Człowiek narażony na wyręczanie go w myśleniu przez autorytety medialne zatraca swą osobowość
Święta, święta i już po świętach. Właśnie skończyłem żucie mazurka, który przywiozłem z "jaja" celebrowanego we "Wprost" w Wielkim Tygodniu. Jest wiosna i szykuję się na wypad do mojej pustelni. Pustelnia nie tylko wyżej podpisanemu jawi się przed oczyma wyobraźni jako miejsce ucieczki przed rozpowszechnionym w Polsce "kacem posolidarnościowym", histerycznymi dyskusjami o moralności kleru i nieustającym myśleniem, jak spłacić swój kredyt konsumpcyjny. Wielu z nas chciałoby żyć mądrzej i w jakiejś "normalności", którą SLD proponował wyborcom, ale nici z tego wyszły. Nastroje się radykalizują.
W kuźniach Samoobrony ostrzą podobno kosy. Jestem z usposobienia łagodny i już teraz chcę się salwować ucieczką na kontemplacyjne pustkowia.
Przypomina mi się w tym miejscu gawęda Sławomira Mrożka, który tłumaczył, dlaczego jego pradziad nie wziął udziału w powstaniu kościuszkowskim. Nie mógł się przecisnąć z kosą przez drzwi chałupy, a zanim doszedł do tego, że trzeba ją postawić na sztorc, powstanie już się skończyło.
Jak zwykle w momentach kryzysowych Polacy zaczynają sobie opowiadać kawały. Gdy wracałem z Warszawy, żując mazurka prosto z "Wprost", współpasażer opowiedział mi kawał taki: Pewna babcia dostaje nagle groźnego ataku serca i przyjeżdża po nią pogotowie. Pędzą szybko i na sygnale. Babcia zerka przez okienko i nagle orientuje się, że wcale nie wiozą jej do szpitala. - Panowie - woła - wy mnie nie wieziecie do szpitala, lecz na cmentarz! Ja jeszcze żyję! - Tak, proszę pani, ale my wciąż jedziemy.
Fajne, co? Współpasażerowi odwdzięczyłem się taką oto dykteryjką: Zaproszono mnie na rodzinną uroczystość setnych urodzin pewnej baronowej w Krakowie. Grano Szopena na pianinie, a niezamężna córka spytała zebranych, czy może zaśpiewać pieśń swej młodości. Zaklaskaliśmy z zachwytem w dłonie, a wtedy zaśpiewała "Bogurodzicę".
O pustelni mojej pisałem już w zeszłym roku w lecie. Po powrocie z Warszawy przyszło mi jednak na myśl, by ideę pustelnictwa sformułować ("zwerbalizować" - jak mawiają urzędnicy) w sposób przydatny społecznie. Ja w życiu zdobyłem się tylko na drewnianą chatkę pod lasem, inni na różne dacze na mazowieckich czy podgórskich ostępach. Jak jednak ideę pustelnictwa szerzyć wśród ogółu zażywającego coraz droższą aspirynę na ból głowy? No cóż, można by pomyśleć o jakimś eremie składaku. Kto ma chody wśród kleru, niech weźmie pod uwagę, że na jednoosobowe pustelnie doskonale nadają się stare konfesjonały. Różne jeszcze można mnożyć głupie pomysły, ale najważniejsza wszak jest sama istota pustelnictwa. Otóż człowiek współczesny narażony bez ustanku na sugestywne wyręczanie go w myśleniu przez wcale przez niego nie wybierane autorytety medialne: wielomówców radiowych, kaznodziejów prasowych, przez half-intelligence service sąsiadów, zatraca swoją oryginalną osobowość. Tylko w samotności można ją odzyskać. Dopiero w samotności można po swojemu wszystko przemyśleć. Chociaż, jak powiada Irzykowski ("Aforyzmy"): "Niczego nie można do końca przemyśleć, wszystko można do końca przetrwać".
Ale w pustelniach i w czasie spacerów nad rzekami lub chodzenia po górach nie tylko się myśli, lecz i adoruje urodę świata. Oto świstak, który ocalił swe sadło przed góralami, którzy radzi go przerobić na lekarstwo, staje słupka i patrzy na mnie z dziecinnym zdumieniem. Oto jaskółki w świeżych fraczkach, w których wróciły z bazarów Bliskiego Wschodu. Dzikie koty cywilizujące się raptownie pożeraniem "Kitekat", które im zawożę. Drzewa! Pierwsze kwiaty! Nie jest tak źle w tym kraju.
W kuźniach Samoobrony ostrzą podobno kosy. Jestem z usposobienia łagodny i już teraz chcę się salwować ucieczką na kontemplacyjne pustkowia.
Przypomina mi się w tym miejscu gawęda Sławomira Mrożka, który tłumaczył, dlaczego jego pradziad nie wziął udziału w powstaniu kościuszkowskim. Nie mógł się przecisnąć z kosą przez drzwi chałupy, a zanim doszedł do tego, że trzeba ją postawić na sztorc, powstanie już się skończyło.
Jak zwykle w momentach kryzysowych Polacy zaczynają sobie opowiadać kawały. Gdy wracałem z Warszawy, żując mazurka prosto z "Wprost", współpasażer opowiedział mi kawał taki: Pewna babcia dostaje nagle groźnego ataku serca i przyjeżdża po nią pogotowie. Pędzą szybko i na sygnale. Babcia zerka przez okienko i nagle orientuje się, że wcale nie wiozą jej do szpitala. - Panowie - woła - wy mnie nie wieziecie do szpitala, lecz na cmentarz! Ja jeszcze żyję! - Tak, proszę pani, ale my wciąż jedziemy.
Fajne, co? Współpasażerowi odwdzięczyłem się taką oto dykteryjką: Zaproszono mnie na rodzinną uroczystość setnych urodzin pewnej baronowej w Krakowie. Grano Szopena na pianinie, a niezamężna córka spytała zebranych, czy może zaśpiewać pieśń swej młodości. Zaklaskaliśmy z zachwytem w dłonie, a wtedy zaśpiewała "Bogurodzicę".
O pustelni mojej pisałem już w zeszłym roku w lecie. Po powrocie z Warszawy przyszło mi jednak na myśl, by ideę pustelnictwa sformułować ("zwerbalizować" - jak mawiają urzędnicy) w sposób przydatny społecznie. Ja w życiu zdobyłem się tylko na drewnianą chatkę pod lasem, inni na różne dacze na mazowieckich czy podgórskich ostępach. Jak jednak ideę pustelnictwa szerzyć wśród ogółu zażywającego coraz droższą aspirynę na ból głowy? No cóż, można by pomyśleć o jakimś eremie składaku. Kto ma chody wśród kleru, niech weźmie pod uwagę, że na jednoosobowe pustelnie doskonale nadają się stare konfesjonały. Różne jeszcze można mnożyć głupie pomysły, ale najważniejsza wszak jest sama istota pustelnictwa. Otóż człowiek współczesny narażony bez ustanku na sugestywne wyręczanie go w myśleniu przez wcale przez niego nie wybierane autorytety medialne: wielomówców radiowych, kaznodziejów prasowych, przez half-intelligence service sąsiadów, zatraca swoją oryginalną osobowość. Tylko w samotności można ją odzyskać. Dopiero w samotności można po swojemu wszystko przemyśleć. Chociaż, jak powiada Irzykowski ("Aforyzmy"): "Niczego nie można do końca przemyśleć, wszystko można do końca przetrwać".
Ale w pustelniach i w czasie spacerów nad rzekami lub chodzenia po górach nie tylko się myśli, lecz i adoruje urodę świata. Oto świstak, który ocalił swe sadło przed góralami, którzy radzi go przerobić na lekarstwo, staje słupka i patrzy na mnie z dziecinnym zdumieniem. Oto jaskółki w świeżych fraczkach, w których wróciły z bazarów Bliskiego Wschodu. Dzikie koty cywilizujące się raptownie pożeraniem "Kitekat", które im zawożę. Drzewa! Pierwsze kwiaty! Nie jest tak źle w tym kraju.
Więcej możesz przeczytać w 15/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.