Sprawa integracji Polski z UE powinna pozostać ponadpartyjna i ponadrządowa
"Niech starannie unika zabierania głosu pierwszy"
François de Callieres
Rada klasyka gatunku i autora słynnej "Sztuki dyplomacji" skierowana była do ambasadorów wysyłanych na obce dwory. Nawet jednak we własnym kraju politycy (a może nie tylko politycy) powinni się mieć na baczności, zabierając pierwsi głos w jakiejś sprawie.
Tej rady nie udzielono na czas Leszkowi Millerowi, który niebacznie parę dni temu zapowiedział, że ewentualna porażka w referendum europejskim (odpukuję w nie malowane drewno) automatycznie będzie oznaczać dymisję obecnego premiera i jego rządu. Jak wynika z sondaży, gabinet premiera Millera nie cieszy się poparciem 100 proc. obywateli i jego co bardziej krewcy przeciwnicy mogli dojść do wniosku, że skoro nie udało się zapobiec przejęciu władzy przez SLD w drodze wyborów parlamentarnych, świetną okazją do wymuszenia zmiany będzie głosowanie przeciwko integracji Polski z Unią Europejską. Powie ktoś, że to głupie, żeby proeuropejscy antyeseldowcy kładli na ołtarzu niechęci do rządzącej akurat partii długofalowy interes Polski. Łatwo zgodzę się z taką krytyką. Mimo to nic nie poradzę, że im bardziej rząd będzie traktował sprawę europejską jak okazję do zbierania punktów głównie przez ówże rząd i przez partię, z której się wywodzi, tym częściej to wykoślawione rozumowanie będzie się pojawiać u potencjalnych uczestników lub nieuczestników referendum.
Uwagi na ten temat zostały zgłoszone podczas zeszłotygodniowego posiedzenia nowej Narodowej Rady Integracji Europejskiej. Mam zakodowaną niechęć do wszelkich rad, co jest pozostałością po systemie rad narodowych z czasów PRL i innych pokój miłujących krajów ościennych (młodzi niech spytają starszych, co to było). Półtora roku przed podjęciem decyzji, która zaważy na przyszłości mego kraju, uznałem jednak, że w myśl żeglarskiej komendy "wszystkie ręce na pokład", wydawanej w stanie wyższej konieczności, mogę zostać nawet radnym! Nie byłem w tej determinacji osamotniony, o czym świadczy skład liczącej ponad 70 osób NRIE.
Najważniejsze jest jednak coś innego. Premierowi Millerowi trafiły chyba do wyobraźni argumenty przedstawione przez (też radnego) prof. Bronisława Geremka, skoro publicznie i w kuluarach zdystansował się od przedwczesnej zapowiedzi, sugerującej powiązanie porażki referendalnej z dymisją rządu - a zatem i w drugą stronę sugerującej, że pozytywny wynik referendum będzie oznaczać, iż obecny rząd będzie rządził dalej. Innymi słowy, w zapowiedzianym na przyszły rok referendum Polacy nie będą odpowiadać na pytanie, "czy chcesz Millera", wypowiadać się jednak będą na temat wejścia Polski do UE. Nawet nie dzieląc włosa na czworo, warto wszak wyciągać wnioski z doświadczeń innych krajów, jak choćby z przygody Francuzów, pytanych niegdyś o stosunek do traktatu z Maastricht. Ponieważ sympatia i antypatia do urzędującego prezydenta rozkładały się wtedy mniej więcej po połowie, nie bacząc na zadane im pytanie, nad urnami Francuzi myśleli głównie o Mitterrandzie, a nie o Maastricht, a minimalna przewaga odpowiedzi na "tak" do dziś skutkuje pewną ich obojętnością wobec kwestii europejskich. Podobnie było z Duńczykami i Irlandczykami, też bardziej pochłoniętymi sprawami wewnętrznymi niż europejską materią referendalną.
Mamy więc dwie wiadomości. Eurofobowie powinni wiedzieć, że rząd opowiada się za wejściem Polski do Unii Eurpoejskiej, ale jeśli nawet (odpukać raz jeszcze) większość Polaków odpowiedziałaby, że im się ten pomysł nie podoba, rząd SLD może rządzić dalej. Zwolennicy integracji - nawet najbardziej proeseldowscy - muszą się liczyć także z tym, że jesienią 2002 r. uszczęśliwiony pozytywnym wynikiem premier uzna, że dokonał dzieła i że może nazajutrz... złożyć dymisję.
A zatem: sprawa integracji Polski z Unią Europejską jest i powinna pozostać zarówno ponadpartyjna, jak i ponadrządowa.
François de Callieres
Rada klasyka gatunku i autora słynnej "Sztuki dyplomacji" skierowana była do ambasadorów wysyłanych na obce dwory. Nawet jednak we własnym kraju politycy (a może nie tylko politycy) powinni się mieć na baczności, zabierając pierwsi głos w jakiejś sprawie.
Tej rady nie udzielono na czas Leszkowi Millerowi, który niebacznie parę dni temu zapowiedział, że ewentualna porażka w referendum europejskim (odpukuję w nie malowane drewno) automatycznie będzie oznaczać dymisję obecnego premiera i jego rządu. Jak wynika z sondaży, gabinet premiera Millera nie cieszy się poparciem 100 proc. obywateli i jego co bardziej krewcy przeciwnicy mogli dojść do wniosku, że skoro nie udało się zapobiec przejęciu władzy przez SLD w drodze wyborów parlamentarnych, świetną okazją do wymuszenia zmiany będzie głosowanie przeciwko integracji Polski z Unią Europejską. Powie ktoś, że to głupie, żeby proeuropejscy antyeseldowcy kładli na ołtarzu niechęci do rządzącej akurat partii długofalowy interes Polski. Łatwo zgodzę się z taką krytyką. Mimo to nic nie poradzę, że im bardziej rząd będzie traktował sprawę europejską jak okazję do zbierania punktów głównie przez ówże rząd i przez partię, z której się wywodzi, tym częściej to wykoślawione rozumowanie będzie się pojawiać u potencjalnych uczestników lub nieuczestników referendum.
Uwagi na ten temat zostały zgłoszone podczas zeszłotygodniowego posiedzenia nowej Narodowej Rady Integracji Europejskiej. Mam zakodowaną niechęć do wszelkich rad, co jest pozostałością po systemie rad narodowych z czasów PRL i innych pokój miłujących krajów ościennych (młodzi niech spytają starszych, co to było). Półtora roku przed podjęciem decyzji, która zaważy na przyszłości mego kraju, uznałem jednak, że w myśl żeglarskiej komendy "wszystkie ręce na pokład", wydawanej w stanie wyższej konieczności, mogę zostać nawet radnym! Nie byłem w tej determinacji osamotniony, o czym świadczy skład liczącej ponad 70 osób NRIE.
Najważniejsze jest jednak coś innego. Premierowi Millerowi trafiły chyba do wyobraźni argumenty przedstawione przez (też radnego) prof. Bronisława Geremka, skoro publicznie i w kuluarach zdystansował się od przedwczesnej zapowiedzi, sugerującej powiązanie porażki referendalnej z dymisją rządu - a zatem i w drugą stronę sugerującej, że pozytywny wynik referendum będzie oznaczać, iż obecny rząd będzie rządził dalej. Innymi słowy, w zapowiedzianym na przyszły rok referendum Polacy nie będą odpowiadać na pytanie, "czy chcesz Millera", wypowiadać się jednak będą na temat wejścia Polski do UE. Nawet nie dzieląc włosa na czworo, warto wszak wyciągać wnioski z doświadczeń innych krajów, jak choćby z przygody Francuzów, pytanych niegdyś o stosunek do traktatu z Maastricht. Ponieważ sympatia i antypatia do urzędującego prezydenta rozkładały się wtedy mniej więcej po połowie, nie bacząc na zadane im pytanie, nad urnami Francuzi myśleli głównie o Mitterrandzie, a nie o Maastricht, a minimalna przewaga odpowiedzi na "tak" do dziś skutkuje pewną ich obojętnością wobec kwestii europejskich. Podobnie było z Duńczykami i Irlandczykami, też bardziej pochłoniętymi sprawami wewnętrznymi niż europejską materią referendalną.
Mamy więc dwie wiadomości. Eurofobowie powinni wiedzieć, że rząd opowiada się za wejściem Polski do Unii Eurpoejskiej, ale jeśli nawet (odpukać raz jeszcze) większość Polaków odpowiedziałaby, że im się ten pomysł nie podoba, rząd SLD może rządzić dalej. Zwolennicy integracji - nawet najbardziej proeseldowscy - muszą się liczyć także z tym, że jesienią 2002 r. uszczęśliwiony pozytywnym wynikiem premier uzna, że dokonał dzieła i że może nazajutrz... złożyć dymisję.
A zatem: sprawa integracji Polski z Unią Europejską jest i powinna pozostać zarówno ponadpartyjna, jak i ponadrządowa.
Więcej możesz przeczytać w 16/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.