Konwent Europejski jest okazją do refleksji nad przyszłością Europy
"Rozścielam przed waszymi
stopami moje własne marzenia;
stąpajcie więc ostrożnie,
by ich nie podeptać"
cytat z utworu Williama Yeatsa,użyty przez marszałka Parlamentu Europejskiego Pata Coxa
W polskiej prasie większą karierę zrobił cytat z wypowiedzi przewodniczącego Konwentu Europejskiego Valery’ego Giscarda d’Estaing, który starał się wygłosić powitanie po polsku, ale udało mu się tylko połowicznie: "Dzień dobry, panieństwu". Rozumiem, że było to zabawne przejęzyczenie, ale żałuję, że nie przebił się irlandzki szef parlamentu, który w wystąpieniu wygłoszonym z okazji otwarcia obrad konwentu nie omieszkał się odwołać do swego wielkiego rodaka i powiedział coś, co Polakom powinno sprawić więcej satysfakcji niż spolszczone "Ladies and Gentlemen". Bo Cox mówił także o polskich marzeniach...
Członkowie parlamentów świata nie przemawiają na co dzień językiem poetów, o czym mieliśmy się okazję przekonać niedawno także w Polsce. Sejmowy gmach nasłuchał się już różnych bzdur, ale także zwykłych chamstw i właściwie trudno znaleźć miarę, która pozwoliłaby ustalić ranking wykroczeń dotyczących wygłaszania opinii w parlamencie. Może dlatego trudno też wymyślić sankcje na chamów bijących swoiste rekordy w debacie Leszek Balcerowicz - Marek Belka, a zwłaszcza tych zwracających się do prezesa IPN Leona Kieresa. Zarówno Belka, jak i Balcerowicz należą do mówców przyzwyczajonych do nieparlamentarnych wybryków i potrafią na nie ostro odpowiedzieć. Leon Kieres ma pewno inną konstrukcję psychiczną i nawet kiedy się broni, zachowuje spokój, praktykując na co dzień ewangeliczną cnotę nadstawiania drugiego policzka. Tym bardziej należy mu się solidarność wszystkich tych, którzy - bez względu na skalę, jaką dałoby się stosować do parlamentarnego chamstwa - zachowali jeszcze poczucie elementarnej przyzwoitości. Zabrakło mi choćby najmniejszego gestu takiej solidarności ze strony prowadzącego obrady marszałka. Nie był do tego potrzebny żaden poetycki cytat, wystarczyłoby ludzkie słowo.
Zostawmy na boku ponure spektakle na Wiejskiej i wróćmy do konwentu. Przebrnęliśmy przez jego wstępną fazę. Usłyszeliśmy rzadkie w unijnych oracjach odwołanie do historycznego spotkania w Messynie, na którym zabrakło Polski. Gdybyśmy wówczas byli wolnym i suwerennym państwem, bez wątpienia zasiadalibyśmy w gremium pierwszych członków-założycieli Wspólnot Europejskich. Stało się inaczej, bo właśnie wtedy deptane były nasze marzenia. Giscard d’Estaing powiedział, że konwent jest "pierwszą okazją od Messyny w 1955 r., kiedy europejscy decydenci mają środki i czas na refleksję nad przyszłością Europy". Na ile ten czas i te środki zostaną dobrze spożytkowane przez kraje członkowskie i kandydujące - okaże się w przyszłości. Na razie uruchomieniu całego procesu towarzyszyły głównie zabiegi wokół dwóch spraw.
Pierwszą było identyfikowanie słów-kluczy, których należy unikać w dalszej debacie (chodzi głównie o terminy pochodzące od słowa "konstytucja"), a także tych, którymi właśnie należy się posługiwać (paradoksalnie, chodzi o te same terminy - a zatem problem będzie musiał zostać ostatecznie jakoś rozstrzygnięty).
Druga sprawa to zwykłe targi, przy czym krajom kandydującym chodziło przede wszystkim o dostęp do prezydium. Moim zdaniem, głównym problemem jest to, że w gronie przedstawicieli - i parlamentarnych, i rządowych - brakuje osoby mogącej się poświęcić wyłącznie pracom tegoż prezydium, która zarazem byłaby niekwestionowanym autorytetem.
Przyznaję, że zmartwiło mnie stanowisko polskich delegatów zapowiadających, że nie będą wychodzili przed szereg, będą więcej słuchać niż mówić, a jak już coś powiedzą, to "jednym głosem". Myślę, że polskie marzenia o naszej wspólnej Europie zasługują na coś więcej. Tu już nie chodzi o jakieś proste słowo ani termin, ale o odwagę myślenia.
stopami moje własne marzenia;
stąpajcie więc ostrożnie,
by ich nie podeptać"
cytat z utworu Williama Yeatsa,użyty przez marszałka Parlamentu Europejskiego Pata Coxa
W polskiej prasie większą karierę zrobił cytat z wypowiedzi przewodniczącego Konwentu Europejskiego Valery’ego Giscarda d’Estaing, który starał się wygłosić powitanie po polsku, ale udało mu się tylko połowicznie: "Dzień dobry, panieństwu". Rozumiem, że było to zabawne przejęzyczenie, ale żałuję, że nie przebił się irlandzki szef parlamentu, który w wystąpieniu wygłoszonym z okazji otwarcia obrad konwentu nie omieszkał się odwołać do swego wielkiego rodaka i powiedział coś, co Polakom powinno sprawić więcej satysfakcji niż spolszczone "Ladies and Gentlemen". Bo Cox mówił także o polskich marzeniach...
Członkowie parlamentów świata nie przemawiają na co dzień językiem poetów, o czym mieliśmy się okazję przekonać niedawno także w Polsce. Sejmowy gmach nasłuchał się już różnych bzdur, ale także zwykłych chamstw i właściwie trudno znaleźć miarę, która pozwoliłaby ustalić ranking wykroczeń dotyczących wygłaszania opinii w parlamencie. Może dlatego trudno też wymyślić sankcje na chamów bijących swoiste rekordy w debacie Leszek Balcerowicz - Marek Belka, a zwłaszcza tych zwracających się do prezesa IPN Leona Kieresa. Zarówno Belka, jak i Balcerowicz należą do mówców przyzwyczajonych do nieparlamentarnych wybryków i potrafią na nie ostro odpowiedzieć. Leon Kieres ma pewno inną konstrukcję psychiczną i nawet kiedy się broni, zachowuje spokój, praktykując na co dzień ewangeliczną cnotę nadstawiania drugiego policzka. Tym bardziej należy mu się solidarność wszystkich tych, którzy - bez względu na skalę, jaką dałoby się stosować do parlamentarnego chamstwa - zachowali jeszcze poczucie elementarnej przyzwoitości. Zabrakło mi choćby najmniejszego gestu takiej solidarności ze strony prowadzącego obrady marszałka. Nie był do tego potrzebny żaden poetycki cytat, wystarczyłoby ludzkie słowo.
Zostawmy na boku ponure spektakle na Wiejskiej i wróćmy do konwentu. Przebrnęliśmy przez jego wstępną fazę. Usłyszeliśmy rzadkie w unijnych oracjach odwołanie do historycznego spotkania w Messynie, na którym zabrakło Polski. Gdybyśmy wówczas byli wolnym i suwerennym państwem, bez wątpienia zasiadalibyśmy w gremium pierwszych członków-założycieli Wspólnot Europejskich. Stało się inaczej, bo właśnie wtedy deptane były nasze marzenia. Giscard d’Estaing powiedział, że konwent jest "pierwszą okazją od Messyny w 1955 r., kiedy europejscy decydenci mają środki i czas na refleksję nad przyszłością Europy". Na ile ten czas i te środki zostaną dobrze spożytkowane przez kraje członkowskie i kandydujące - okaże się w przyszłości. Na razie uruchomieniu całego procesu towarzyszyły głównie zabiegi wokół dwóch spraw.
Pierwszą było identyfikowanie słów-kluczy, których należy unikać w dalszej debacie (chodzi głównie o terminy pochodzące od słowa "konstytucja"), a także tych, którymi właśnie należy się posługiwać (paradoksalnie, chodzi o te same terminy - a zatem problem będzie musiał zostać ostatecznie jakoś rozstrzygnięty).
Druga sprawa to zwykłe targi, przy czym krajom kandydującym chodziło przede wszystkim o dostęp do prezydium. Moim zdaniem, głównym problemem jest to, że w gronie przedstawicieli - i parlamentarnych, i rządowych - brakuje osoby mogącej się poświęcić wyłącznie pracom tegoż prezydium, która zarazem byłaby niekwestionowanym autorytetem.
Przyznaję, że zmartwiło mnie stanowisko polskich delegatów zapowiadających, że nie będą wychodzili przed szereg, będą więcej słuchać niż mówić, a jak już coś powiedzą, to "jednym głosem". Myślę, że polskie marzenia o naszej wspólnej Europie zasługują na coś więcej. Tu już nie chodzi o jakieś proste słowo ani termin, ale o odwagę myślenia.
Więcej możesz przeczytać w 11/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.