Ludzie w Serbii nie mogą się oderwać od telewizorów. Wcale nie z powodu igrzysk olimpijskich
"Slobo bohater!" - takie napisy na murach widać już w drodzez lotniska do centrum Belgradu - pisze z Serbii Juliusz Urbanowicz
- My nie mamy Małysza. Mamy Milosevicia - żartuje z sarkazmem Ljuba Tadić, bodaj najbardziej znany aktor serbski starszego pokolenia. Niczym Holoubek w Polsce słynie z dowcipu i ciętego języka. Króluje przy kawiarnianym stoliku. Prawie nie daje dojść do słowa mnie i Nebojsy Popovowi, niezależnemu publicyście, który od lat krytykuje Milosevicia i jego rządy. W 1992 r. był w delegacji, która wybrała się do dyktatora z żądaniem, by ustąpił. Reakcje ulicy były wrogie. - Jakaś kobieta pytała, jak śmiałem to zrobić, i próbowała mnie opluć, ktoś inny uderzył - wspomina Popov, dziś szef dwutygodnika "Republika". Teraz serbska ulica musi stawić czoło nowym realiom - jej niedawny idol jest sądzony za zbrodnie. Od Serbów oczekuje się, że potępią czyny, których dokonywano w ich imieniu. Czy będzie to początek demiloszewizacji kraju? Czy Serbia przejdzie drogę, jaką po II wojnie światowej przeszły Niemcy?
Nokaut w pierwszej rundzie
W procesie właśnie przesłuchiwano pierwszego świadka - Mahmuta Bakalliego, Albańczyka z Kosowa. Tadić jest przekonany, że Slobo znokautował Bakalliego na sali sądowej. - Nie mogłem do tej pory patrzeć na Milosevicia, ale teraz muszę przyznać, że jest w formie - dodaje. Chodzi mu o wrażenie, jakie wywiera na widzu odtwórca głównej roli w spektaklu transmitowanym z Hagi. Pod adresem Milosevicia padają najcięższe oskarżenia - o zbrodnie przeciwko ludzkości oraz ludobójstwo. "Rzeźnik Bałkanów" jest jednak pewny siebie. Nie daje się zbić z tropu, imponuje swoistą żelazną logiką i klarownością wywodu, ripostami, doskonałą pamięcią, a nawet nienagannym ubiorem.
Sasa Mirković, szef telewizji i radia B-92, słynącego kiedyś z niezależności, pokazuje wykresy popularności serbskich stacji telewizyjnych. Od chwili rozpoczęcia procesu Milosevicia liczba widzów wzrosła o kilkanaście procent. Mniej osób ogląda teraz tylko nastawioną na rozrywkę stację Pink, która nie transmituje wydarzeń z Hagi. Rozprawa tocząca się przed Międzynarodowym Trybunałem do spraw Zbrodni w Byłej Jugosławii ma być początkiem gruntownych zmian w Serbii. Dopóki w świadomości Serbów nie nastąpi przełom, nie może być mowy o społecznym katharsis, a więc i o zbudowaniu nowego państwa, przystającego do reszty Europy.
Taki przełom jest chyba jeszcze daleko. Opinia o Slobo nokautującym oskarżycieli jest w Serbii niemal powszechna i - co więcej - powtarzana z nie ukrywaną satysfakcją. Miejscowa publiczność jeszcze raz została zahipnotyzowana przez aroganckiego mistrza manipulacji. Ale nie chodzi tylko o podziw dla zdolności aktorskich Milosevicia. "Slobo bohater!" - takie napisy na murach i płotach widać już w drodze z lotniska do centrum Belgradu. Borce Pavicević, szefowej organizacji stawiającej sobie za cel oczyszczenie serbskiej kultury z trującego wpływu epoki Milosevicia, grożono telefoniczne po tym, jak zorganizowała dyskusję na temat procesu w Hadze.
Bohaterowie i zdrajcy
Co gorsza, również stosunek nowych władz kraju do haskiego procesu jest nieprzychylny. Prezydent Vojislav Kostunica z zaskakującą siłą zaatakował trybunał, twierdząc, że jest stronniczy i próbuje na nowo pisać historię. Kostunica sprzeciwiał się zresztą wydaniu Milosevicia. Zdaniem prezydenta Jugosławii, dyktator powinien być sądzony w kraju. O tym, że Slobo stanął przed trybunałem, zadecydowała postawa premiera Zorana Dzindzicia. Swojego stanowiska nie uzasadniał on jednak koniecznością wymierzenia sprawiedliwości, lecz chęcią uzyskania pomocy gospodarczej z Zachodu. Po wydaniu Milosevicia uznał: "Teraz to już nie jest nasz, ale ich problem".
- Dzindzić to zdrajca, zaprzedał duszę Ameryce i Europie za kilka srebrników - nie mają wątpliwości dwaj mężczyźni handlujący na placu przed hotelem kalendarzami ściennymi z portretami Radovana Karadzicia i Ratko Mladicia. Ich podobizny w formacie A4 można kupić za 80 dinarów (nieco ponad dolar), mniejsze - o połowę taniej. To właśnie na przywódców bośniackich Serbów ostrzy sobie teraz zęby Carla Del Ponte, prokurator haskiego trybunału. Sprzedawcy portretów mówią o niej "diablica". Chcący zachować anonimowość belgradzki dziennikarz twierdzi, że Mladić i Karadzić pozostaną jeszcze długo poza zasięgiem żelaznej prokurator. Powód? - Nie ma ich tu kto aresztować. Widziałeś przecież, jakie cyrki były z Miloseviciem. Ale na niego można było wysłać czerwone berety (formacja podległa resortowi spraw wewnętrznych), bo ci żołnierze mają mu za złe, że zdradził. Najpierw podpisując z Bośniakami i Chorwatami pokój w Dayton, a potem wycofując się z Kosowa po bombardowaniach NATO. - Karadzić i Mladić to dla czerwonych beretów bohaterowie - kończy dziennikarz.
Branislav Popović - jedna z osób odpowiedzialnych za sprawy zagraniczne w SPS, partii Milosevicia - twierdzi, że Karadzica i Mladicia będą bronić do upadłego ugrupowania skrajnie nacjonalistyczne, dysponujące siłami paramilitarnymi. Nowym władzom przypominają o tym napisy widoczne z okien gmachów rządowych. Haseł w stylu "Radovanie, nie daj się!" jest zresztą sporo w różnych częściach miasta.
Na wolności pozostaje wiele osób, które dopuściły się zbrodni i nadużyć.
- Poczucie sprawiedliwości nie istnieje. Ponieważ zbrodniarze i złodzieje pozostają wolni, można odnieść wrażenie, że wszyscy jesteśmy tacy sami, tak samo winni temu, co się działo - mówi Sasa Mirković.
Wygląda na to, że postulatu demiloszewizacji Jugosławii nie będzie łatwo wcielić w życie. - Zmieniły się twarze przywódców, ale system pozostał w gruncie rzeczy ten sam - twierdzi Sasa. Biserka Rajcić, tłumaczka literatury polskiej (w jej mieszkaniu poczesne miejsce zajmuje portret Zbigniewa Herberta), mówi, że nawet twarze pozostały te same. - Oni wszyscy są z jednego gniazda. Wyhodował ich Tito i wszystkich zaraził tą samą ideologią. Partia Kostunicy właściwie nigdy nie zerwała z Karadziciem. Gdy w 1993 r. zerwał z nim Milosević, natychmiast pojechał do niego Dzindzić i publicznie go poparł - twierdzi Rajcić.
- Wskutek takiej polityki wpadamy w pułapkę zastawioną przez Milosevicia. Jemu najbardziej zależy na stworzeniu wrażenia, że dzieli odpowiedzialność za zbrodnie z całym państwem i narodem - ocenia Seska Stanojlović z Komitetu Helsińskiego w Serbii. Jej zdaniem, wielkim problemem dawnej opozycji jest to, że występowała przeciwko samemu Miloseviciowi, a nie jego polityce. Proces w Hadze jest więc niebezpieczny także dla liderów byłej opozycji. - Zgadzano się przecież co do strategicznego celu: wojny z innymi narodami - mówi Stanojlović. Według niej, dyktator zdołał zniszczyć strukturę społeczną, na przykład media nadal nie mogą się podnieść z profesjonalnej i etycznej degrengolady. - Kto więc ma mówić o potrzebie demiloszewizacji? Grozi nam raczej remiloszewizacja, trwanie przy anachronicznych koncepcjach narodu - konstatuje z goryczą.
Socjaliści pod ścianą
Na gmachu partii socjalistycznej próżno szukać szyldu. Dawna siedziba SPS została zniszczona w czasie bombardowań NATO. - Działamy teraz w konspiracji - mruga okiem krótko ostrzyżony recepcjonista, obserwujący na trzech monitorach, co się dzieje na ulicy przed wejściem do budynku. - Nie mamy teraz ani jugosłowiańskiego, ani serbskiego rządu, ale ekipę zainstalowaną w wyniku międzynarodowej agresji przez zagranicę, choć także przy udziale społeczeństwa, które z powodu biedy dało się przekonać do wystąpienia przeciwko prawowitej władzy - recytuje Branislav Popović. Według niego, trwa nagonka na działaczy SPS i szeroko zakrojona czystka kadrowa. Popović twierdzi, że z przyczyn politycznych wyrzucono z pracy już 40 tys. osób, a partii odebrano połowę należących do niej budynków w Belgradzie. Niektórych liderów partii czeka zapewne wyprawa do Hagi.
Trzydziestoczteroletni Vlada Kostić, ojciec beztrosko bawiącej się na placu obok gmachu SPS dziewczynki, w pierwszej fazie rządów Slobo (na początku lat 90.) ukrywał się przed milicją, by uniknąć poboru do wojska. Przez dwa lata nie nocował we własnym domu. - Nie miałem zamiaru umierać za jego pomysły - mówi o Miloseviciu. Kostić, obecnie handlowiec w firmie Alstom, zaskakująco ocenia politykę dyktatora. - Zrujnował kraj, ale w stosunkach z zagranicą miał rację - twierdzi. Popiera działania premiera Dzindzicia: - Jak chcesz mieć kasę, musisz robić to, czego chce Zachód. Jak chcesz być wolny, niezależny, nie dostaniesz ani grosza.
Czas marketingu
Gospodarka, a nie rozliczanie przeszłości zdaje się w tej chwili najważniejszym problemem Serbów. Główny deptak Belgradu tętni życiem, kuszą sklepowe wystawy. Ludzie cieszą się, że można zapomnieć o problemach czasu wojny, o braku prądu czy ogrzewania, ale większość narzeka na rosnące ceny i trudności ze znalezieniem pracy. Umacnia się przekonanie, że dobrze powodzi się tylko tym, którzy zbili fortunę na wojnie. - Ludzie narzekają, że rząd nic nie robi, ale co będzie, gdy zacznie zamykać niepotrzebne fabryki i tysiące osób pójdą na bruk? - pyta Sasa Marković. Poważniejszych inwestycji na razie nie ma - zauważa się jedynie działalność kilku zagranicznych banków. Kawiarenek internetowych więcej jest chyba w kosowskiej Pristinie niż w Belgradzie. Nie działają podstawowe mechanizmy gospodarki rynkowej, prawo jest anachroniczne.
Ana Vukasinović nie narzeka. Jest matematykiem i informatykiem, uzupełnia jeszcze kwalifikacje. Nie ma stałej pracy. Zarabia na życie, udzielając korepetycji i świadcząc usługi z zakresu informatyki. Stara się nadrobić stracone lata. - Mojemu pokoleniu rządy Milosevicia odebrały szansę na normalne życie. Zamiast się kształcić i szukać dobrej pracy, trzeba było iść na wojnę. Wielu wyemigrowało. Dopiero teraz znów zaczyna być normalnie.
W belgradzkim Domu Młodzieży sala pęka w szwach. Tłum nastolatków nie czeka jednak na dyskusję o demiloszewizacji, lecz o sztuce sprzedawania. Po epoce Milosevicia nastał czas marketingu. Szkopuł w tym, że - jak mówi Nebojsa Popov - normalnego państwa nie da się zbudować bez rozliczenia przeszłości, potępienia i osądzenia zbrodni oraz ostatecznego demontażu starego systemu.
- My nie mamy Małysza. Mamy Milosevicia - żartuje z sarkazmem Ljuba Tadić, bodaj najbardziej znany aktor serbski starszego pokolenia. Niczym Holoubek w Polsce słynie z dowcipu i ciętego języka. Króluje przy kawiarnianym stoliku. Prawie nie daje dojść do słowa mnie i Nebojsy Popovowi, niezależnemu publicyście, który od lat krytykuje Milosevicia i jego rządy. W 1992 r. był w delegacji, która wybrała się do dyktatora z żądaniem, by ustąpił. Reakcje ulicy były wrogie. - Jakaś kobieta pytała, jak śmiałem to zrobić, i próbowała mnie opluć, ktoś inny uderzył - wspomina Popov, dziś szef dwutygodnika "Republika". Teraz serbska ulica musi stawić czoło nowym realiom - jej niedawny idol jest sądzony za zbrodnie. Od Serbów oczekuje się, że potępią czyny, których dokonywano w ich imieniu. Czy będzie to początek demiloszewizacji kraju? Czy Serbia przejdzie drogę, jaką po II wojnie światowej przeszły Niemcy?
Nokaut w pierwszej rundzie
W procesie właśnie przesłuchiwano pierwszego świadka - Mahmuta Bakalliego, Albańczyka z Kosowa. Tadić jest przekonany, że Slobo znokautował Bakalliego na sali sądowej. - Nie mogłem do tej pory patrzeć na Milosevicia, ale teraz muszę przyznać, że jest w formie - dodaje. Chodzi mu o wrażenie, jakie wywiera na widzu odtwórca głównej roli w spektaklu transmitowanym z Hagi. Pod adresem Milosevicia padają najcięższe oskarżenia - o zbrodnie przeciwko ludzkości oraz ludobójstwo. "Rzeźnik Bałkanów" jest jednak pewny siebie. Nie daje się zbić z tropu, imponuje swoistą żelazną logiką i klarownością wywodu, ripostami, doskonałą pamięcią, a nawet nienagannym ubiorem.
Sasa Mirković, szef telewizji i radia B-92, słynącego kiedyś z niezależności, pokazuje wykresy popularności serbskich stacji telewizyjnych. Od chwili rozpoczęcia procesu Milosevicia liczba widzów wzrosła o kilkanaście procent. Mniej osób ogląda teraz tylko nastawioną na rozrywkę stację Pink, która nie transmituje wydarzeń z Hagi. Rozprawa tocząca się przed Międzynarodowym Trybunałem do spraw Zbrodni w Byłej Jugosławii ma być początkiem gruntownych zmian w Serbii. Dopóki w świadomości Serbów nie nastąpi przełom, nie może być mowy o społecznym katharsis, a więc i o zbudowaniu nowego państwa, przystającego do reszty Europy.
Taki przełom jest chyba jeszcze daleko. Opinia o Slobo nokautującym oskarżycieli jest w Serbii niemal powszechna i - co więcej - powtarzana z nie ukrywaną satysfakcją. Miejscowa publiczność jeszcze raz została zahipnotyzowana przez aroganckiego mistrza manipulacji. Ale nie chodzi tylko o podziw dla zdolności aktorskich Milosevicia. "Slobo bohater!" - takie napisy na murach i płotach widać już w drodze z lotniska do centrum Belgradu. Borce Pavicević, szefowej organizacji stawiającej sobie za cel oczyszczenie serbskiej kultury z trującego wpływu epoki Milosevicia, grożono telefoniczne po tym, jak zorganizowała dyskusję na temat procesu w Hadze.
Bohaterowie i zdrajcy
Co gorsza, również stosunek nowych władz kraju do haskiego procesu jest nieprzychylny. Prezydent Vojislav Kostunica z zaskakującą siłą zaatakował trybunał, twierdząc, że jest stronniczy i próbuje na nowo pisać historię. Kostunica sprzeciwiał się zresztą wydaniu Milosevicia. Zdaniem prezydenta Jugosławii, dyktator powinien być sądzony w kraju. O tym, że Slobo stanął przed trybunałem, zadecydowała postawa premiera Zorana Dzindzicia. Swojego stanowiska nie uzasadniał on jednak koniecznością wymierzenia sprawiedliwości, lecz chęcią uzyskania pomocy gospodarczej z Zachodu. Po wydaniu Milosevicia uznał: "Teraz to już nie jest nasz, ale ich problem".
- Dzindzić to zdrajca, zaprzedał duszę Ameryce i Europie za kilka srebrników - nie mają wątpliwości dwaj mężczyźni handlujący na placu przed hotelem kalendarzami ściennymi z portretami Radovana Karadzicia i Ratko Mladicia. Ich podobizny w formacie A4 można kupić za 80 dinarów (nieco ponad dolar), mniejsze - o połowę taniej. To właśnie na przywódców bośniackich Serbów ostrzy sobie teraz zęby Carla Del Ponte, prokurator haskiego trybunału. Sprzedawcy portretów mówią o niej "diablica". Chcący zachować anonimowość belgradzki dziennikarz twierdzi, że Mladić i Karadzić pozostaną jeszcze długo poza zasięgiem żelaznej prokurator. Powód? - Nie ma ich tu kto aresztować. Widziałeś przecież, jakie cyrki były z Miloseviciem. Ale na niego można było wysłać czerwone berety (formacja podległa resortowi spraw wewnętrznych), bo ci żołnierze mają mu za złe, że zdradził. Najpierw podpisując z Bośniakami i Chorwatami pokój w Dayton, a potem wycofując się z Kosowa po bombardowaniach NATO. - Karadzić i Mladić to dla czerwonych beretów bohaterowie - kończy dziennikarz.
Branislav Popović - jedna z osób odpowiedzialnych za sprawy zagraniczne w SPS, partii Milosevicia - twierdzi, że Karadzica i Mladicia będą bronić do upadłego ugrupowania skrajnie nacjonalistyczne, dysponujące siłami paramilitarnymi. Nowym władzom przypominają o tym napisy widoczne z okien gmachów rządowych. Haseł w stylu "Radovanie, nie daj się!" jest zresztą sporo w różnych częściach miasta.
Na wolności pozostaje wiele osób, które dopuściły się zbrodni i nadużyć.
- Poczucie sprawiedliwości nie istnieje. Ponieważ zbrodniarze i złodzieje pozostają wolni, można odnieść wrażenie, że wszyscy jesteśmy tacy sami, tak samo winni temu, co się działo - mówi Sasa Mirković.
Wygląda na to, że postulatu demiloszewizacji Jugosławii nie będzie łatwo wcielić w życie. - Zmieniły się twarze przywódców, ale system pozostał w gruncie rzeczy ten sam - twierdzi Sasa. Biserka Rajcić, tłumaczka literatury polskiej (w jej mieszkaniu poczesne miejsce zajmuje portret Zbigniewa Herberta), mówi, że nawet twarze pozostały te same. - Oni wszyscy są z jednego gniazda. Wyhodował ich Tito i wszystkich zaraził tą samą ideologią. Partia Kostunicy właściwie nigdy nie zerwała z Karadziciem. Gdy w 1993 r. zerwał z nim Milosević, natychmiast pojechał do niego Dzindzić i publicznie go poparł - twierdzi Rajcić.
- Wskutek takiej polityki wpadamy w pułapkę zastawioną przez Milosevicia. Jemu najbardziej zależy na stworzeniu wrażenia, że dzieli odpowiedzialność za zbrodnie z całym państwem i narodem - ocenia Seska Stanojlović z Komitetu Helsińskiego w Serbii. Jej zdaniem, wielkim problemem dawnej opozycji jest to, że występowała przeciwko samemu Miloseviciowi, a nie jego polityce. Proces w Hadze jest więc niebezpieczny także dla liderów byłej opozycji. - Zgadzano się przecież co do strategicznego celu: wojny z innymi narodami - mówi Stanojlović. Według niej, dyktator zdołał zniszczyć strukturę społeczną, na przykład media nadal nie mogą się podnieść z profesjonalnej i etycznej degrengolady. - Kto więc ma mówić o potrzebie demiloszewizacji? Grozi nam raczej remiloszewizacja, trwanie przy anachronicznych koncepcjach narodu - konstatuje z goryczą.
Socjaliści pod ścianą
Na gmachu partii socjalistycznej próżno szukać szyldu. Dawna siedziba SPS została zniszczona w czasie bombardowań NATO. - Działamy teraz w konspiracji - mruga okiem krótko ostrzyżony recepcjonista, obserwujący na trzech monitorach, co się dzieje na ulicy przed wejściem do budynku. - Nie mamy teraz ani jugosłowiańskiego, ani serbskiego rządu, ale ekipę zainstalowaną w wyniku międzynarodowej agresji przez zagranicę, choć także przy udziale społeczeństwa, które z powodu biedy dało się przekonać do wystąpienia przeciwko prawowitej władzy - recytuje Branislav Popović. Według niego, trwa nagonka na działaczy SPS i szeroko zakrojona czystka kadrowa. Popović twierdzi, że z przyczyn politycznych wyrzucono z pracy już 40 tys. osób, a partii odebrano połowę należących do niej budynków w Belgradzie. Niektórych liderów partii czeka zapewne wyprawa do Hagi.
Trzydziestoczteroletni Vlada Kostić, ojciec beztrosko bawiącej się na placu obok gmachu SPS dziewczynki, w pierwszej fazie rządów Slobo (na początku lat 90.) ukrywał się przed milicją, by uniknąć poboru do wojska. Przez dwa lata nie nocował we własnym domu. - Nie miałem zamiaru umierać za jego pomysły - mówi o Miloseviciu. Kostić, obecnie handlowiec w firmie Alstom, zaskakująco ocenia politykę dyktatora. - Zrujnował kraj, ale w stosunkach z zagranicą miał rację - twierdzi. Popiera działania premiera Dzindzicia: - Jak chcesz mieć kasę, musisz robić to, czego chce Zachód. Jak chcesz być wolny, niezależny, nie dostaniesz ani grosza.
Czas marketingu
Gospodarka, a nie rozliczanie przeszłości zdaje się w tej chwili najważniejszym problemem Serbów. Główny deptak Belgradu tętni życiem, kuszą sklepowe wystawy. Ludzie cieszą się, że można zapomnieć o problemach czasu wojny, o braku prądu czy ogrzewania, ale większość narzeka na rosnące ceny i trudności ze znalezieniem pracy. Umacnia się przekonanie, że dobrze powodzi się tylko tym, którzy zbili fortunę na wojnie. - Ludzie narzekają, że rząd nic nie robi, ale co będzie, gdy zacznie zamykać niepotrzebne fabryki i tysiące osób pójdą na bruk? - pyta Sasa Marković. Poważniejszych inwestycji na razie nie ma - zauważa się jedynie działalność kilku zagranicznych banków. Kawiarenek internetowych więcej jest chyba w kosowskiej Pristinie niż w Belgradzie. Nie działają podstawowe mechanizmy gospodarki rynkowej, prawo jest anachroniczne.
Ana Vukasinović nie narzeka. Jest matematykiem i informatykiem, uzupełnia jeszcze kwalifikacje. Nie ma stałej pracy. Zarabia na życie, udzielając korepetycji i świadcząc usługi z zakresu informatyki. Stara się nadrobić stracone lata. - Mojemu pokoleniu rządy Milosevicia odebrały szansę na normalne życie. Zamiast się kształcić i szukać dobrej pracy, trzeba było iść na wojnę. Wielu wyemigrowało. Dopiero teraz znów zaczyna być normalnie.
W belgradzkim Domu Młodzieży sala pęka w szwach. Tłum nastolatków nie czeka jednak na dyskusję o demiloszewizacji, lecz o sztuce sprzedawania. Po epoce Milosevicia nastał czas marketingu. Szkopuł w tym, że - jak mówi Nebojsa Popov - normalnego państwa nie da się zbudować bez rozliczenia przeszłości, potępienia i osądzenia zbrodni oraz ostatecznego demontażu starego systemu.
Więcej możesz przeczytać w 9/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.