Rozmowa z ALICE SCHWARZER, niemiecką dziennikarką i najsłynniejszą feministką
Małgorzata Domagalik: - Kim jest dzisiejsza feministka?
Alice Schwarzer: - Jest nią każda kobieta, której nie wystarcza samo przeświadczenie o równych prawach kobiety i mężczyzny. Ona o tę równość postanowiła jeszcze walczyć.
- Skąd więc prawie powszechne przekonanie, że feministka to w najlepszym razie sfrustrowana stara panna, a w najgorszym - kobieta nienawidząca mężczyzn?
- Tak właśnie od wieków traktuje się kobiety. Z nimi się nie dyskutuje, je się dyskredytuje. Nie ich argumenty są ważne, lecz to, jak je same można ośmieszyć. Zakompleksiona czarownica, porzucona przez tatusia i nie pokochana przez żadnego mężczyznę.
- Jaką cenę zapłaciła pani za swoją "ideowość"?
- Przede wszystkim taką, że wcześniej byłam cenioną dziennikarką społeczną, korespondentem w Paryżu, a gdy w 1968 r. włączyłam się w feminizm, nagle zostałam zredukowana do tzw. tematyki kobiecej. Okazało się, że wiem już mniej, rozumiem mniej itd. Na szczęście w takim kontekście postrzegana jestem tylko przez część mediów, a nie przez normalnych ludzi.
- Czy swój emancypacyjny światopogląd wyssała pani z mlekiem matki?
- Nie byłam wychowywana przez mamę, lecz przez dziadków. I to właśnie dziadek dał mi najwięcej serca i miłości. Był dla mnie żywym dowodem na to, że i mężczyzna, jeśli tylko chce, może być czuły i troskliwy. Dorastałam w całkowitym poczuciu akceptacji. W otoczeniu, w którym szanowano kobiety. Dzisiaj uznaję to za swoje wielkie szczęście.
Feminizmem zainteresowałam się dopiero wówczas, gdy spostrzegłam, że świat dookoła jest jednak zupełnie inny niż ten mój domowy z okresu dzieciństwa, młodości.
- Co powinno się wydarzyć w życiu kobiety, żeby mogła się poczuć wyemancypowana?
- Najważniejsza dla każdej kobiety powinna być świadomość, że za swoje szczęście odpowiada sama.Tak jak sobie pościeli, tak się wyśpi. W tym względzie nie powinna liczyć ani na rodziców, ani na męża, ani na dzieci, które i tak prędzej czy później pójdą w świat. Warto o tym pamiętać, póki nie jest za późno.
- A jednak dla wielu kobiet nie jest to wcale takie oczywiste?
- Zniewolone kobiety przez całe tysiąclecia znajdowały się na marginesie społeczeństwa. Aż trudno uwierzyć, a jednak dopiero niecałe sto lat temu niemieckie prawodawstwo zaczęło karać mężczyzn za... bicie żon. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu Niemka chcąca iść do pracy musiała mieć na to mężowską zgodę. Nic więc dziwnego, że zmiana mentalności kobiet to długi i często bolesny proces. Także dla samych zainteresowanych.
- A jak jest z solidarnością wśród samych kobiet?
- Od dwudziestu lat udzielam wywiadów, występuję w telewizyjnych debatach, ale kiedy słyszę, że pytającą czy prowadzącą będzie kobieta, odczuwam swego rodzaju niepokój. Dlaczego? Mężczyźni traktują mnie zaskakująco przyjaźnie. Nikt bowiem nie powie im w redakcji: "Uważaj, uważaj, bo zaczniesz myśleć jak Schwarzer i staniesz się jeszcze jednym z jej wyznawców".
- Czyli feministą...
- Tak i na tym właśnie polega męska suwerenność - w przeciwieństwie do większości kobiet, które boją się posądzenia o feminizm i stają się automatycznie rywalkami. My, kobiety, mamy wielki problem z sobą nawzajem. To już swego rodzaju sport: być przeciwko Schwarzer. Dopóki nie nauczymy się tego rodzaju solidarności od mężczyzn, dopóty będziemy miały pod górkę. Tylko po co?
- Zorganizowała pani w latach siedemdziesiątych głośną kampanię przeciwko paragrafowi 218, zakazującemu aborcji.
- Tak jak wcześniej we Francji, tak i w Niemczech udało się przekonać kilkaset kobiet do publicznego przyznania się do aborcji. I znanych, i całkowicie przedtem anonimowych. We Francji była to na przykład Catherine Deneuve, a w Niemczech Romy Schneider. Na łamach tygodnika "Stern" kobiety pokazały swoje twarze wraz z podpisem: "Przerwałam ciążę". To była prawdziwa bomba obyczajowa. Przez wiele miesięcy nie mówiło się w Niemczech o niczym innym. Od tej eksplozji zaczął się niemiecki feminizm.
- Temu samemu tygodnikowi już wkrótce wytoczyła pani proces za propagowanie pornografii?
- W Niemczech od połowy lat siedemdziesiątych mamy do czynienia z pornografizacją kultury. Liberalizacja prawa w tym względzie sprawiła, że prawie wszystko jest dozwolone. Kobieta jest degradowana do roli ofiary i - co gorsza - w tej degradacji często sama bierze udział. Nie tylko w życiu codziennym, ale i w mediach. Wystarczy spojrzeć na okładki ilustrowanych pism.
- Wygrała pani?
- Z prawnego punktu widzenia proces przegrałyśmy, ponieważ nie istniały odpowiednie zapisy prawne. Moralnie wygrałyśmy.
- Dostało się i wybitnemu fotografikowi Helmutowi Newtonowi.
- Tak, to prawda. Moja analiza seksistowskich fotografii Newtona wywołała gorącą debatę w niemieckich mediach. Proszę się przyjrzeć jego zdjęciom. I nie o gołą skórę tu chodzi, lecz o sadomasochistyczne elementy, w których kobiety występują znowu w roli ofiary.
- Jeśli jesteśmy przeciwko antysemityzmowi, dlaczego nie mamy być przeciwko pornografii - to zdaje się być myślenie feministek?
- To prawda, musimy się nauczyć traktować seksualne poniżanie kobiet równie poważnie jak rasizm czy antysemityzm.
- Czym więc - według pani - jest pornografia?
- Pornografia to nie erotyka, to niezdrowe podniecanie się na widok ludzi uprawiających seks, z których jedno zawsze występuje w roli ofiary. Pornografia to przemoc.
- Co sądzi pani o takich publikacjach jak książka "Mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus", które ściśle różnicują role, jakie mają do odegrania w życiu kobieta i mężczyzna?
- To przeciwieństwo tego, jak postrzegam i rozumiem feminizm. Roztrząsanie, czy w wolnym społeczeństwie człowiek jest kobietą czy też mężczyzną, nie ma żadnego znaczenia. Kobiety noszą w sobie dzieci przez dziewięć miesięcy, a mężczyźni potrafią je później wychować. To wszystko. Dzielenie ludzi na kobiety i mężczyzn jest głupie i pozbawione sensu.
- Jakie jest pani zdanie w kwestii parytetu dla kobiet?
- Jestem przeciwnikiem parytetu dla parytetu. Wbrew pozorom, pomysł ten wcale nie zrodził się w głowach feministek, ale przyszedł od samych członkiń partii. Dlaczego? Feministkom nie podobało się, iż kobiety miały być wybierane na wysokie stanowiska nie ze względu na swoje osiągnięcia, lecz dlatego, że męski aparat polityczny zgodził się na parytet. Dla mężczyzn to kolejna nic nie znacząca próba zaznaczenia, że nie boją się kobiecej konkurencji. Dlatego uważam, że parytet jest rozwiązaniem przejściowym,
- Jak daleko Niemki stylem życia odbiegają dzisiaj od słynnych trzech K: "Küche, Kirche, Kinder"?
- To już za nami. W głowach moich rodaczek nastąpiła prawdziwa rewolucja. Są bardzo niezależne, chociaż nie powiem, że 90 proc. Niemek zależy na samodzielnej karierze, że angażują się w sprawy świata i od mężczyzn oczekują współodpowiedzialności za wychowywanie dzieci. Trudno w ciągu 30 lat zmienić to, co mężczyzna nadzorował kilka tysięcy lat... Emancypacja musi być konsekwentnie realizowana dzień po dniu. I będzie.
Alice Schwarzer: - Jest nią każda kobieta, której nie wystarcza samo przeświadczenie o równych prawach kobiety i mężczyzny. Ona o tę równość postanowiła jeszcze walczyć.
- Skąd więc prawie powszechne przekonanie, że feministka to w najlepszym razie sfrustrowana stara panna, a w najgorszym - kobieta nienawidząca mężczyzn?
- Tak właśnie od wieków traktuje się kobiety. Z nimi się nie dyskutuje, je się dyskredytuje. Nie ich argumenty są ważne, lecz to, jak je same można ośmieszyć. Zakompleksiona czarownica, porzucona przez tatusia i nie pokochana przez żadnego mężczyznę.
- Jaką cenę zapłaciła pani za swoją "ideowość"?
- Przede wszystkim taką, że wcześniej byłam cenioną dziennikarką społeczną, korespondentem w Paryżu, a gdy w 1968 r. włączyłam się w feminizm, nagle zostałam zredukowana do tzw. tematyki kobiecej. Okazało się, że wiem już mniej, rozumiem mniej itd. Na szczęście w takim kontekście postrzegana jestem tylko przez część mediów, a nie przez normalnych ludzi.
- Czy swój emancypacyjny światopogląd wyssała pani z mlekiem matki?
- Nie byłam wychowywana przez mamę, lecz przez dziadków. I to właśnie dziadek dał mi najwięcej serca i miłości. Był dla mnie żywym dowodem na to, że i mężczyzna, jeśli tylko chce, może być czuły i troskliwy. Dorastałam w całkowitym poczuciu akceptacji. W otoczeniu, w którym szanowano kobiety. Dzisiaj uznaję to za swoje wielkie szczęście.
Feminizmem zainteresowałam się dopiero wówczas, gdy spostrzegłam, że świat dookoła jest jednak zupełnie inny niż ten mój domowy z okresu dzieciństwa, młodości.
- Co powinno się wydarzyć w życiu kobiety, żeby mogła się poczuć wyemancypowana?
- Najważniejsza dla każdej kobiety powinna być świadomość, że za swoje szczęście odpowiada sama.Tak jak sobie pościeli, tak się wyśpi. W tym względzie nie powinna liczyć ani na rodziców, ani na męża, ani na dzieci, które i tak prędzej czy później pójdą w świat. Warto o tym pamiętać, póki nie jest za późno.
- A jednak dla wielu kobiet nie jest to wcale takie oczywiste?
- Zniewolone kobiety przez całe tysiąclecia znajdowały się na marginesie społeczeństwa. Aż trudno uwierzyć, a jednak dopiero niecałe sto lat temu niemieckie prawodawstwo zaczęło karać mężczyzn za... bicie żon. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu Niemka chcąca iść do pracy musiała mieć na to mężowską zgodę. Nic więc dziwnego, że zmiana mentalności kobiet to długi i często bolesny proces. Także dla samych zainteresowanych.
- A jak jest z solidarnością wśród samych kobiet?
- Od dwudziestu lat udzielam wywiadów, występuję w telewizyjnych debatach, ale kiedy słyszę, że pytającą czy prowadzącą będzie kobieta, odczuwam swego rodzaju niepokój. Dlaczego? Mężczyźni traktują mnie zaskakująco przyjaźnie. Nikt bowiem nie powie im w redakcji: "Uważaj, uważaj, bo zaczniesz myśleć jak Schwarzer i staniesz się jeszcze jednym z jej wyznawców".
- Czyli feministą...
- Tak i na tym właśnie polega męska suwerenność - w przeciwieństwie do większości kobiet, które boją się posądzenia o feminizm i stają się automatycznie rywalkami. My, kobiety, mamy wielki problem z sobą nawzajem. To już swego rodzaju sport: być przeciwko Schwarzer. Dopóki nie nauczymy się tego rodzaju solidarności od mężczyzn, dopóty będziemy miały pod górkę. Tylko po co?
- Zorganizowała pani w latach siedemdziesiątych głośną kampanię przeciwko paragrafowi 218, zakazującemu aborcji.
- Tak jak wcześniej we Francji, tak i w Niemczech udało się przekonać kilkaset kobiet do publicznego przyznania się do aborcji. I znanych, i całkowicie przedtem anonimowych. We Francji była to na przykład Catherine Deneuve, a w Niemczech Romy Schneider. Na łamach tygodnika "Stern" kobiety pokazały swoje twarze wraz z podpisem: "Przerwałam ciążę". To była prawdziwa bomba obyczajowa. Przez wiele miesięcy nie mówiło się w Niemczech o niczym innym. Od tej eksplozji zaczął się niemiecki feminizm.
- Temu samemu tygodnikowi już wkrótce wytoczyła pani proces za propagowanie pornografii?
- W Niemczech od połowy lat siedemdziesiątych mamy do czynienia z pornografizacją kultury. Liberalizacja prawa w tym względzie sprawiła, że prawie wszystko jest dozwolone. Kobieta jest degradowana do roli ofiary i - co gorsza - w tej degradacji często sama bierze udział. Nie tylko w życiu codziennym, ale i w mediach. Wystarczy spojrzeć na okładki ilustrowanych pism.
- Wygrała pani?
- Z prawnego punktu widzenia proces przegrałyśmy, ponieważ nie istniały odpowiednie zapisy prawne. Moralnie wygrałyśmy.
- Dostało się i wybitnemu fotografikowi Helmutowi Newtonowi.
- Tak, to prawda. Moja analiza seksistowskich fotografii Newtona wywołała gorącą debatę w niemieckich mediach. Proszę się przyjrzeć jego zdjęciom. I nie o gołą skórę tu chodzi, lecz o sadomasochistyczne elementy, w których kobiety występują znowu w roli ofiary.
- Jeśli jesteśmy przeciwko antysemityzmowi, dlaczego nie mamy być przeciwko pornografii - to zdaje się być myślenie feministek?
- To prawda, musimy się nauczyć traktować seksualne poniżanie kobiet równie poważnie jak rasizm czy antysemityzm.
- Czym więc - według pani - jest pornografia?
- Pornografia to nie erotyka, to niezdrowe podniecanie się na widok ludzi uprawiających seks, z których jedno zawsze występuje w roli ofiary. Pornografia to przemoc.
- Co sądzi pani o takich publikacjach jak książka "Mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus", które ściśle różnicują role, jakie mają do odegrania w życiu kobieta i mężczyzna?
- To przeciwieństwo tego, jak postrzegam i rozumiem feminizm. Roztrząsanie, czy w wolnym społeczeństwie człowiek jest kobietą czy też mężczyzną, nie ma żadnego znaczenia. Kobiety noszą w sobie dzieci przez dziewięć miesięcy, a mężczyźni potrafią je później wychować. To wszystko. Dzielenie ludzi na kobiety i mężczyzn jest głupie i pozbawione sensu.
- Jakie jest pani zdanie w kwestii parytetu dla kobiet?
- Jestem przeciwnikiem parytetu dla parytetu. Wbrew pozorom, pomysł ten wcale nie zrodził się w głowach feministek, ale przyszedł od samych członkiń partii. Dlaczego? Feministkom nie podobało się, iż kobiety miały być wybierane na wysokie stanowiska nie ze względu na swoje osiągnięcia, lecz dlatego, że męski aparat polityczny zgodził się na parytet. Dla mężczyzn to kolejna nic nie znacząca próba zaznaczenia, że nie boją się kobiecej konkurencji. Dlatego uważam, że parytet jest rozwiązaniem przejściowym,
- Jak daleko Niemki stylem życia odbiegają dzisiaj od słynnych trzech K: "Küche, Kirche, Kinder"?
- To już za nami. W głowach moich rodaczek nastąpiła prawdziwa rewolucja. Są bardzo niezależne, chociaż nie powiem, że 90 proc. Niemek zależy na samodzielnej karierze, że angażują się w sprawy świata i od mężczyzn oczekują współodpowiedzialności za wychowywanie dzieci. Trudno w ciągu 30 lat zmienić to, co mężczyzna nadzorował kilka tysięcy lat... Emancypacja musi być konsekwentnie realizowana dzień po dniu. I będzie.
Więcej możesz przeczytać w 16/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.