Trzynaście nominacji do Oscara wskazuje na to, że "Władca pierścieni" okaże się sukcesem marketingowym
Tomasz Raczek: Panie Zygmuncie, trzynaście nominacji do Oscara wskazuje na to, że "Władca pierścieni", ekranizacja powieści J.R.R. Tolkiena, z całą pewnością okaże się sukcesem marketingowym, ale czy także artystycznym?
Zygmunt Kałużyński: Właśnie. Jest to wypadek, który należy oceniać z trzech punktów widzenia. Pierwszy to punkt widzenia marketingowy. Drugi to wierność powieści, będącej jedną z sensacji światowych XX wieku. Trzeci, najważniejszy dla nas, to wartość obrazu jako sztuki filmowej. Mówi pan o nominacjach do Oscarów, ale przecież wiemy od dawna - i my, i nasi czytelnicy - że Oscary dostaje się za bezbłędne ustawienie kamery, za perforację taśmy filmowej, za oświetlenie...
TR: Nie tylko, są różne kategorie, panie Zygmuncie. "Władcę pierścieni" nominowano też na przykład za najlepszą reżyserię, a więc wcale nie za perforację kliszy. Powiedzmy jasno, że to było wielkie przedsięwzięcie produkcyjne. Nie idzie mi tylko o pieniądze zainwestowane w produkcję, ale również o charakter całego zamiaru. Tak jak Tolkien pisząc książkę, zamierzył sobie, żeby wykreować kompletny, alternatywny świat, będący harmonijną całością, tak reżyser Peter Jackson postawił sobie za cel stworzenie filmowego świata, który z jednej strony usatysfakcjonowałby wielbicieli prozy Tolkiena, a z drugiej był widowiskiem olśniewającym szeroką publiczność. I stworzył równocześnie trzy ekranizacje kolejnych książek trylogii - dwie następne czekają na montaż i będą wprowadzane na ekrany w odstępach rocznych. Oto skala tego przedsięwzięcia.
ZK: Owszem, marketingowo to osiągnięcie bezsporne.
TR: Chodzi o coś więcej. Wszyscy mówią, że książka jest wybitna, ale tylko niektórzy ją zrozumieli do końca, ponieważ jest bardzo powikłana. Istniała groźba, że film albo się w tym wszystkim pogubi - tak jak się stało z "Wiedźminem" - albo uprości poetycką wizję świata alternatywnego. Tymczasem Jackson niczego nie zepsuł, za to świat Tolkiena uczynił przejrzystym.
ZK: Pan przesadza: pierwszy tom "Władcy pierścieni" przeczytałem, załamałem się dopiero w połowie drugiego. Ta powieść bynajmniej nie jest tak skomplikowana. Za to w filmie coś jednak przepadło: usiłowanie Tolkiena, by stworzyć kompletny klimat cywilizacji: język, odruchy, sposób zachowania. Ale przecież od ilustracji nie można tego wymagać! Na przykład uważa się, że Andriolli zrobił znakomite ilustracje do "Pana Tadeusza", ale nie ma w nich poezji książki.
TR: Uważam, że w filmie czuje się ducha książki i kompletność świata, który został dopracowany w szczegółach. Uderzył mnie sposób prowadzenia aktorów, bardzo odległy od maniery hollywoodzkiej. W duchu podziękowałem reżyserowi, że nie przyszło mu do głowy, aby obsadzić na przykład Julię Roberts, i że zwrócił się do aktorów angielskich i australijskich. Dzięki temu osiągnął perfekcyjną warsztatowo czystość gry. Aktorzy stali się w pewnym sensie przezroczyści, oddając swój talent postaciom, które grali. Przykładem rewelacyjnie obsadzonych ról są dla mnie królowa Elfów Galadriela (Cate Blanchett) i czarodziej Gandalf (nominowany do Oscara Ian McKellen).
ZK: Panie Tomaszu, oto jest wypadek, gdy będziemy się różnić krańcowo. Różnimy się, bywa, cokolwiek, nieco więcej, dużo, ale w tym wypadku - całkowicie. W swoim punkcie widzenia połączył pan wszystkie trzy perspektywy, od których zaczęliśmy: wartość marketingowo-widowiskową, odtworzenie ideologii powieści i sukces filmu. Ja chcę się ograniczyć do pytania: co ten film daje, jeśli idzie o sztukę kina. Po pierwsze, scenariusz jest zarazem za długi i za krótki. Za długi, bo film trwa trzy godziny. Za krótki, bo opowiada jedną akcję, która nie ma dramatyzmu. Jest to podróż grupy bohaterów, zmierzających do Mordoru, żeby tam unicestwić tytułowy pierścień. Po drugie, technika tego filmu nie wnosi nic nowego do dotychczasowych osiągnięć kina.
TR: A co musiałoby się stać, żeby pan uznał to za nowe? Jakiś nowy rodzaj animacji, nowa szybkość przetwarzania danych? Od tego mamy Spielberga.
ZK: Jest coś takiego: styl. Niech pan weźmie tych bohaterów, bez przerwy napadanych przez tłumy obrzydliwych postaci wystylizowanych na goryli z pyskami krokodyli, i porówna to z filmem "Gladiator", który się zaczyna od bitwy armii rzymskiej z Germanami . Jakiż jest styl tej batalii! Albo niech pan weźmie "Waleczne serce", gdzie mamy pokazaną średniowieczną bitwę, ujętą we własny sposób stylistyczny. Mówi pan o świeżości filmu, ale owa świeżość odnosi się do bardzo wąskiego zakresu, mianowicie do Tolkiena. W tej książce widać pracowitość autora. Wierzę, że powieść jest bardzo sugestywna, niemniej jest zrobiona z numerów. Jeden to legenda o Nibelungach, a nawet dosłownie "Pierścień Nibelunga", który przynosi nieszczęście i którego trzeba się pozbyć. Drugi to legenda o królu Arturze, to znaczy o wyprawie w poszukiwaniu Graala, cudownego naczynia, w które zebrano krew Chrystusa.
TR: Panie Zygmuncie, ale czy pan teraz krytykuje książkę, czy jej ekranizację?
ZK: Jedno i drugie. Patrzę z punktu widzenia amatora kina, który dużo widział, szanuje sztukę filmową i w tym filmie dostrzega wyłącznie mechaniczne zastosowanie obrazów robionych komputerowo i w gruncie rzeczy prostacką dramaturgię.
TR: Mam wrażenie, że pana niechęć do książki została przeniesiona na film.
ZK: Ależ oczywiście, panie Tomaszu, książka mi się nie podoba. To może być lektura dla kogoś lubiącego pseudohistoryczne epopeje, zwane fantasy, ale to jest praca plagiatorska, korzystająca z elementów, które istniały już w lepszej formie. "Pierścień Nibelunga" w wizji Wagnera to jest coś, czego Kałużyński nie może zapomnieć - wielkie osiągnięcie kultury, muzyki i myśli ludzkiej. Można to było ocalić, dodając swoją fantazję.
TR: Czyli "Władca pierścieni" Tolkiena to nie wizja, lecz kalkulacja?
ZK: Tak, kalkulacja robiona mechanicznie. Tolkien napisał tę książkę, bo nie był obdarzony fantazją, za to był niezwykle pracowity.
TR: Niezdolny, ale pilny?
ZK: Właśnie! Na dodatek był konserwatystą i reakcjonistą.
TR: Aha, pan nie lubi Tolkiena za jego poglądy! Nie podoba się panu książka i uważa pan, że nic się nie stało, że przez tyle lat jej nie filmowano. Kiedy jednak to zrobiono, film niczym pana nie zaskoczył, więc się panu też nie podoba. Na dodatek rozmawiamy o nim w kontekście nominacji do Oscarów, które uważa pan za nagrody mało istotne. Chyba nie ma sensu, żebyśmy przedłużali tę rozmowę.
Zygmunt Kałużyński: Właśnie. Jest to wypadek, który należy oceniać z trzech punktów widzenia. Pierwszy to punkt widzenia marketingowy. Drugi to wierność powieści, będącej jedną z sensacji światowych XX wieku. Trzeci, najważniejszy dla nas, to wartość obrazu jako sztuki filmowej. Mówi pan o nominacjach do Oscarów, ale przecież wiemy od dawna - i my, i nasi czytelnicy - że Oscary dostaje się za bezbłędne ustawienie kamery, za perforację taśmy filmowej, za oświetlenie...
TR: Nie tylko, są różne kategorie, panie Zygmuncie. "Władcę pierścieni" nominowano też na przykład za najlepszą reżyserię, a więc wcale nie za perforację kliszy. Powiedzmy jasno, że to było wielkie przedsięwzięcie produkcyjne. Nie idzie mi tylko o pieniądze zainwestowane w produkcję, ale również o charakter całego zamiaru. Tak jak Tolkien pisząc książkę, zamierzył sobie, żeby wykreować kompletny, alternatywny świat, będący harmonijną całością, tak reżyser Peter Jackson postawił sobie za cel stworzenie filmowego świata, który z jednej strony usatysfakcjonowałby wielbicieli prozy Tolkiena, a z drugiej był widowiskiem olśniewającym szeroką publiczność. I stworzył równocześnie trzy ekranizacje kolejnych książek trylogii - dwie następne czekają na montaż i będą wprowadzane na ekrany w odstępach rocznych. Oto skala tego przedsięwzięcia.
ZK: Owszem, marketingowo to osiągnięcie bezsporne.
TR: Chodzi o coś więcej. Wszyscy mówią, że książka jest wybitna, ale tylko niektórzy ją zrozumieli do końca, ponieważ jest bardzo powikłana. Istniała groźba, że film albo się w tym wszystkim pogubi - tak jak się stało z "Wiedźminem" - albo uprości poetycką wizję świata alternatywnego. Tymczasem Jackson niczego nie zepsuł, za to świat Tolkiena uczynił przejrzystym.
ZK: Pan przesadza: pierwszy tom "Władcy pierścieni" przeczytałem, załamałem się dopiero w połowie drugiego. Ta powieść bynajmniej nie jest tak skomplikowana. Za to w filmie coś jednak przepadło: usiłowanie Tolkiena, by stworzyć kompletny klimat cywilizacji: język, odruchy, sposób zachowania. Ale przecież od ilustracji nie można tego wymagać! Na przykład uważa się, że Andriolli zrobił znakomite ilustracje do "Pana Tadeusza", ale nie ma w nich poezji książki.
TR: Uważam, że w filmie czuje się ducha książki i kompletność świata, który został dopracowany w szczegółach. Uderzył mnie sposób prowadzenia aktorów, bardzo odległy od maniery hollywoodzkiej. W duchu podziękowałem reżyserowi, że nie przyszło mu do głowy, aby obsadzić na przykład Julię Roberts, i że zwrócił się do aktorów angielskich i australijskich. Dzięki temu osiągnął perfekcyjną warsztatowo czystość gry. Aktorzy stali się w pewnym sensie przezroczyści, oddając swój talent postaciom, które grali. Przykładem rewelacyjnie obsadzonych ról są dla mnie królowa Elfów Galadriela (Cate Blanchett) i czarodziej Gandalf (nominowany do Oscara Ian McKellen).
ZK: Panie Tomaszu, oto jest wypadek, gdy będziemy się różnić krańcowo. Różnimy się, bywa, cokolwiek, nieco więcej, dużo, ale w tym wypadku - całkowicie. W swoim punkcie widzenia połączył pan wszystkie trzy perspektywy, od których zaczęliśmy: wartość marketingowo-widowiskową, odtworzenie ideologii powieści i sukces filmu. Ja chcę się ograniczyć do pytania: co ten film daje, jeśli idzie o sztukę kina. Po pierwsze, scenariusz jest zarazem za długi i za krótki. Za długi, bo film trwa trzy godziny. Za krótki, bo opowiada jedną akcję, która nie ma dramatyzmu. Jest to podróż grupy bohaterów, zmierzających do Mordoru, żeby tam unicestwić tytułowy pierścień. Po drugie, technika tego filmu nie wnosi nic nowego do dotychczasowych osiągnięć kina.
TR: A co musiałoby się stać, żeby pan uznał to za nowe? Jakiś nowy rodzaj animacji, nowa szybkość przetwarzania danych? Od tego mamy Spielberga.
ZK: Jest coś takiego: styl. Niech pan weźmie tych bohaterów, bez przerwy napadanych przez tłumy obrzydliwych postaci wystylizowanych na goryli z pyskami krokodyli, i porówna to z filmem "Gladiator", który się zaczyna od bitwy armii rzymskiej z Germanami . Jakiż jest styl tej batalii! Albo niech pan weźmie "Waleczne serce", gdzie mamy pokazaną średniowieczną bitwę, ujętą we własny sposób stylistyczny. Mówi pan o świeżości filmu, ale owa świeżość odnosi się do bardzo wąskiego zakresu, mianowicie do Tolkiena. W tej książce widać pracowitość autora. Wierzę, że powieść jest bardzo sugestywna, niemniej jest zrobiona z numerów. Jeden to legenda o Nibelungach, a nawet dosłownie "Pierścień Nibelunga", który przynosi nieszczęście i którego trzeba się pozbyć. Drugi to legenda o królu Arturze, to znaczy o wyprawie w poszukiwaniu Graala, cudownego naczynia, w które zebrano krew Chrystusa.
TR: Panie Zygmuncie, ale czy pan teraz krytykuje książkę, czy jej ekranizację?
ZK: Jedno i drugie. Patrzę z punktu widzenia amatora kina, który dużo widział, szanuje sztukę filmową i w tym filmie dostrzega wyłącznie mechaniczne zastosowanie obrazów robionych komputerowo i w gruncie rzeczy prostacką dramaturgię.
TR: Mam wrażenie, że pana niechęć do książki została przeniesiona na film.
ZK: Ależ oczywiście, panie Tomaszu, książka mi się nie podoba. To może być lektura dla kogoś lubiącego pseudohistoryczne epopeje, zwane fantasy, ale to jest praca plagiatorska, korzystająca z elementów, które istniały już w lepszej formie. "Pierścień Nibelunga" w wizji Wagnera to jest coś, czego Kałużyński nie może zapomnieć - wielkie osiągnięcie kultury, muzyki i myśli ludzkiej. Można to było ocalić, dodając swoją fantazję.
TR: Czyli "Władca pierścieni" Tolkiena to nie wizja, lecz kalkulacja?
ZK: Tak, kalkulacja robiona mechanicznie. Tolkien napisał tę książkę, bo nie był obdarzony fantazją, za to był niezwykle pracowity.
TR: Niezdolny, ale pilny?
ZK: Właśnie! Na dodatek był konserwatystą i reakcjonistą.
TR: Aha, pan nie lubi Tolkiena za jego poglądy! Nie podoba się panu książka i uważa pan, że nic się nie stało, że przez tyle lat jej nie filmowano. Kiedy jednak to zrobiono, film niczym pana nie zaskoczył, więc się panu też nie podoba. Na dodatek rozmawiamy o nim w kontekście nominacji do Oscarów, które uważa pan za nagrody mało istotne. Chyba nie ma sensu, żebyśmy przedłużali tę rozmowę.
Więcej możesz przeczytać w 9/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.