministerstwa Zdrowia nie można było wspominać o LSD), albo - co bardziej skomplikowane - wzmacnianiu przekazu pożądanego (zdejmowano ze sceny spektakle konkurujące z programem zalecanym przez Ministerstwo Kultury)". Przede wszystkim jednak, zgodnie z nakazami ideologii, cenzorzy starali się wpoić swoim ofiarom mechanizm autocenzury. "Praca musi polegać na oddziaływaniu, a nie formalnym posługiwaniu się ołówkiem" - pisał jeden z szefów urzędu, wyraźnie dążąc do realizacji Orwellowskiej wizji systemu powszechnej samokontroli.
Kilkaset nożyc
Rzeczywistość była jednak bezlitosna - cenzorzy musieli zachować nieustanną czujność z powodu prób wyprowadzenia ich w pole podejmowanych przez przebiegłych autorów i wydawców. Do najoryginalniejszych pomysłów, opierających się na wspomnianej już płynności reguł, należało zgłoszenie przez pewne wydawnictwo książki do dwóch terenowych ekspozytur cenzury w celu - jak alarmowano w specjalnym okólniku - uzyskania możliwości "wyboru bardziej liberalnej decyzji cenzorskiej".
Zakres zainteresowań cenzury był olbrzymi i nie ograniczał się bynajmniej do kontroli publikacji (z zakładowymi gazetkami ściennymi włącznie), audycji telewizyjnych i radiowych, filmów czy przedstawień. Urząd, którego centrala znajdowała się w Warszawie na słynnej z tego powodu ul. Mysiej, wydawał też najróżniejsze zezwolenia (na przykład na wykonywanie pieczątek), a także rejestrował urządzenia poligraficzne i kontrolował ich wykorzystanie.
Natłok materiałów czekających na nożyce powodował tak niecodzienne zachowania jak ograniczanie własnych kompetencji. "Napisy na płytach nagrobkowych nie powinny podlegać kontroli naszych organów" - uznał jeden z prezesów GUKPPiW.
Obrońcy moralności
Mimo problemów kadrowych i bałaganu organizacyjnego, który budził przerażenie inspektorów NIK, "cenzorski urobek" - jak oficjalnie nazywano wykazy ingerencji - przedstawiał się imponująco. Na przykład w 1967 r. odnotowano 15 tys. ingerencji w periodykach i publikacjach zwartych, a trzynaście książek zostało skonfiskowanych w całości. Większość decyzji nie dotyczyła, co może być zaskakujące, tematów politycznych. Cenzura stała bowiem nie tylko na straży ustroju, ale i tzw. socjalistycznej moralności, która nie grzeszyła nadmiernym liberalizmem.
Połowa decyzji w sprawie wstrzymania rozpowszechniania filmów z 1967 r. została wydana właśnie ze względu na śmiałe sceny erotyczne lub brutalność ujęć. Niekiedy wątki polityczne i obyczajowe się splatały, jak w wypadku "Diabła" Andrzeja Żuławskiego z 1972 r. Dystrybucję obrazu wstrzymano (podobnie jak wszelkie wzmianki prasowe na jego temat) "ze względu na wyrażony w nim nihilizm polityczny i moralny".
U schyłku PRL, gdy komuniści zaczęli zabiegać o względy Kościoła katolickiego, zdarzało się, że cenzura uwzględniała postulaty biskupów dotyczące zakazania rozpowszechniania niektórych publikacji czy filmów. Tak było m.in. w wypadku głośnego "Ostatniego kuszenia Chrystusa" Martina Scorsese.
Perlustracja
Urzędnicy z Mysiej zajmowali się wszystkim, co mogło porazić oczy lub uszy obywatela. Pokrewne zadania mieli funkcjonariusze SB pracujący w tzw. biurze W, stanowiącym część resortu spraw wewnętrznych. Ich głównym zadaniem była perlustracja korespondencji, czyli przeglądanie prywatnych listów w celu wykrycia "wrogiej działalności" lub po prostu zdobycia kompromitujących informacji, wykorzystywanych później na przykład podczas werbunku agentów. Już w 1945 r. przez ręce statystycznego cenzora przechodziło w ciągu doby (a pracowano na trzy zmiany) średnio 276 wytypowanych listów. Uznane za szczególnie niebezpieczne konfiskowano. W 1953 r. zdołano skontrolować dwanaście z ośmiuset milionów wysłanych listów - do adresatów nie trafiło ponad 50 tys. Ich fragmenty drukowano natomiast w biuletynie przeznaczonym dla kierownictwa resortu i PZPR.
Apogeum działalności perlustracyjnej nastąpiło w okresie stanu wojennego, kiedy nie trzeba było kamuflować ingerencji. Przejrzano wówczas ponad 82 mln listów, trzy miliony paczek i dziesięć milionów teleksów oraz telegramów. 930 tys. przesyłek krajowych i zagranicznych zostało zatrzymanych, a ponad dziewięć tysięcy "skierowano do wykorzystania procesowego". Skala działań wzbudziła zaniepokojenie samego dyrektora "biura W" płk. Ryszarda Wójcickiego, który w piśmie do przełożonych ubolewał nad "utratą przez funkcjonariuszy nawyków jakości pracy, co może stwarzać niebezpieczeństwo dekonspiracji w pierwszym okresie po zniesieniu cenzury". W tym ostatnim sformułowaniu nie chodziło oczywiście o zaprzestanie perlustracji, lecz jej ponowne zakamuflowanie z chwilą odwołania stanu wojennego. Niektóre listy zamiast do adresatów trafiały do esbeckich teczek aż do końca istnienia PRL.
Zapisy cenzorskie z lat 70. | |
---|---|
|
Źródło: "Czarna księga cenzury PRL", t. I, Londyn 1977 r. |
Więcej możesz przeczytać w 9/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.