Europa Wschodnia wyprodukowała więcej historii, niż jest w stanie skonsumować
Malowniczy pałac hrabiego Festeticsa w leżącym nad Balatonem w Keszthely nie doczekał się planowanego na 1 marca szczytu grupy wyszehradzkiej. Sześciokrotnie przekładane spotkanie przywódców Węgier, Czech, Słowacji i Polski tym razem odłożone zostało ad calendas Graecas. Pretekstu do kłótni dostarczyła interpretacja wydarzeń sprzed półwiecza.
Prezydent na emigracji
Prezydent Czechosłowacji Edvard Benes, zdruzgotany ustaleniami konferencji monachijskiej, w październiku 1938 r. złożył urząd i udał się na emigrację, skąd bezradnie obserwował, jak w marcu 1939 r. Hitler połyka resztki jego ojczyzny. Do uprawiania polityki mógł wrócić dopiero po wybuchu drugiej wojny światowej. W połowie 1940 r. uznał za nieważne wszystkie polityczne i prawne posunięcia, które nastąpiły w kraju po podpisaniu układu monachijskiego. Szczególnie dotyczyło to aneksji terytorium czechosłowackiego przez Niemcy, Węgry i Polskę. W konsekwencji takiej oceny Benes doszedł do wniosku, że nadal pełni obowiązki prezydenta, na które to stanowisko został wybrany w 1935 r. Po wygaśnięciu w 1942 r. siedmioletniej kadencji dalej sprawował urząd, powołując się na przepis konstytucji z 1920 r., stanowiący, że urzędujący prezydent pełni funkcję do czasu wyboru nowej głowy państwa. Tymczasem w warunkach wojennych wyborów nie dało się przeprowadzić. Środkiem prawnym, za pomocą którego Benes rządził na emigracji, stały się dekrety.
16 maja 1945 r. Benes i emigracyjny rząd (powołany, rzecz jasna, prezydenckim dekretem) przybyli do Pragi, gdzie niebawem został utworzony tymczasowy parlament, który na pierwszym posiedzeniu odnowił mandat Benesa jako głowy państwa. Prezydent wciąż rządził krajem za pomocą dekretów. W sumie wydał ich 147.
Właśnie dekretami Benes postanowił napiętnować zdrajców ojczyzny i kolaborantów - wszystkich tych, którzy pogodzili się z uchwałami monachijskimi, a później współdziałali z niemieckim okupantem w ramach politycznej atrapy, jaką był ustanowiony przez Hitlera Protektorat Czech i Moraw. Najściślej z nazistami współpracowali Niemcy, stanowiący prawie 30 proc. obywateli Czechosłowacji. Ich też objęły najostrzejsze represje. Ukarać postanowiono również Węgrów.
19 czerwca 1945 r. Benes wydał dekret o ukaraniu nazistowskich zbrodniarzy, zdrajców i ich współpracowników oraz o nadzwyczajnych sądach ludowych. W Czechosłowacji dokument ten określano mianem wielkiego dekretu odpłacającego (velkđy retribucní dekret). 27 października 1945 r. natomiast ukazał się dekret o ukaraniu przewinień przeciwko czci narodowej, który z kolei przeszedł do historii jako mały dekret odpłacający (malđy retribucní dekret).
Dzikie wysiedlanie
Działania prawne i argumentacja Benesa spotkały się ze zrozumieniem zwycięskich mocarstw. Na konferencji poczdamskiej uchwalono, że ludność niemiecka z Czechosłowacji (a także Polski i Węgier) ma "zostać wysiedlona w sposób zorganizowany". Ową organizację miała zapewnić niezależna komisja międzynarodowa nadzorująca całe przedsięwzięcie.
W Czechosłowacji jednak nikt nie zamierzał czekać na jej powołanie. Dekrety Benesa zaczęto egzekwować natychmiast i do tego brutalnie. W sierpniu 1945 r. zakończono tzw. dzikie wysiedlanie Niemców, w trakcie którego doszło do największych niegodziwości, a czasami wręcz zbrodni. Z kolei tzw. zorganizowane wysiedlanie - przebiegające znacznie spokojniej - rozpoczęło się dopiero w styczniu 1946 r. i trwało do końca roku. W wyniku obu tych akcji społeczność niemiecka w Czechach przestała w zasadzie istnieć, gdyż wedle oficjalnej statystyki z 1950 r., Niemcy mieli stanowić w tym kraju zaledwie 1,8 proc. ludności.
Uczestnicy konferencji poczdamskiej nie zgodzili się natomiast na wysiedlanie z Czechosłowacji Węgrów. Praga i Budapeszt miały się porozumieć co do "wymiany ludności". Wymianę, istotnie, przeprowadzono, ale na stosunkowo niewielką skalę. Władze czechosłowackie uznały, że Węgrzy, zamieszkujący głównie Słowację, mogą pozostać. Poddano ich jednak intensywnemu wynaradawianiu.
713 wyroków śmierci
Wbrew pojawiającym się niekiedy opiniom dekrety Benesa były aktami o ograniczonym okresie obowiązywania. Wygasły 5 maja 1947 r. Na ich mocy represjonowano też wielu Czechów i Słowaków, działających w administracjach Protektoratu Czech i Moraw oraz marionetkowej Republiki Słowackiej. Na ich podstawie na śmierć skazano 713 osób, wśród których byli przywódca słowacki ksiądz Jozef Tiso, a także prezydent protektoratu Emil Hacha (zmarł w czerwcu 1945 r. w praskim szpitalu więziennym). 741 osób dostało wyrok dożywotniego więzienia, a prawie dwadzieścia tysięcy poddanych zostało innym formom represji.
Wkrótce Benes znalazł gorliwych naśladowców, ale tym razem sam padł ofiarą dekretów. Po komunistycznym przewrocie w lutym 1948 r. nowi władcy Czechosłowacji z ochotą sięgnęli po tę formę sprawowania władzy, aby represjonować i karać przeciwników oraz ustanawiać totalitarny porządek. Inna rzecz, iż po raz kolejny okazało się, że w naszej części Europy balast przeszłości jest znacznie cięższy, niż mogliśmy to sobie wyobrazić jeszcze dziesięć lat temu. Jak ironicznie stwierdził francuski historyk Jacques Rupnik, Europa Wschodnia wyprodukowała więcej historii, niż jest w stanie skonsumować.
Burza wyszehradzka Zaczęło się od niefortunnego wywiadu, jakiego czeski premier udzielił kilka tygodni temu austriackiemu tygodnikowi "Profil". Znany z wyjątkowo niekonwencjonalnych wypowiedzi Milos Zeman powiedział, że wszelka dyskusja o dekretach Benesa jest bezpodstawna, bo wysiedleni w 1945 r. Niemcy byli po prostu piątą kolumną Hitlera. Wywołało to w Niemczech i Austrii burzę. Oliwy do ognia dolał premier Węgier Viktor Orbán na posiedzeniu Komisji Spraw Zagranicznych Parlamentu Europejskiego. Zapytany niespodziewanie o stosunek do problemu dekretów Benesa, powiedział: "Oczekujemy, że po wstąpienia do Unii Europejskiej zarówno w Czechach, jak i na Słowacji zostaną one automatycznie zniesione. To taka pozostałość historii XX wieku, której nie wolno przenosić w wiek XXI". Tym razem zawrzało w Czechach i na Słowacji. Premierzy tych krajów uznali, że ich udział w wyszehradzkim szczycie jest bezcelowy. Odwołano nawet spotkanie ministrów kultury. Orbán tymczasem uznał, że nie ma powodu odwoływać swych słów, bo Węgrzy rzeczywiście doznali krzywd. Jakby tego było mało, przewodniczący parlamentu czeskiego i były premier Vaclav Klaus oskarżył Budapeszt, Wiedeń i Berlin o próbę "podważenia konsekwencji II wojny światowej". Nagłe przewrażliwienie Czechów, Słowaków i Węgrów wytłumaczyć można tylko w jeden sposób: wszystkie trzy kraje weszły właśnie w sezon przedwyborczy, a rozliczenia historyczne to wyjątkowo wygodny temat zastępczy. Dla skrajnych nacjonalistów, jak István Csurka na Węgrzech, Jan Slota na Słowacji czy Georghe Funar w Rumunii, konflikty etniczne to niewyczerpana kopalnia argumentów politycznych. Poprzednia szczególnie ostra wymiana słów dotyczyła ustanowionej w czerwcu 2001 r. tzw. karty Węgra. Budapeszt natychmiast oskarżono o irredentyzm i rewanżyzm. Nikt nie wierzy, by w gorącym okresie przedwyborczym udało się posadzić przy jednym stole Orbána, Dzurindę i Zemana. Nic nie dały zabiegi polskich dyplomatów w celu rozwiązania patowej sytuacji. - Nie możemy zbytnio naciskać, by nie sprawiać wrażenia, że najsilniejsza w grupie Polska usiłuje podporządkować sobie partnerów - mówi Bogdan Góralczyk, szef gabinetu politycznego ministra spraw zagranicznych. Nie pozostaje nam nic innego, jak poczekać, aż Czesi, Węgrzy i Słowacy ochłoną po wyborczych spektaklach i zaczną na serio myśleć o regionalnej współpracy. Niestety całe zamieszanie nie najlepiej wróży perspektywom współpracy grupy wyszehradzkiej w trakcie wstępowania do UE. Jarosław Giziński |
Więcej możesz przeczytać w 10/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.