Każde zmyślenie jest dobre, byle wystąpić w szatach obrońcy przyrody, ludzkości i świata
W latach 60. krążył następujący żart o propagandzie komunistycznej. Odbył się wyścig na 100 m między ówczesnymi szefami wielkich mocarstw: prezydentem Kennedym i pierwszym sekretarzem sowieckiej partii komunistycznej Chruszczowem. Wygrał Kennedy. A jaki był tytuł w sowieckim organie propagandowym numer jeden, w dzienniku "Prawda"? "Towarzysz Chruszczow zajął zaszczytne drugie miejsce. Kennedy przybiegł przedostatni". Kiedy słucha się rozmaitych obrońców ochrony środowiska wyolbrzymiających każde zagrożenie i raczących wszystkich mrożącymi krew w żyłach opowieściami o okropnościach, których prawdopodobieństwo zwykle obraca się w pobliżu zera, przypominają się stare dowcipy. Wszystko jest dobre, każde zmyślenie, byle zwrócić na siebie uwagę, domagać się zmiany reguł, wystąpić w szatach obrońcy przyrody, ludzkości, świata wreszcie.
Można by zapytać - czego to właściwie bronią z taką przesadą dzielni obrońcy środowiska? Doskonały artykuł redaktor Bożeny Kastory ("Globalna fikcja?", nr 15 z 2001 r.) na temat bezsensowności protokołu z Kioto pokazał niedawno, ile przesady i zafałszowań popełnili obrońcy programu realnych wyrzeczeń, które i tak nie miałyby żadnego wpływu na globalne ocieplenie (gdyby takie nam rzeczywiście zagrażało). Zajmijmy się więc raczej motywami prowadzenia takich kampanii. Ujawniły się one dość wyraźnie przy okazji nagonki na byłego członka Greenpeace (organizacji wojujących zwolenników ochrony środowiska), Duńczyka Björna Lomborga.Lomborg, statystyk z wykształcenia, stopniowo zniechęcił się do hałaśliwych, acz niezbyt skrupulatnych w posługiwaniu się danymi obrońców środowiska i zaczął studiować tę problematykę, używając swoich statystycznych umiejętności. Dokładny do przesady (2930 cytatów liczb i opinii naukowców w książce "The Sceptical Environmentalist"!) wielokrotnie zwraca uwagę, że te same liczby używane są przez naukowców o znanych nazwiskach w sposób, mówiąc dyplomatycznie, niezgodny z dobrymi obyczajami naukowymi. Na przykład cytuje się zamiast wszystkich możliwych czy prawdopodobnych projekcji tylko te, które przynoszą (pożądane z punktu widzenia taktyki straszenia!) ekstremalne wyniki.
Reakcją na dzieło Lomborga nie była krytyka, lecz furia. Gdy zjawił się w Oksfordzie, niegdysiejszym środowisku akademików dżentelmenów (określenie Oxford don nie powstało przecież przypadkiem!), aby mówić o swojej publikacji, inny akademik, autor mającej się wkrótce ukazać książki na temat zmian klimatycznych, rzucił mu w twarz naleśnikiem. Wpływowe w kręgach akademickich czasopismo "Scientific American" oddało 11 stron naukowcom znanym z aktywności w ruchu zielonych, mieszającym z błotem autora "The Sceptical Environmentalist". Argumenty, co ciekawe, były głównie personalne, mimo że filozof Schopenhauer już dawno zwracał uwagę, iż świadczy to o braku argumentów merytorycznych.
Sposób argumentacji budziłby śmiech, gdyby rzecz nie dotyczyła dziedziny, w której sposób prowadzenia debaty jest sprawą podstawową. Po opublikowaniu w londyńskim "The Economist" artykułu krytycznego wobec sposobu prowadzenia dyskusji z Lomborgiem, odezwali się urażeni specjaliści. I czego dowiedzieliśmy się choćby z listu prof. J. Harveya? Otóż tego, że redakcja nie może krytykować krytyków Lomborga za brak argumentów merytorycznych, bo na przykład jeden z krytyków "jest starszym ekologiem i doradcą do spraw różnorodności biologicznej w Banku Światowym" (sic!). Poza tym, równie zapewne znakomity profesor podał na dowód naukowego charakteru krytyki list innego profesora, stwierdzającego, że "Scientific American" jest naprawdę znakomitym czasopismem naukowym. Dosłownie. To tak, jak gdyby artysta skrytykowany przez kolegów po fachu, że jego prace nie są awangardowe, przytoczył na dowód swojej awangardowości... zaświadczenie z Ministerstwa Kultury, że jest rzeczywiście członkiem awangardy.
Co wzbudziło największą wściekłość naukowców aktywistów, to fakt, że Lomborg dowodzi, iż środowisko naturalne ma się generalnie lepiej, nie gorzej. A przecież zieloni aktywiści i wspierający ich naukowcy straszą, że jest wprost przeciwnie, znajdując posłuch w mediach rozkochanych we wszelkich groźbach zapowiadających rychły koniec świata albo i coś gorszego...
Zwykły zjadacz chleba, nawet jeśli od czasu do czasu lubi być straszony horrorami na seansach filmowych, powinien się cieszyć z tego, że - jak dowodzi Lomborg - lasy bynajmniej nie znikają z powierzchni planety, żywności i energii również wystarczy, a technika poprawia warunki życia na naszym globie.
Zwykły zjadacz chleba być może, zwłaszcza jeśli nie ma natury hipochondryka. Ale nie ktoś, kto pławi się w blasku mediów relacjonujących nową akcję Greenpeace czy na przykład nieznany do niedawna, poza gronem kilkudziesięciu kolegów, klimatolog bądź specjalista od lasów tropikalnych, do którego - w ramach wykreowanych przez zielonych medialnej mody - ustawia się kolejka dziennikarzy. Jeśli bowiem ze środowiskiem wcale nie jest tak źle, jak nas straszą, to zarówno spektakularne protesty zielonych, jak i wypowiedzi naukowców przestają być atrakcyjne medialnie. Trzeba więc byłoby zakasać rękawy i brać się do codziennej roboty. Żegnaj popularności...
Ale nie tylko groźba powrotu do cienia tkwi u podstaw furii zielonych aktywistów i wspierających ich naukowców. Zagrożone stają się bowiem nie tylko sława, ale i - całkiem prozaicznie - pieniądze. Spektakularne akcje kosztują, badania naukowe także. I kto zafunduje aktywistom na przykład wyprawę do Nowej Zelandii lub wyda kolejne sto milionów dolarów na badania naukowe w danej dziedzinie, jeśli nic tragicznego nam nie grozi?
Zagrożenie, jakie bardziej realistyczny obraz świata stanowi dla niesytych sławy i pieniędzy, samo w sobie już wystarczy, aby zrozumieć (co nie znaczy wybaczyć!) motywy kierujące wzmiankowaną próbą zakrzyczenia niewygodnych danych. A przecież w grę wchodzi jeszcze ideologia. Obrońcy przed rzeczywistymi czy domniemanymi zagrożeniami środowiska naturalnego mają swoje poglądy na temat zwalczania tychże zagrożeń i są to nieodmiennie poglądy etatystyczno-socjalistyczne. Ich recepta, czegokolwiek by ona dotyczyła, jest prosta: zakazać!! Ale do tego, żeby czegoś zakazać w demokratycznym społeczeństwie, trzeba najpierw to społeczeństwo solidnie przestraszyć konsekwencjami niezakazania. Kółeczko się zamyka.
Prof. Stephen Schneider, jeden z rzucających błotem w Lomborga na łamach "Scientific American", stwierdził kilkanaście lat temu (cytuję za londyńskim tygodnikiem "The Economist"): "Jesteśmy nie tylko naukowcami, lecz także ludźmi. I jak większość ludzi chcielibyśmy, aby świat był lepszym miejscem niż jest obecnie... Aby tak się stało, musimy mieć wiele miejsca w mediach. Dlatego musimy [dosłownie! - J.W.] prezentować straszliwe scenariusze, formułować upraszczające, dramatyczne oświadczenia i poświęcać tak mało miejsca jak tylko możliwe wątpliwościom, jakie moglibyśmy mieć... Każdy z nas musi decydować, jakie są właściwe proporcje między byciem skutecznym a byciem uczciwym". Jak widać, w nauce - jeśli to jeszcze jest nauka - Kennedy także przychodzi nierzadko przedostatni...
Można by zapytać - czego to właściwie bronią z taką przesadą dzielni obrońcy środowiska? Doskonały artykuł redaktor Bożeny Kastory ("Globalna fikcja?", nr 15 z 2001 r.) na temat bezsensowności protokołu z Kioto pokazał niedawno, ile przesady i zafałszowań popełnili obrońcy programu realnych wyrzeczeń, które i tak nie miałyby żadnego wpływu na globalne ocieplenie (gdyby takie nam rzeczywiście zagrażało). Zajmijmy się więc raczej motywami prowadzenia takich kampanii. Ujawniły się one dość wyraźnie przy okazji nagonki na byłego członka Greenpeace (organizacji wojujących zwolenników ochrony środowiska), Duńczyka Björna Lomborga.Lomborg, statystyk z wykształcenia, stopniowo zniechęcił się do hałaśliwych, acz niezbyt skrupulatnych w posługiwaniu się danymi obrońców środowiska i zaczął studiować tę problematykę, używając swoich statystycznych umiejętności. Dokładny do przesady (2930 cytatów liczb i opinii naukowców w książce "The Sceptical Environmentalist"!) wielokrotnie zwraca uwagę, że te same liczby używane są przez naukowców o znanych nazwiskach w sposób, mówiąc dyplomatycznie, niezgodny z dobrymi obyczajami naukowymi. Na przykład cytuje się zamiast wszystkich możliwych czy prawdopodobnych projekcji tylko te, które przynoszą (pożądane z punktu widzenia taktyki straszenia!) ekstremalne wyniki.
Reakcją na dzieło Lomborga nie była krytyka, lecz furia. Gdy zjawił się w Oksfordzie, niegdysiejszym środowisku akademików dżentelmenów (określenie Oxford don nie powstało przecież przypadkiem!), aby mówić o swojej publikacji, inny akademik, autor mającej się wkrótce ukazać książki na temat zmian klimatycznych, rzucił mu w twarz naleśnikiem. Wpływowe w kręgach akademickich czasopismo "Scientific American" oddało 11 stron naukowcom znanym z aktywności w ruchu zielonych, mieszającym z błotem autora "The Sceptical Environmentalist". Argumenty, co ciekawe, były głównie personalne, mimo że filozof Schopenhauer już dawno zwracał uwagę, iż świadczy to o braku argumentów merytorycznych.
Sposób argumentacji budziłby śmiech, gdyby rzecz nie dotyczyła dziedziny, w której sposób prowadzenia debaty jest sprawą podstawową. Po opublikowaniu w londyńskim "The Economist" artykułu krytycznego wobec sposobu prowadzenia dyskusji z Lomborgiem, odezwali się urażeni specjaliści. I czego dowiedzieliśmy się choćby z listu prof. J. Harveya? Otóż tego, że redakcja nie może krytykować krytyków Lomborga za brak argumentów merytorycznych, bo na przykład jeden z krytyków "jest starszym ekologiem i doradcą do spraw różnorodności biologicznej w Banku Światowym" (sic!). Poza tym, równie zapewne znakomity profesor podał na dowód naukowego charakteru krytyki list innego profesora, stwierdzającego, że "Scientific American" jest naprawdę znakomitym czasopismem naukowym. Dosłownie. To tak, jak gdyby artysta skrytykowany przez kolegów po fachu, że jego prace nie są awangardowe, przytoczył na dowód swojej awangardowości... zaświadczenie z Ministerstwa Kultury, że jest rzeczywiście członkiem awangardy.
Co wzbudziło największą wściekłość naukowców aktywistów, to fakt, że Lomborg dowodzi, iż środowisko naturalne ma się generalnie lepiej, nie gorzej. A przecież zieloni aktywiści i wspierający ich naukowcy straszą, że jest wprost przeciwnie, znajdując posłuch w mediach rozkochanych we wszelkich groźbach zapowiadających rychły koniec świata albo i coś gorszego...
Zwykły zjadacz chleba, nawet jeśli od czasu do czasu lubi być straszony horrorami na seansach filmowych, powinien się cieszyć z tego, że - jak dowodzi Lomborg - lasy bynajmniej nie znikają z powierzchni planety, żywności i energii również wystarczy, a technika poprawia warunki życia na naszym globie.
Zwykły zjadacz chleba być może, zwłaszcza jeśli nie ma natury hipochondryka. Ale nie ktoś, kto pławi się w blasku mediów relacjonujących nową akcję Greenpeace czy na przykład nieznany do niedawna, poza gronem kilkudziesięciu kolegów, klimatolog bądź specjalista od lasów tropikalnych, do którego - w ramach wykreowanych przez zielonych medialnej mody - ustawia się kolejka dziennikarzy. Jeśli bowiem ze środowiskiem wcale nie jest tak źle, jak nas straszą, to zarówno spektakularne protesty zielonych, jak i wypowiedzi naukowców przestają być atrakcyjne medialnie. Trzeba więc byłoby zakasać rękawy i brać się do codziennej roboty. Żegnaj popularności...
Ale nie tylko groźba powrotu do cienia tkwi u podstaw furii zielonych aktywistów i wspierających ich naukowców. Zagrożone stają się bowiem nie tylko sława, ale i - całkiem prozaicznie - pieniądze. Spektakularne akcje kosztują, badania naukowe także. I kto zafunduje aktywistom na przykład wyprawę do Nowej Zelandii lub wyda kolejne sto milionów dolarów na badania naukowe w danej dziedzinie, jeśli nic tragicznego nam nie grozi?
Zagrożenie, jakie bardziej realistyczny obraz świata stanowi dla niesytych sławy i pieniędzy, samo w sobie już wystarczy, aby zrozumieć (co nie znaczy wybaczyć!) motywy kierujące wzmiankowaną próbą zakrzyczenia niewygodnych danych. A przecież w grę wchodzi jeszcze ideologia. Obrońcy przed rzeczywistymi czy domniemanymi zagrożeniami środowiska naturalnego mają swoje poglądy na temat zwalczania tychże zagrożeń i są to nieodmiennie poglądy etatystyczno-socjalistyczne. Ich recepta, czegokolwiek by ona dotyczyła, jest prosta: zakazać!! Ale do tego, żeby czegoś zakazać w demokratycznym społeczeństwie, trzeba najpierw to społeczeństwo solidnie przestraszyć konsekwencjami niezakazania. Kółeczko się zamyka.
Prof. Stephen Schneider, jeden z rzucających błotem w Lomborga na łamach "Scientific American", stwierdził kilkanaście lat temu (cytuję za londyńskim tygodnikiem "The Economist"): "Jesteśmy nie tylko naukowcami, lecz także ludźmi. I jak większość ludzi chcielibyśmy, aby świat był lepszym miejscem niż jest obecnie... Aby tak się stało, musimy mieć wiele miejsca w mediach. Dlatego musimy [dosłownie! - J.W.] prezentować straszliwe scenariusze, formułować upraszczające, dramatyczne oświadczenia i poświęcać tak mało miejsca jak tylko możliwe wątpliwościom, jakie moglibyśmy mieć... Każdy z nas musi decydować, jakie są właściwe proporcje między byciem skutecznym a byciem uczciwym". Jak widać, w nauce - jeśli to jeszcze jest nauka - Kennedy także przychodzi nierzadko przedostatni...
Więcej możesz przeczytać w 14/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.