Jeśli gdziekolwiek mogą się zdarzyć cuda, to najprędzej w Ziemi Świętej
Wiara w to, że Arabowie uznają Izrael, jest złudzeniem
Czy na szczycie Ligi Państw Arabskich, który 27-28 marca zbiera się w Bejrucie, zapadną cudowne rozstrzygnięcia i pokój zagości w Palestynie? A może nawet na całym Bliskim Wschodzie? Do optymizmu skłania miejsce szczytu. Toż Bejrut był "Paryżem Lewantu", w którym żyli arabscy myśliciele, twórcy, poeci, skąd promieniowały tolerancja i kosmopolityzm, przekraczając bariery państw, a nawet religii bliskowschodnich.
Mały cud - wielki miraż
Niestety, cudu raczej nie będzie. Jest prawie pewne, że prócz potoku szumnych słów arabski szczyt niczego nie urodzi.
I to niezależnie od tego, czy Jaser Arafat dojedzie tam, czy też premier Ariel Szaron nie wypuści go spod swej kontroli.
Trudno o gorszy moment dla tego szczytu. Fiaskiem zakończyła się dziesięciodniowa podróż Richarda Cheneya, wiceprezydenta USA, do państw arabskich. Nawet przyjaciel Zachodu, król Jordanii Abdallah, kategorycznie oświadczył, że "Bliski Wschód nie wytrzyma dwóch wojen naraz", gdy Cheney sondował jego stosunek do amerykańskiego planu ataku na Irak. Dla Arabów - w tym nawet dla Arabii Saudyjskiej, najpewniejszego (to nie jest już takie oczywiste) sojusznika USA - ważniejsza jest toczona przez Izrael "regularna wojna przeciw Palestyńczykom" niż rozprawa z Saddamem Husajnem. Takiego sformułowania użył ostatnio Kofi Annan, sekretarz generalny ONZ, w liście do premiera Szarona.
A jednak mały cud się zdarzył! To zasługa amerykańskiego mediatora gen. Anthony?ego Zinniego, który - inaczej niż Cheney - spotkał się parokrotnie z Arafatem. Udało mu się też namówić Szarona, by powstrzymał się od posyłania po każdym samobójczym ataku Palestyńczyków czołgów na terytorium Autonomii Palestyńskiej. Czy ten maleńki cud nie okaże się wielkim mirażem?
Po pierwsze, Arafat - wbrew uporczywym oskarżeniom Szarona - ma znikomą szansę powstrzymania aktów terroryzmu, dokonywanych przez ekstremistów z Hamasu, Islamskiego Dżihadu i paru pomniejszych organizacji. Widać to jak na dłoni nawet na ekranach telewizorów: wielotysięczne tłumy asystujące w pogrzebach swych palestyńskich braci i przyjaciół to legion następnych terrorystów samobójców. Dla nich Arafat jest bezradnym i zastrachanym dziadziem, a oni są pewni swej racji i przekonani o swym obowiązku odpłacenia krwią za krew.
Po drugie, absurdalne są rachuby, że Zinniemu (nie wspominając już o Cheneyu) uda się nakłonić Arabów, a przynajmniej ich znaczną część, do wspomagania Ameryki w dwóch naraz akcjach, przeciwstawnych celom i ideałom świata arabskiego: do wyciszania palestyńskiej intifady i do gromienia Saddama Husajna jako domniemanego protektora al Kaidy. Saudyjczycy wyraźnie ostrzegli swych amerykańskich patronów: im bardziej USA będą popierać Szarona, tym wyżej spiętrzy się fala antyamerykanizmu. A Irak trzeba było poskromić po wojnie w Zatoce Perskiej.
Po trzecie, fala antyamerykanizmu i tak jest już spiętrzona bardzo wysoko, i to nie tylko w arabskich krajach uważanych za notorycznych wrogów USA: Syrii, Jemenie, Libii, Algierii oraz oczywiście w Iraku. Złudna jest wiara, że jednak kilka państw arabskich - Egipt, Maroko, Jordania, Arabia Saudyjska, Zjednoczone Emiraty Arabskie - to wypróbowani sprzymierzeńcy Zachodu. To tylko rządy tych państw z różnych powodów "stawiają na Zachód", społeczeństwa natomiast są mu coraz bardziej wrogie. Przypomnijmy: w czasie wojny w Zatoce Perskiej, gdy wielka koalicja ze Stanami Zjednoczonymi na czele wyzwalała Kuwejt i asekurowała Arabię Saudyjską przed spodziewaną inwazją Iraku, król Fahd aresztował ponad setkę mułłów, bo w meczetach Mekki i Medyny, Riadu, Dżiddy wzywali masy wiernych do walki z Amerykanami. Żołnierzy USA trzeba więc było zaopatrywać w skrypty, jak się mają zachowywać wobec Arabów, których bronili, żeby tamci mniej ich nienawidzili.
Jedność, czyli ukryta nienawiść
Zupełną iluzją jest wiara w panarabizm, a więc również w autorytet Ligi Państw Arabskich. Na nucie panarabizmu usiłował grać prezydent Naser i nic nie zwojował, mimo że miał niezaprzeczalną charyzmę i autorytet w świecie arabskim. Cóż jednak poradzić, że sąsiadujące z sobą państwa arabskie szczerze się nienawidzą: Syria z Irakiem, Arabia Saudyjska z Jemenem, Egipt z Libią i Sudanem, Maroko z Algierią. Nieco większe szanse niż panarabizm miał panislamizm, lansowany przez Chomeiniego. Ale i on nie znalazł masowego poparcia. Niewątpliwie natomiast fundamentalizm islamski - powrót "do korzeni wiary" i imperatyw "walki z niewiernymi" - zyskuje coraz więcej namiętnych zwolenników nie tylko wśród Arabów. Wyjątkami są może Tunezja, Oman i parę drobnych emiratów z Zatoki Perskiej.
Na bejruckim szczycie z pewnością przedmiotem dyskusji będzie inicjatywa księcia Abdullaha, faktycznego władcy Arabii Saudyjskiej (król Fahd od dawna jest chory), czyli idea pokoju za ziemię. Arabowie mieliby jednym głosem uznać Izrael, jeżeli ono wycofa się ze wszystkich ziem zajętych po wojnie w 1967 r.: z Zachodniego Brzegu, Strefy Gazy i wzgórz Golan (projekt nie precyzuje, co powinni począć izraelscy osadnicy). W zasadzie piękna to i słuszna idea. Ale mniej więcej tak realna jak namówienie Chińczyków, żeby wynieśli się z Tybetu, Sinciangu i Mandżurii, albo Rosjan - żeby dali sobie spokój z Czeczenią, Dagestanem, Kaliningradem, Buriatią, Tuwą i innymi krainami, które nie są rdzennie rosyjskie.
Czy na szczycie Ligi Państw Arabskich, który 27-28 marca zbiera się w Bejrucie, zapadną cudowne rozstrzygnięcia i pokój zagości w Palestynie? A może nawet na całym Bliskim Wschodzie? Do optymizmu skłania miejsce szczytu. Toż Bejrut był "Paryżem Lewantu", w którym żyli arabscy myśliciele, twórcy, poeci, skąd promieniowały tolerancja i kosmopolityzm, przekraczając bariery państw, a nawet religii bliskowschodnich.
Mały cud - wielki miraż
Niestety, cudu raczej nie będzie. Jest prawie pewne, że prócz potoku szumnych słów arabski szczyt niczego nie urodzi.
I to niezależnie od tego, czy Jaser Arafat dojedzie tam, czy też premier Ariel Szaron nie wypuści go spod swej kontroli.
Trudno o gorszy moment dla tego szczytu. Fiaskiem zakończyła się dziesięciodniowa podróż Richarda Cheneya, wiceprezydenta USA, do państw arabskich. Nawet przyjaciel Zachodu, król Jordanii Abdallah, kategorycznie oświadczył, że "Bliski Wschód nie wytrzyma dwóch wojen naraz", gdy Cheney sondował jego stosunek do amerykańskiego planu ataku na Irak. Dla Arabów - w tym nawet dla Arabii Saudyjskiej, najpewniejszego (to nie jest już takie oczywiste) sojusznika USA - ważniejsza jest toczona przez Izrael "regularna wojna przeciw Palestyńczykom" niż rozprawa z Saddamem Husajnem. Takiego sformułowania użył ostatnio Kofi Annan, sekretarz generalny ONZ, w liście do premiera Szarona.
A jednak mały cud się zdarzył! To zasługa amerykańskiego mediatora gen. Anthony?ego Zinniego, który - inaczej niż Cheney - spotkał się parokrotnie z Arafatem. Udało mu się też namówić Szarona, by powstrzymał się od posyłania po każdym samobójczym ataku Palestyńczyków czołgów na terytorium Autonomii Palestyńskiej. Czy ten maleńki cud nie okaże się wielkim mirażem?
Po pierwsze, Arafat - wbrew uporczywym oskarżeniom Szarona - ma znikomą szansę powstrzymania aktów terroryzmu, dokonywanych przez ekstremistów z Hamasu, Islamskiego Dżihadu i paru pomniejszych organizacji. Widać to jak na dłoni nawet na ekranach telewizorów: wielotysięczne tłumy asystujące w pogrzebach swych palestyńskich braci i przyjaciół to legion następnych terrorystów samobójców. Dla nich Arafat jest bezradnym i zastrachanym dziadziem, a oni są pewni swej racji i przekonani o swym obowiązku odpłacenia krwią za krew.
Po drugie, absurdalne są rachuby, że Zinniemu (nie wspominając już o Cheneyu) uda się nakłonić Arabów, a przynajmniej ich znaczną część, do wspomagania Ameryki w dwóch naraz akcjach, przeciwstawnych celom i ideałom świata arabskiego: do wyciszania palestyńskiej intifady i do gromienia Saddama Husajna jako domniemanego protektora al Kaidy. Saudyjczycy wyraźnie ostrzegli swych amerykańskich patronów: im bardziej USA będą popierać Szarona, tym wyżej spiętrzy się fala antyamerykanizmu. A Irak trzeba było poskromić po wojnie w Zatoce Perskiej.
Po trzecie, fala antyamerykanizmu i tak jest już spiętrzona bardzo wysoko, i to nie tylko w arabskich krajach uważanych za notorycznych wrogów USA: Syrii, Jemenie, Libii, Algierii oraz oczywiście w Iraku. Złudna jest wiara, że jednak kilka państw arabskich - Egipt, Maroko, Jordania, Arabia Saudyjska, Zjednoczone Emiraty Arabskie - to wypróbowani sprzymierzeńcy Zachodu. To tylko rządy tych państw z różnych powodów "stawiają na Zachód", społeczeństwa natomiast są mu coraz bardziej wrogie. Przypomnijmy: w czasie wojny w Zatoce Perskiej, gdy wielka koalicja ze Stanami Zjednoczonymi na czele wyzwalała Kuwejt i asekurowała Arabię Saudyjską przed spodziewaną inwazją Iraku, król Fahd aresztował ponad setkę mułłów, bo w meczetach Mekki i Medyny, Riadu, Dżiddy wzywali masy wiernych do walki z Amerykanami. Żołnierzy USA trzeba więc było zaopatrywać w skrypty, jak się mają zachowywać wobec Arabów, których bronili, żeby tamci mniej ich nienawidzili.
Jedność, czyli ukryta nienawiść
Zupełną iluzją jest wiara w panarabizm, a więc również w autorytet Ligi Państw Arabskich. Na nucie panarabizmu usiłował grać prezydent Naser i nic nie zwojował, mimo że miał niezaprzeczalną charyzmę i autorytet w świecie arabskim. Cóż jednak poradzić, że sąsiadujące z sobą państwa arabskie szczerze się nienawidzą: Syria z Irakiem, Arabia Saudyjska z Jemenem, Egipt z Libią i Sudanem, Maroko z Algierią. Nieco większe szanse niż panarabizm miał panislamizm, lansowany przez Chomeiniego. Ale i on nie znalazł masowego poparcia. Niewątpliwie natomiast fundamentalizm islamski - powrót "do korzeni wiary" i imperatyw "walki z niewiernymi" - zyskuje coraz więcej namiętnych zwolenników nie tylko wśród Arabów. Wyjątkami są może Tunezja, Oman i parę drobnych emiratów z Zatoki Perskiej.
Na bejruckim szczycie z pewnością przedmiotem dyskusji będzie inicjatywa księcia Abdullaha, faktycznego władcy Arabii Saudyjskiej (król Fahd od dawna jest chory), czyli idea pokoju za ziemię. Arabowie mieliby jednym głosem uznać Izrael, jeżeli ono wycofa się ze wszystkich ziem zajętych po wojnie w 1967 r.: z Zachodniego Brzegu, Strefy Gazy i wzgórz Golan (projekt nie precyzuje, co powinni począć izraelscy osadnicy). W zasadzie piękna to i słuszna idea. Ale mniej więcej tak realna jak namówienie Chińczyków, żeby wynieśli się z Tybetu, Sinciangu i Mandżurii, albo Rosjan - żeby dali sobie spokój z Czeczenią, Dagestanem, Kaliningradem, Buriatią, Tuwą i innymi krainami, które nie są rdzennie rosyjskie.
Więcej możesz przeczytać w 13/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.