W trakcie najbliższych dwóch sezonów rodzime kino będzie kroczyć od jednej superprodukcji opartej na lekturze szkolnej do następnej
Z prób poważnego rozrachunku z polskim piekiełkiem ludzie filmu zrezygnowali bez żalu. Tymczasem na parterze rodzimej twórczości kwitnie gatunek ściśle użytkowy - pozbawiona większych ambicji historyjka komercyjna, która na ekranach gości przelotnie i znika bez hałasu. Do tego układu będziemy musieli - zdaje się - przywyknąć na dłużej: górą pomnikowe ekranizacje, a dołem dziełka lekkostrawne, dające niewyszukany relaks za umiarkowaną opłatę.
Konrad Szołajski ma rękę do farsy i tej wiosny przedstawił pogodną historyjkę opartą na starej odmianie qui pro quo, w której panowie i panie zamieniają się rolami. Przytrafiło się to młodemu polskiemu uczonemu i rosyjskiej baletnicy chwilowo będącej na usługach tamtejszego wywiadu: oboje zamieniają się ciałami. Oczywiście, prowokuje to zaskoczenia podczas porannej toalety, fikuśne zabawy z ciuchami jak w "Pół żartem, pół serio", tyle że reżyser zdecydował poszerzyć bukiet atrakcji. W historię wdaje się więc koza, która staje się obiektem zalotów jednego z bohaterów, gamoniowaci agenci Urzędu Ochrony Państwa i prezydencki dwór. Akcja gładko skacze z miejsca na miejsce, a reflektor satyry z obiektu na obiekt. Widz nie ma zatem czasu ani wgłębić się w temat, ani się nim znudzić. Rzecz jest niekrępująco zabawna. Takie wrażenie potęguje zestawiona po bożemu obsada. Krzysztof Kowalewski gra ociężałego na ciele i umyśle urzędnika szczebla ministerialnego, Stanisława Celińska - jego małżonkę z zacięciem do domowego dyktatorstwa, a Edyta Jungowska - ich puszczalską córuchnę. Ta ostatnia jest zresztą na pozycji wschodzącej i widać, że bardzo się stara. Wprawdzie pracuje w farsie, gdzie postać rysuje się grubą kreską, ale robi to starannie i z poświęceniem.
Mamy też nieśmiałe przymiarki do Balzaka - filmowcy usiłują dać artystyczny wyraz naporowi kapitalizmu na nasz zasiedziały postpeerelowski sposób bycia. Trójkę cwaniaczków, których do życia sposobiły podwórka warszawskiej Pragi, w filmie "Pierwszy milion" Waldemar Dziki rzuca na giełdę, gdzie życie zawodowe dodatkowo komplikuje im zatarg z mafią. W efekcie powstaje relacja pokrewna temu, co w całej obfitości przedłożyli widzom twórcy hurtowo chwalonego "Długu", czyli anatomia niestrawności. Młodzi biznesmeni, ekonomicznie szkoleni na obrocie papierem toaletowym, zamierzają - skorzystawszy z zawirowań, jakie tworzy wstępujący kapitalizm - przeskoczyć kilka szczebelków i od razu zgarnąć miliony. Tu okazuje się jednak, że epoka ścieżek na skróty w rodzimym biznesie ma się ku końcowi i sukcesu nie osiąga się jednym skokiem pomysłowości - pieniądz wymaga od swego adoratora wiedzy fachowej, życiowego rozeznania i dojrzałości, nie zaś tylko orientacji na poziomie podchodów harcerskich. W filmie Waldemara Dzikiego to pouczenie skierowane jest do aktorów nie opatrzonych, zachowaniem i wystrojem przypominających swych rówieśników z ulicy, dlatego pojawia się szansa, że zostanie przyswojone jako tzw. kawałek życia na ekranie.
I porcyjka sensacji. Wojciech Wójcik zebrał motywy prowadzonej przez siebie "Ekstradycji" i dał wyciąg liryzmu oraz sensacji w "Ostatniej misji". Zawodowy morderca, zagrożony rozwijającym się guzem mózgu, decyduje się wziąć zlecenie w Polsce, którą opuścił w heroicznych czasach "Solidarności", zostawiając po sobie córeczkę. Tak się złożyło, że córeczka akurat ma kłopoty, znów "polskokapitalistyczne": nie spłacony kredyt, bank odmawiający pożyczki i dyskoteka, na której łapę położyli handlarze narkotyków. W tej sytuacji policja na szczeblu wyższym może być tylko skorumpowana, a na niższym - pełna dobrej woli i rozżalona. W prezentowaniu rozgoryczenia na ekranie efektownie wyspecjalizował się Janusz Gajos, który również w tym filmie użyczył pochylonej sylwetki i mrukliwego głosu. Jest także nadinteligentny gangster, który wie, gdzie stoją najważniejsze konfitury: trzyma się klamki biznesmena wzbogaconego na szemranych transakcjach. Wreszcie opoka przyzwoitości - stary profesor, jakby żywcem wyjęty ze Złoto-pola, dożywający swych dni w willi pod Kazimierzem. Standardowy polski element - wszyscy na swoich miejscach. Zwłaszcza gangsterzy, którzy w państwie rządzonym przez urzędników przekupnych a tumanowatych czują się najlepiej. Pomyślną koniunkturę psuje im jednak Polak z odzysku (Peter J. Lucas), zawodowy zabójca, tu - z łaski reżysera - azymut moralności. Jeżeli działacz "Solidarności" na emigracji stał się zawodowym zabójcą, a pod koniec życia wraca do kraju, by zrobić tu porządek, to taka biografia sama się prosi na ekran.
Konrad Szołajski ma rękę do farsy i tej wiosny przedstawił pogodną historyjkę opartą na starej odmianie qui pro quo, w której panowie i panie zamieniają się rolami. Przytrafiło się to młodemu polskiemu uczonemu i rosyjskiej baletnicy chwilowo będącej na usługach tamtejszego wywiadu: oboje zamieniają się ciałami. Oczywiście, prowokuje to zaskoczenia podczas porannej toalety, fikuśne zabawy z ciuchami jak w "Pół żartem, pół serio", tyle że reżyser zdecydował poszerzyć bukiet atrakcji. W historię wdaje się więc koza, która staje się obiektem zalotów jednego z bohaterów, gamoniowaci agenci Urzędu Ochrony Państwa i prezydencki dwór. Akcja gładko skacze z miejsca na miejsce, a reflektor satyry z obiektu na obiekt. Widz nie ma zatem czasu ani wgłębić się w temat, ani się nim znudzić. Rzecz jest niekrępująco zabawna. Takie wrażenie potęguje zestawiona po bożemu obsada. Krzysztof Kowalewski gra ociężałego na ciele i umyśle urzędnika szczebla ministerialnego, Stanisława Celińska - jego małżonkę z zacięciem do domowego dyktatorstwa, a Edyta Jungowska - ich puszczalską córuchnę. Ta ostatnia jest zresztą na pozycji wschodzącej i widać, że bardzo się stara. Wprawdzie pracuje w farsie, gdzie postać rysuje się grubą kreską, ale robi to starannie i z poświęceniem.
Mamy też nieśmiałe przymiarki do Balzaka - filmowcy usiłują dać artystyczny wyraz naporowi kapitalizmu na nasz zasiedziały postpeerelowski sposób bycia. Trójkę cwaniaczków, których do życia sposobiły podwórka warszawskiej Pragi, w filmie "Pierwszy milion" Waldemar Dziki rzuca na giełdę, gdzie życie zawodowe dodatkowo komplikuje im zatarg z mafią. W efekcie powstaje relacja pokrewna temu, co w całej obfitości przedłożyli widzom twórcy hurtowo chwalonego "Długu", czyli anatomia niestrawności. Młodzi biznesmeni, ekonomicznie szkoleni na obrocie papierem toaletowym, zamierzają - skorzystawszy z zawirowań, jakie tworzy wstępujący kapitalizm - przeskoczyć kilka szczebelków i od razu zgarnąć miliony. Tu okazuje się jednak, że epoka ścieżek na skróty w rodzimym biznesie ma się ku końcowi i sukcesu nie osiąga się jednym skokiem pomysłowości - pieniądz wymaga od swego adoratora wiedzy fachowej, życiowego rozeznania i dojrzałości, nie zaś tylko orientacji na poziomie podchodów harcerskich. W filmie Waldemara Dzikiego to pouczenie skierowane jest do aktorów nie opatrzonych, zachowaniem i wystrojem przypominających swych rówieśników z ulicy, dlatego pojawia się szansa, że zostanie przyswojone jako tzw. kawałek życia na ekranie.
I porcyjka sensacji. Wojciech Wójcik zebrał motywy prowadzonej przez siebie "Ekstradycji" i dał wyciąg liryzmu oraz sensacji w "Ostatniej misji". Zawodowy morderca, zagrożony rozwijającym się guzem mózgu, decyduje się wziąć zlecenie w Polsce, którą opuścił w heroicznych czasach "Solidarności", zostawiając po sobie córeczkę. Tak się złożyło, że córeczka akurat ma kłopoty, znów "polskokapitalistyczne": nie spłacony kredyt, bank odmawiający pożyczki i dyskoteka, na której łapę położyli handlarze narkotyków. W tej sytuacji policja na szczeblu wyższym może być tylko skorumpowana, a na niższym - pełna dobrej woli i rozżalona. W prezentowaniu rozgoryczenia na ekranie efektownie wyspecjalizował się Janusz Gajos, który również w tym filmie użyczył pochylonej sylwetki i mrukliwego głosu. Jest także nadinteligentny gangster, który wie, gdzie stoją najważniejsze konfitury: trzyma się klamki biznesmena wzbogaconego na szemranych transakcjach. Wreszcie opoka przyzwoitości - stary profesor, jakby żywcem wyjęty ze Złoto-pola, dożywający swych dni w willi pod Kazimierzem. Standardowy polski element - wszyscy na swoich miejscach. Zwłaszcza gangsterzy, którzy w państwie rządzonym przez urzędników przekupnych a tumanowatych czują się najlepiej. Pomyślną koniunkturę psuje im jednak Polak z odzysku (Peter J. Lucas), zawodowy zabójca, tu - z łaski reżysera - azymut moralności. Jeżeli działacz "Solidarności" na emigracji stał się zawodowym zabójcą, a pod koniec życia wraca do kraju, by zrobić tu porządek, to taka biografia sama się prosi na ekran.
Więcej możesz przeczytać w 16/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.