Księżniczka Małgorzata miała pecha. Podobnie jak Marilyn Monroe urodziła się o dwadzieścia lat za późno
Szczęście jest jak lekkomyślna dziewczyna, która ci w oczy popatrzy, da całusa i leci dalej. Nieszczęście jest jak poważna kobieta, która spokojnie siada przy twym łóżku i żyje"- napisał kilkaset lat temu Heinrich Heine. Męska to definicja, która i wtedy, i dziś wszelkiej radości życia upatruje w młodych kobiecych ramionach. Gdyby zaś na ten aforyzm spojrzeć z feministycznej perspektywy, można by go potraktować jako kwintesencję kobiecego losu.
Zaczynasz beztrosko, wzbijasz się ponad to, co innym wydaje się niemożliwe, i nagle, niespodziewanie dla samej siebie, lądujesz jako siostra miłosierdzia. Samarytanka, pocieszycielka i życiowa opiekunka. Jesteś przede wszystkim dla innych, a nie dla siebie. Czemu tak się dzieje? Przecież świat i dla nas, kobiet, stał się łaskawszy, a i my wobec niego mamy coraz większe oczekiwania. Nie tylko szybciej, ale i konsekwentniej je egzekwujemy. Nie to co kiedyś, gdy już na starcie kobieta miała pecha, rodząc się nie w tych czasach, w których powinna. Za wcześnie. Na co? Na realizację swoich potrzeb, aspiracji i marzeń. Na wybór własnego losu, o szczęściu nie wspominając.
Zmarła właśnie księżniczka Małgorzata, która w czasach swej młodości była równie popularna jak Elisabeth Taylor. Nazwano ją Angielską Różą, a urody i szyku mogła jej pozazdrościć niejedna hollywoodzka gwiazda. Młodsza siostra Elżbiety II została przez naturę szczodrze obdarzona talentami. Świetnie malowała, miała aktorski talent i nieźle tańczyła. Księżniczka jak się patrzy. I nawet jeśli coraz częściej można było ją zobaczyć w oparach papierosowego dymu (w tamtych czasach!), z kieliszkiem w ręce, to jej zachowanie nie wzbudzało większych kontrowersji. Małgorzata doskonale realizowała scenariusz napisany dla niej przez tradycję i obyczajowość. Roześmiana, nieskomplikowana i reprezentacyjna stanowiła niekłamany powód do narodowej dumy. Brytyjczykom specjalnie nie wadziło także to, że lubiła towarzystwo przystojnych mężczyzn. Do momentu jednak, gdy na jednym z nich zatrzymała wzrok na dłużej. Podobno już jako czternastolatka platonicznie durzyła się w tym trzydziestoletnim i żonatym wówczas kapitanie. Wkrótce z jej powodu Peter Townsend stał się najsłynniejszym rozwodnikiem świata. Tym samym wypadł z miłosnej gry, a księżniczka Małgorzata musiała publicznie zadeklarować, że zamiast iść za głosem serca, wybiera honor domu. Wszystko to działo się niecałe sześćdziesiąt lat temu. Mimo to w scenariuszu nastąpił zwrot akcji. Małgorzata z pokornego dziewczątka przeistoczyła się w buntowniczkę. Niespodziewanie dla otoczenia i ku zaskoczeniu najbliższych przestała być potulną odtwórczynią roli, którą dla niej napisano. Nie zmieniło tego już ani jej małżeństwo z lordem Snowdonem, ani to, że została matką. Małgorzata rzuciła się wir życia towarzyskiego, a londyńska bohema przyjęła ją z otwartymi ramionami. Została okrzyknięta bohaterką bulwarowej prasy. Wiadomo było, że pali sześćdziesiąt papierosów dziennie, a jej ulubiona whisky to Famous Grouse. Na zdjęciach coraz częściej można było zobaczyć jej zmęczoną i opuchniętą twarz. Tak to jest, kiedy przestaje się być beztroską dziewczyną w biegu...
Co prawda, starała się jeszcze przestrzegać pozorów małżeńskiej szczęśliwości, ale ponieważ serce nie sługa, i ona wreszcie sięgnęła po zakazany owoc. Czterdziestoparoletnia Małgorzata wdała się w płomienny romans. Wybrańcem okazał się prawie dwadzieścia lat od niej młodszy ogrodnik. Palił trawkę i nie wylewał za kołnierz. On miał długie włosy, a ona nosiła hipisowskie szaty. Coraz głośniej zaczęto mówić o jej uzależnieniu od alkoholu i narkotyków. Po kilku latach Małgorzata była rozwódką. Pierwszą od ponad 450 lat w rodzinie królewskiej. Romans wkrótce się skończył i buntowniczka wróciła na łono rodziny. Nie radziła sobie z depresją, zaczęła chorować i zrezygnowała z życia towarzyskiego. Jak twierdzili kronikarze dworu, odnalazła się w macierzyństwie, a życiowe aspiracje sprowadziła do bycia dobrą matką. Na jednym ze zdjęć zrobionych jej w pałacu Kensington pod koniec lat osiemdziesiątych trzyma przed sobą poduszkę z wyhaftowanym napisem: "It?s no easy being a Princess". Małgorzata nie żyje, a wspominający ją dzielą się na tych, którzy widzą w niej kobietę spełnioną, i na tych, dla których zwłaszcza w swoim niespełnieniu jest postacią tragiczną. Powiadają, że miała pecha i że podobnie jak Marilyn Monroe urodziła się o dwadzieścia lat za późno.
Niespodziewanie przyszła mi na myśl Nina Andrycz, w życiu postrzegana jako stuprocentowa księżniczka, na scenie podziwiana jako królowa. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Małgorzata w imię wyższych celów rezygnowała z siebie, Andrycz jako żona Józefa Cyrankiewicza samowolnie rezygnowała z kolacji u Stalina i wracała do Warszawy, aby zagrać w teatrze. Wolała być aktorką niż żoną przy mężu, nigdy nie ugotowała obiadu, nie chciała mieć dzieci. Dusiła się w sztywnych ramach życia do zagrania. W młodości jednak także zrezygnowała z miłości życia. Był żonaty. Nieważne, że czasy były inne. Ważne, że los kobiety bywa czasami taki sam.
Zaczynasz beztrosko, wzbijasz się ponad to, co innym wydaje się niemożliwe, i nagle, niespodziewanie dla samej siebie, lądujesz jako siostra miłosierdzia. Samarytanka, pocieszycielka i życiowa opiekunka. Jesteś przede wszystkim dla innych, a nie dla siebie. Czemu tak się dzieje? Przecież świat i dla nas, kobiet, stał się łaskawszy, a i my wobec niego mamy coraz większe oczekiwania. Nie tylko szybciej, ale i konsekwentniej je egzekwujemy. Nie to co kiedyś, gdy już na starcie kobieta miała pecha, rodząc się nie w tych czasach, w których powinna. Za wcześnie. Na co? Na realizację swoich potrzeb, aspiracji i marzeń. Na wybór własnego losu, o szczęściu nie wspominając.
Zmarła właśnie księżniczka Małgorzata, która w czasach swej młodości była równie popularna jak Elisabeth Taylor. Nazwano ją Angielską Różą, a urody i szyku mogła jej pozazdrościć niejedna hollywoodzka gwiazda. Młodsza siostra Elżbiety II została przez naturę szczodrze obdarzona talentami. Świetnie malowała, miała aktorski talent i nieźle tańczyła. Księżniczka jak się patrzy. I nawet jeśli coraz częściej można było ją zobaczyć w oparach papierosowego dymu (w tamtych czasach!), z kieliszkiem w ręce, to jej zachowanie nie wzbudzało większych kontrowersji. Małgorzata doskonale realizowała scenariusz napisany dla niej przez tradycję i obyczajowość. Roześmiana, nieskomplikowana i reprezentacyjna stanowiła niekłamany powód do narodowej dumy. Brytyjczykom specjalnie nie wadziło także to, że lubiła towarzystwo przystojnych mężczyzn. Do momentu jednak, gdy na jednym z nich zatrzymała wzrok na dłużej. Podobno już jako czternastolatka platonicznie durzyła się w tym trzydziestoletnim i żonatym wówczas kapitanie. Wkrótce z jej powodu Peter Townsend stał się najsłynniejszym rozwodnikiem świata. Tym samym wypadł z miłosnej gry, a księżniczka Małgorzata musiała publicznie zadeklarować, że zamiast iść za głosem serca, wybiera honor domu. Wszystko to działo się niecałe sześćdziesiąt lat temu. Mimo to w scenariuszu nastąpił zwrot akcji. Małgorzata z pokornego dziewczątka przeistoczyła się w buntowniczkę. Niespodziewanie dla otoczenia i ku zaskoczeniu najbliższych przestała być potulną odtwórczynią roli, którą dla niej napisano. Nie zmieniło tego już ani jej małżeństwo z lordem Snowdonem, ani to, że została matką. Małgorzata rzuciła się wir życia towarzyskiego, a londyńska bohema przyjęła ją z otwartymi ramionami. Została okrzyknięta bohaterką bulwarowej prasy. Wiadomo było, że pali sześćdziesiąt papierosów dziennie, a jej ulubiona whisky to Famous Grouse. Na zdjęciach coraz częściej można było zobaczyć jej zmęczoną i opuchniętą twarz. Tak to jest, kiedy przestaje się być beztroską dziewczyną w biegu...
Co prawda, starała się jeszcze przestrzegać pozorów małżeńskiej szczęśliwości, ale ponieważ serce nie sługa, i ona wreszcie sięgnęła po zakazany owoc. Czterdziestoparoletnia Małgorzata wdała się w płomienny romans. Wybrańcem okazał się prawie dwadzieścia lat od niej młodszy ogrodnik. Palił trawkę i nie wylewał za kołnierz. On miał długie włosy, a ona nosiła hipisowskie szaty. Coraz głośniej zaczęto mówić o jej uzależnieniu od alkoholu i narkotyków. Po kilku latach Małgorzata była rozwódką. Pierwszą od ponad 450 lat w rodzinie królewskiej. Romans wkrótce się skończył i buntowniczka wróciła na łono rodziny. Nie radziła sobie z depresją, zaczęła chorować i zrezygnowała z życia towarzyskiego. Jak twierdzili kronikarze dworu, odnalazła się w macierzyństwie, a życiowe aspiracje sprowadziła do bycia dobrą matką. Na jednym ze zdjęć zrobionych jej w pałacu Kensington pod koniec lat osiemdziesiątych trzyma przed sobą poduszkę z wyhaftowanym napisem: "It?s no easy being a Princess". Małgorzata nie żyje, a wspominający ją dzielą się na tych, którzy widzą w niej kobietę spełnioną, i na tych, dla których zwłaszcza w swoim niespełnieniu jest postacią tragiczną. Powiadają, że miała pecha i że podobnie jak Marilyn Monroe urodziła się o dwadzieścia lat za późno.
Niespodziewanie przyszła mi na myśl Nina Andrycz, w życiu postrzegana jako stuprocentowa księżniczka, na scenie podziwiana jako królowa. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Małgorzata w imię wyższych celów rezygnowała z siebie, Andrycz jako żona Józefa Cyrankiewicza samowolnie rezygnowała z kolacji u Stalina i wracała do Warszawy, aby zagrać w teatrze. Wolała być aktorką niż żoną przy mężu, nigdy nie ugotowała obiadu, nie chciała mieć dzieci. Dusiła się w sztywnych ramach życia do zagrania. W młodości jednak także zrezygnowała z miłości życia. Był żonaty. Nieważne, że czasy były inne. Ważne, że los kobiety bywa czasami taki sam.
Więcej możesz przeczytać w 9/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.