Człowiek jest mniej zagubiony, kiedy ktoś nad nim czuwa. Problemy zaczynają się wtedy, gdy opiekun wie wszystko za dobrze
W piątek 26 października 2001 r. nadrzecznym bulwarem w Saint-Roch nieopodal Tours nad Loarą mknął na sygnale prywatny ambulans. Na trasie tej stał policyjny radar i oto dwóch żandarmów na motocyklach puściło się w pościg za ambulansem, zatrzymało go i mimo gorączkowych tłumaczeń kierowcy i okazywania przezeń dokumentów podpisanych przez lekarza jęło spokojnie wypisywać mandat za jazdę z prędkością 133 km/h na odcinku, gdzie obowiązuje ograniczenie do 90 km/h. Kierowca twierdzi, że formalności te trwały dwadzieścia minut.
W ambulansie była dziewczynka z krwotokiem wewnętrznym, którego - jak można się domyślić - nie widać na zewnątrz. Żandarmi popatrzyli, krwi nie zauważyli, więc nie dali wiary zapewnieniom kierowcy, iż sytuacja jest dramatyczna. W końcu ambulans ruszył, dojechał do kliniki i dziewczynkę uratowano - zdaniem lekarzy, dosłownie w ostatniej chwili.
Kierowca karetki odmówił zapłacenia mandatu, wobec czego 5 marca stanął przed sądem. Jego adwokat opowiedział, jak w latach 70. wiózł prywatnym samochodem ciężko rannego syna i jak napotkani żandarmi włączyli syreny policyjne i na pełnym gazie eskortowali go pod sam szpital. Adwokat wyraził zdziwienie, że od tamtego czasu zwyczaje zmieniły się aż tak bardzo. Dowódca żandarmów kapitan Stéphane Depassio stwierdził jednak, że jego podwładni postąpili prawidłowo, bo na zleceniu lekarskim nie było napisane "pilne". Poza tym zakwestionował twierdzenie kierowcy, że scena trwała dwadzieścia minut, gdyż - jego zdaniem - wypisanie mandatu nie zabiera stróżom porządku aż tyle czasu. Niestety, nie naszła go refleksja, czy w ogóle dobrym pomysłem jest zatrzymywanie ambulansu pędzącego na sygnale i sprawdzanie, czy miał do tego pędzenia powody. Może wystarczyłoby zapisać numer i potem sprawdzić, czy aby na pewno kierowca nie spieszył się na obiad albo do dziewczyny? Może sami żandarmi nie byliby zadowoleni, gdyby ich koledzy policjanci zatrzymali ich mknący na syrenie radiowóz, żeby się upewnić, czy ściganie danego przestępcy można naprawdę uznać za nie cierpiące zwłoki? Może zdenerwowaliby się i strażacy, gdyby żandarmi zatrzymali ich pojazd, by osądzić, czy pożar jest na tyle duży, że uzasadnia taki pośpiech?
Najwidoczniej sąd postanowił intelektualnie zastąpić kapitana Depassio i sam zadał sobie te pytania. Z czysto formalnego punktu widzenia nie mógł uznać, że żandarmi postąpili niezgodnie z przepisami. Zachowali się jedynie niezgodnie ze zdrowym rozsądkiem, a tym przepisy się nie zajmują. Wymierzać jednak grzywnę i przyznawać punkty karne za to, że podsądny złamał przepisy, by uratować dziecko, jakoś nie wypada. Sąd długo i z zafrasowaniem wpatrywał się w sporny mandat, aż wreszcie jego uwagę zwrócił ciekawy szczegół: widniała na nim wyraźnie data 16 października, chociaż wszystko wydarzyło się dziesięć dni później. Sąd westchnął z ulgą i umorzył sprawę. Żandarmi musieli przyznać, że z formalnego punktu widzenia miał rację.
Przenieśmy się teraz w inny rejon Francji - do Lotaryngii. W jednej z tamtejszych uroczych wiosek, regularnie zdobywających najwyższe wyróżnienia w konkursie na ukwiecone miasteczka, ponad połowa mieszkańców równocześnie wystawiła swoje domy na sprzedaż i postanowiła się wyprowadzić. Przyczyną jest postępowanie mera, który chce ich uszczęśliwić na siłę. We wszystkich przewodnikach podkreśla się, że Gélaucourt od wielu lat jest wyróżniane przez jury konkursu czterema kwiatkami (na cztery możliwe), a wystrój wioski jest wyjątkowo oryginalny i nowatorski. Okazuje się jednak, że ceną za utrzymanie sielskiego wizerunku wioski jest znoszenie prawdziwej paranoi zakazów wprowadzanych przez mera, dbającego o ogólny obraz miejscowości. Na ulicy wolno parkować najwyżej godzinę - nawet w nocy. Po ulicach nie mogą się przechadzać swobodnie ani psy, ani kury. Mieszkańcy muszą szorować chodniki - i to koniecznie przed dziewiątą rano. W miejscowym parku nie wolno się pojawiać na rowerze, kąpać się, łowić ryb ani urządzać pikników. Jednemu z mieszkańców merostwo wytoczyło sprawę sądową o to, że jego pudelek szczekał przez trzy kwadranse. Czarę goryczy przelała wypowiedź telewizyjna zastępcy mera, że komu się to nie podoba, może się wyprowadzić. Nazajutrz dziesięć na siedemnaście domów mieszkalnych w Gélaucourt zostało wystawionych na sprzedaż.
Przyjemnie jest mieć świadomość, iż czuwa nad nami ktoś, kto wie, jak powinniśmy się zachować w różnych sytuacjach. Człowiek jest mniej zagubiony i wie, że w razie czego może liczyć na poradę i oparcie. Czasami może też mieć urocze wrażenie powrotu do lat dzieciństwa. Problemy jednak zaczynają się wtedy, gdy opiekun wie i robi to wszystko za dobrze.
W ambulansie była dziewczynka z krwotokiem wewnętrznym, którego - jak można się domyślić - nie widać na zewnątrz. Żandarmi popatrzyli, krwi nie zauważyli, więc nie dali wiary zapewnieniom kierowcy, iż sytuacja jest dramatyczna. W końcu ambulans ruszył, dojechał do kliniki i dziewczynkę uratowano - zdaniem lekarzy, dosłownie w ostatniej chwili.
Kierowca karetki odmówił zapłacenia mandatu, wobec czego 5 marca stanął przed sądem. Jego adwokat opowiedział, jak w latach 70. wiózł prywatnym samochodem ciężko rannego syna i jak napotkani żandarmi włączyli syreny policyjne i na pełnym gazie eskortowali go pod sam szpital. Adwokat wyraził zdziwienie, że od tamtego czasu zwyczaje zmieniły się aż tak bardzo. Dowódca żandarmów kapitan Stéphane Depassio stwierdził jednak, że jego podwładni postąpili prawidłowo, bo na zleceniu lekarskim nie było napisane "pilne". Poza tym zakwestionował twierdzenie kierowcy, że scena trwała dwadzieścia minut, gdyż - jego zdaniem - wypisanie mandatu nie zabiera stróżom porządku aż tyle czasu. Niestety, nie naszła go refleksja, czy w ogóle dobrym pomysłem jest zatrzymywanie ambulansu pędzącego na sygnale i sprawdzanie, czy miał do tego pędzenia powody. Może wystarczyłoby zapisać numer i potem sprawdzić, czy aby na pewno kierowca nie spieszył się na obiad albo do dziewczyny? Może sami żandarmi nie byliby zadowoleni, gdyby ich koledzy policjanci zatrzymali ich mknący na syrenie radiowóz, żeby się upewnić, czy ściganie danego przestępcy można naprawdę uznać za nie cierpiące zwłoki? Może zdenerwowaliby się i strażacy, gdyby żandarmi zatrzymali ich pojazd, by osądzić, czy pożar jest na tyle duży, że uzasadnia taki pośpiech?
Najwidoczniej sąd postanowił intelektualnie zastąpić kapitana Depassio i sam zadał sobie te pytania. Z czysto formalnego punktu widzenia nie mógł uznać, że żandarmi postąpili niezgodnie z przepisami. Zachowali się jedynie niezgodnie ze zdrowym rozsądkiem, a tym przepisy się nie zajmują. Wymierzać jednak grzywnę i przyznawać punkty karne za to, że podsądny złamał przepisy, by uratować dziecko, jakoś nie wypada. Sąd długo i z zafrasowaniem wpatrywał się w sporny mandat, aż wreszcie jego uwagę zwrócił ciekawy szczegół: widniała na nim wyraźnie data 16 października, chociaż wszystko wydarzyło się dziesięć dni później. Sąd westchnął z ulgą i umorzył sprawę. Żandarmi musieli przyznać, że z formalnego punktu widzenia miał rację.
Przenieśmy się teraz w inny rejon Francji - do Lotaryngii. W jednej z tamtejszych uroczych wiosek, regularnie zdobywających najwyższe wyróżnienia w konkursie na ukwiecone miasteczka, ponad połowa mieszkańców równocześnie wystawiła swoje domy na sprzedaż i postanowiła się wyprowadzić. Przyczyną jest postępowanie mera, który chce ich uszczęśliwić na siłę. We wszystkich przewodnikach podkreśla się, że Gélaucourt od wielu lat jest wyróżniane przez jury konkursu czterema kwiatkami (na cztery możliwe), a wystrój wioski jest wyjątkowo oryginalny i nowatorski. Okazuje się jednak, że ceną za utrzymanie sielskiego wizerunku wioski jest znoszenie prawdziwej paranoi zakazów wprowadzanych przez mera, dbającego o ogólny obraz miejscowości. Na ulicy wolno parkować najwyżej godzinę - nawet w nocy. Po ulicach nie mogą się przechadzać swobodnie ani psy, ani kury. Mieszkańcy muszą szorować chodniki - i to koniecznie przed dziewiątą rano. W miejscowym parku nie wolno się pojawiać na rowerze, kąpać się, łowić ryb ani urządzać pikników. Jednemu z mieszkańców merostwo wytoczyło sprawę sądową o to, że jego pudelek szczekał przez trzy kwadranse. Czarę goryczy przelała wypowiedź telewizyjna zastępcy mera, że komu się to nie podoba, może się wyprowadzić. Nazajutrz dziesięć na siedemnaście domów mieszkalnych w Gélaucourt zostało wystawionych na sprzedaż.
Przyjemnie jest mieć świadomość, iż czuwa nad nami ktoś, kto wie, jak powinniśmy się zachować w różnych sytuacjach. Człowiek jest mniej zagubiony i wie, że w razie czego może liczyć na poradę i oparcie. Czasami może też mieć urocze wrażenie powrotu do lat dzieciństwa. Problemy jednak zaczynają się wtedy, gdy opiekun wie i robi to wszystko za dobrze.
Autor jest dziennikarzem RFI w Paryżu. |
Więcej możesz przeczytać w 13/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.