Polskiej kultury nikt jeszcze nie przetarł z pseudoromantyzmu. Musi być wysoka, choćby miała dreptać w miejscu
W Polsce nawet sukcesy okazują się klęską. Andrzej Wajda w telewizyjnej "Historii kina polskiego" udowadnia, że największe osiąg-nięcia naszej kinematografii wzięły się z tradycji polskiego romantyzmu - jedynego oryginalnego okresu w dziejach tego kraju. Nie można się z mistrzem nie zgodzić. To, co kiedyś było siłą, dzisiaj jest jednak ograniczeniem. Owszem, my wszyscy z romantyzmu i zadupia Europy. O ile jednak prowincjonalność jest niewielką wadą położenia, o tyle współczes-ną "polską romantyczność" zaliczyć można do poważnych dziedzicznych upośledzeń umysłowych. Słowacki, Mickiewicz byli wielcy, polska szkoła filmowa z ducha romantyczna też. I na tym koniec. Pomniki, ordery, tantiemy i proszę następnych wspaniałych. A następnych nie ma. Mimo upływu epok nadal jest wzniośle i bez sensu. Romantyzm - młodzieńcze schorzenie duszy - zamienił się w chorobę skóry i jak trądzik szpeci dzisiaj twarz polskiej kultury.
Najlepiej widać to w kinie. I nie chodzi o historyczne ramoty, gdyż wbrew pozorom film o Chopinie, gruźliku kaszlącym w rytm poloneza, wcale nie jest romantyczny. Pseudoromantyczny film ma w sobie to, co "Egoiści" Trelińskiego i "Daleko od okna" Kolskiego: bełkocik w spadku po natchnionych wieszczach, przeterminowaną symbolikę, impresyjność zamiast konstrukcji i śmiertelną powagę, gdyż trup nie ma prawa się uśmiechać. Przecież najłatwiej, kiedy brak własnego stylu czy pomysłu, odwołać się do tego, co wszyscy wkuli w szkole: tradycji.
Z Czechami historia obeszła się o wiele łagodniej - nie byli katowani wieszczami. Dzięki temu są tak "przyziemni", odporni na wzloty? Zamiast tworzyć, robią dobre rzemiosło. Czescy "Samotni", odpowiednik polskich "Egoistów", portretują współczesne pokolenie: młodych ludzi ze stolicy szukających miłości i miejsca w życiu. "Pomagajmy sobie" tak jak "Daleko od okna" jest wojenną historią bezdzietnego małżeństwa przechowującego Żydów. Ale w polskich filmach, niezależnie od tego, czy mówi się o teraźniejszości, czy dramatach okupacji, słychać ten sam nieznośny pseudoromantyczny ton.
W "Egoistach" egzystencja jest ciężka, posiekana montażem i zagłuszana muzyką. Nie rozumiemy ludzi z ekranu, tak jak i oni nie rozumieją siebie. Teatralne gesty, wszystko tragicznie podniosłe. Film przypomina wiersz, gdzie ważny jest nastrój, a nie sens. Najczystsza tradycja pseudoromantyczna, zwłaszcza w scenie śmierci jednego z bohaterów podpalającego własny dom. Powinien paść trupem na miejscu, skoro topią się już meble. Strażak w masce i kombinezonie nie wytrzymałby dłużej w takich realiach, ale on wygłasza kilkuminutowy monolog jak Kordian na Mont Blanc. W innej scenie mozolnie bezcześci się symbole narodowe, wystawiając gołe tyłki żołnierzy na tle orła. Ponoć zaprotestował jakiś generał. Nikogo innego to nie dotknęło.
W "Samotnych" sponiewieranie świętości narodowych polega na zabawnej scenie: naćpany młodzian podczas pogawędki z dealerem słyszy muzyczkę. Pyta, co to za kawałek. Okazuje się, że to czeski hymn grany przed meczem. "Aaaa, dobre - przyznaje szczerze zaskoczony. - Dawno nie słyszałem". Może "Samotni" są tak wzruszający i zabawni, bo trzymają się realiów? Trudno wyciskać prawdziwe łzy i śmieszyć na poziomie abstrakcji wzlatujących "ponad poziomy".
W filmie Kolskiego zamiast normalnie opowiedzianej wstrząsającej fabuły (scenariusz na podstawie autentycznych zdarzeń spisanych w mistrzowsko lakonicznym stylu przez Hannę Krall) widzimy artystyczne przetworzenia. Do tego stopnia wyrafinowane, że zwykli ludzie z miasteczka, o których jest ten film, niewiele by z nich zrozumieli. Dialogi urywane w pół słowa, "symboliczne" mazanie się farbą. W tym pseudoromantycznym chaosie znaczących rekwizytów i nic nie znaczących rozmów nie wiadomo nawet dokładnie, skąd w domu Polaków wzięła się Żydówka. Zanim się pojawiła, bohater ciął sobie na łące rękę do krwi. Ulepił więc sobie tę dziewczynę z żebra czy wydłubał z rany? Postacie romantyczne są przecież wzniosłe i tajemnicze, nie dla nich logiczna zwyczajność. Czeski bohater, sprowadzając do domu ukrywającego się Żyda, jest śmiertelnie przerażony swoją decyzją. Ciągnie za sobą dziwną smugę. "Co to jest?" - pyta żona. "A zesrałem się" - słyszy w odpowiedzi.
W tych czeskich filmach ludzie są zakorzenieni w fizjologii, psychologii - ich emocje są dzięki temu zrozumiałe. Czy poczucie realizmu bierze się z tak pogardzanej przez Polaków mieszczańskości Czechów? W "Pomagajmy sobie" ktoś oburzony kolaboracją sąsiada krzyknął: "Jak ci nie wstyd?! Jesteś przecież Czechem!" - a potem napluł z pogardą na drzwi. Szybko jednak ochłonął i starannie wytarł framugę. W tym geście jest cała różnica między mentalnością Polaków i Czechów. U nich honorowy poryw serca owszem, ale bez przesady. Trzeba zachować proporcje i po romantycznym geście posprzątać.
Polskiej kultury nikt jeszcze nie przetarł z pseudoromantyzmu. Musi być wysoka, choćby miała dreptać w miejscu, kiwając się na obcasikach wystruganych z teatralnych koturnów. Anglicy potrafią uwspółcześnić Szekspira, nie wspinając się na paluszki. W Polsce współczesność uparcie przerabia się na estetyczną i mentalną przeszłość.
Reżyser Treliński nie jest straceńcem. Swoje upodobania do romantycznych póz i przesadnych gestów z powodzeniem wykorzysta w operze, gdzie już odnosi światowe sukcesy. Kolski ma także dokąd uciec - na polską sielską, romantyczną wieś, którą tak artystycznie portretuje. Najsłynniejszy romantyk Konrad, kiedy miał powiedzieć w decydującej chwili Wielkiej Improwizacji nareszcie coś inteligentnego, po prostu zemdlał. Wybrał milczenie zamiast kompromitacji. Może następne pokolenie pseudoromantyków weźmie w końcu z niego przykład?
Więcej możesz przeczytać w 11/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.