To nie klęska, to katastrofa - tak najkrócej można zrecenzować "Noc czerwcową" w reżyserii Andrzeja Wajdy, zrealizowaną dla Teatru Telewizji
Andrzej Wajda przestał rozumieć język współczesności
Tę katastrofę widać wyraźnie, konfrontując spektakl z entuzjastycznymi recenzjami sprzed jego premiery. "Wajda znakomicie prowadzi aktorów, którzy budują subtelne portrety ludzi uwikłanych w miłość i historię" - pisze wzruszony krytyk. Inny twierdzi: "Zderzenie pozornie chłodnej kobiety z kipiącym namiętnościami mężczyzną tworzy napięcie, które podnieca i fascynuje". Niestety, jedyne napięcie, jakie powstaje podczas oglądania spektaklu, wiąże się z narastającą irytacją, przechodzącą w osłupienie.
Sztuka zanudzania
Premierę spektaklu początkowo zaplanowano na listopadowe Święto Niepodległości. Potem wielokrotnie ją przesuwano, by ostatecznie, bez rozgłosu, zaprezentować widzom w przypadkowym terminie. Szkoda, że za spore pieniądze wyłożone przez redakcję filmową TVP na "Noc czerwcową" nie zrealizowało swoich pomysłów kilku debiutantów, którym mistrz Wajda ponoć tak sprzyja. Bo teraz widać, że jego przedsięwzięcie od początku było skazane na niepowodzenie. Po pierwsze, mizerny był już literacki pierwowzór. Iwaszkiewicz niepotrzebnie uległ niegdyś Wajdzie, przerabiając niezłe opowiadanie na sztukę teatralną. Po drugie, reżyser nie miał żadnego pomysłu na zaadaptowanie utworu na potrzeby telewizyjnej sceny. Po trzecie wreszcie, zestarzał się sam temat: kogo dziś obchodzi grzeszna miłość żony syberyjskiego zesłańca i rosyjskiego oficera? Skandal z tego powodu mógł wybuchnąć - powiedzmy - w międzywojniu, a i to niekoniecznie. Współczesna młodzież, śledząc podobne historie, komentuje: "Kochają się? No i dobrze". Przypomina się słynna recenzja Boya, który po przedstawieniu "Legionów" napisał: "Wychodzi się ze spektaklu z ulgą, w płuca napełnione trupim powietrzem wciąga się głęboko wdech świeżego tlenu, całe jestestwo przepełnia radość, że to wszystko jest dziś dla nas obojętne jak zeszłoroczny śnieg".
Bodaj jedynym trafnym pomysłem reżysera było obsadzenie w roli kochanków Grażyny Szapołowskiej i Aleksandra Domogarowa. Należało tylko dać im jeszcze coś do zagrania. Ale jak zagrać nudną, pozbawioną głębszej myśli sztukę? Nie da się tego zrobić nawet za honoraria, które wzbudzają zawiść w branży. Lansowaną przez wielbicieli Wajdy tezę, iż sztuką tą rewiduje on narodowe mity (namiętność kontra obowiązek!), można włożyć między bajki. Wajda niczego nie rewiduje - może poza naszą wiarą w jego intuicję i talent reżyserski. Co najwyżej z uporem godnym lepszej sprawy usiłuje podważać narodowe mity - jak czynił to wcześniej w "Lotnej" czy "Popiołach". Tyle że te mity trafiły już do lamusa. Narodowa megalomania przejawia się obecnie w obsesyjnej potrzebie wielkiego narodowego sukcesu. Jej ofiarą jest na przykład Adam Małysz, dwukrotny zdobywca Pucharu Świata w skokach narciarskich.
Lekcja martwego języka
Kłopoty z dotarciem do współczesnego polskiego widza ma nie tylko Andrzej Wajda. W jego wypadku - z racji wielości przedsięwzięć - jest to jednak najbardziej widoczne (począwszy od zawstydzającego "Pierścionka z orłem w koronie", poprzez nieszczęsną "Pannę Nikt", po kompletnie chybiony "Wyrok na Franciszka Kłosa"). Ucieczka w lektury szkolne jest dla tego reżysera jakimś wyjściem z sytuacji, ale nie zmienia generalnej oceny, że Andrzej Wajda nie ma nam już niczego ważnego do powiedzenia.
Nieznajomość współczesnego języka filmowego dotyczy zresztą prawie wszystkich reżyserów z pokolenia Wajdy. Niektórzy wręcz szczycą się tym, że tego języka nie rozumieją. Jerzy Kawalerowicz, którego świat zapamiętał jako twórcę świetnego "Faraona", robiąc trzydzieści lat później adaptację "Quo vadis", podkreślał, że nie widział - i widzieć nie chce - słynnego "Gladiatora" Ridleya Scotta. Przedstawienie teatralne, które pod szyldem największej produkcji polskiego kina trafiło przed oblicze Amerykańskiej Akademii Filmowej, jest smutnym świadectwem zadufania i utraty kontaktu z rzeczywistością. Spektaklem teatralnym w stylu lat 70. okazało się też "Pragnienie miłości" Jerzego Antczaka, twórcy nominowanych przed ćwierćwieczem do Oscara "Nocy i dni". Antczak zafundował widzom przeraźliwie sztuczny i patetyczny świat, upierając się, że w kinie od czasu "Przeminęło z wiatrem" nic się nie zmieniło.
Ile jeszcze archaicznych filmów i spektakli musi powstać, byśmy uwierzyli, że przełomu w polskim kinie nie dokonają wypaleni twórcy w wieku emerytalnym? I jak długo o słuszności obranej drogi utwierdzać ich będą usłużni krytycy? Wcale się nie zestarzało słynne zdanie Antoniego Słonimskiego: "Utożsamienie powołania krytyka ze smętnym wazeliniarstwem winno być obłożone grzywną".
Tę katastrofę widać wyraźnie, konfrontując spektakl z entuzjastycznymi recenzjami sprzed jego premiery. "Wajda znakomicie prowadzi aktorów, którzy budują subtelne portrety ludzi uwikłanych w miłość i historię" - pisze wzruszony krytyk. Inny twierdzi: "Zderzenie pozornie chłodnej kobiety z kipiącym namiętnościami mężczyzną tworzy napięcie, które podnieca i fascynuje". Niestety, jedyne napięcie, jakie powstaje podczas oglądania spektaklu, wiąże się z narastającą irytacją, przechodzącą w osłupienie.
Sztuka zanudzania
Premierę spektaklu początkowo zaplanowano na listopadowe Święto Niepodległości. Potem wielokrotnie ją przesuwano, by ostatecznie, bez rozgłosu, zaprezentować widzom w przypadkowym terminie. Szkoda, że za spore pieniądze wyłożone przez redakcję filmową TVP na "Noc czerwcową" nie zrealizowało swoich pomysłów kilku debiutantów, którym mistrz Wajda ponoć tak sprzyja. Bo teraz widać, że jego przedsięwzięcie od początku było skazane na niepowodzenie. Po pierwsze, mizerny był już literacki pierwowzór. Iwaszkiewicz niepotrzebnie uległ niegdyś Wajdzie, przerabiając niezłe opowiadanie na sztukę teatralną. Po drugie, reżyser nie miał żadnego pomysłu na zaadaptowanie utworu na potrzeby telewizyjnej sceny. Po trzecie wreszcie, zestarzał się sam temat: kogo dziś obchodzi grzeszna miłość żony syberyjskiego zesłańca i rosyjskiego oficera? Skandal z tego powodu mógł wybuchnąć - powiedzmy - w międzywojniu, a i to niekoniecznie. Współczesna młodzież, śledząc podobne historie, komentuje: "Kochają się? No i dobrze". Przypomina się słynna recenzja Boya, który po przedstawieniu "Legionów" napisał: "Wychodzi się ze spektaklu z ulgą, w płuca napełnione trupim powietrzem wciąga się głęboko wdech świeżego tlenu, całe jestestwo przepełnia radość, że to wszystko jest dziś dla nas obojętne jak zeszłoroczny śnieg".
Bodaj jedynym trafnym pomysłem reżysera było obsadzenie w roli kochanków Grażyny Szapołowskiej i Aleksandra Domogarowa. Należało tylko dać im jeszcze coś do zagrania. Ale jak zagrać nudną, pozbawioną głębszej myśli sztukę? Nie da się tego zrobić nawet za honoraria, które wzbudzają zawiść w branży. Lansowaną przez wielbicieli Wajdy tezę, iż sztuką tą rewiduje on narodowe mity (namiętność kontra obowiązek!), można włożyć między bajki. Wajda niczego nie rewiduje - może poza naszą wiarą w jego intuicję i talent reżyserski. Co najwyżej z uporem godnym lepszej sprawy usiłuje podważać narodowe mity - jak czynił to wcześniej w "Lotnej" czy "Popiołach". Tyle że te mity trafiły już do lamusa. Narodowa megalomania przejawia się obecnie w obsesyjnej potrzebie wielkiego narodowego sukcesu. Jej ofiarą jest na przykład Adam Małysz, dwukrotny zdobywca Pucharu Świata w skokach narciarskich.
Lekcja martwego języka
Kłopoty z dotarciem do współczesnego polskiego widza ma nie tylko Andrzej Wajda. W jego wypadku - z racji wielości przedsięwzięć - jest to jednak najbardziej widoczne (począwszy od zawstydzającego "Pierścionka z orłem w koronie", poprzez nieszczęsną "Pannę Nikt", po kompletnie chybiony "Wyrok na Franciszka Kłosa"). Ucieczka w lektury szkolne jest dla tego reżysera jakimś wyjściem z sytuacji, ale nie zmienia generalnej oceny, że Andrzej Wajda nie ma nam już niczego ważnego do powiedzenia.
Nieznajomość współczesnego języka filmowego dotyczy zresztą prawie wszystkich reżyserów z pokolenia Wajdy. Niektórzy wręcz szczycą się tym, że tego języka nie rozumieją. Jerzy Kawalerowicz, którego świat zapamiętał jako twórcę świetnego "Faraona", robiąc trzydzieści lat później adaptację "Quo vadis", podkreślał, że nie widział - i widzieć nie chce - słynnego "Gladiatora" Ridleya Scotta. Przedstawienie teatralne, które pod szyldem największej produkcji polskiego kina trafiło przed oblicze Amerykańskiej Akademii Filmowej, jest smutnym świadectwem zadufania i utraty kontaktu z rzeczywistością. Spektaklem teatralnym w stylu lat 70. okazało się też "Pragnienie miłości" Jerzego Antczaka, twórcy nominowanych przed ćwierćwieczem do Oscara "Nocy i dni". Antczak zafundował widzom przeraźliwie sztuczny i patetyczny świat, upierając się, że w kinie od czasu "Przeminęło z wiatrem" nic się nie zmieniło.
Ile jeszcze archaicznych filmów i spektakli musi powstać, byśmy uwierzyli, że przełomu w polskim kinie nie dokonają wypaleni twórcy w wieku emerytalnym? I jak długo o słuszności obranej drogi utwierdzać ich będą usłużni krytycy? Wcale się nie zestarzało słynne zdanie Antoniego Słonimskiego: "Utożsamienie powołania krytyka ze smętnym wazeliniarstwem winno być obłożone grzywną".
Więcej możesz przeczytać w 14/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.