Niedawno byłem w Gnieźnie
Piotrze Drogi!
Od razu muszę zdementować przykre pogłoski, jakobym udał się tam w celu przyrządzenia bitek z orła białego lub uduszenia go w papryce. W prastolicy znalazłem się z powodu otwarcia Restauracji Polskiej (czernina z kluskami z tartych ziemniaków, kaczka z jabłkami, pyzami i modrą oraz inne wielkopolskie specjały, za którymi obaj tak przepadamy). W przeddzień wyjazdu położyłem się spać wiosną, wstaję zimą. Do Olkusza jadę półtorej godziny. Dookoła katastrofa - policyjne syreny, auta w rowach, słucham cały czas radia, lokalne stacje ostrzegają kierowców i relacjonują horror. Włączam Trójkę. Kilkakrotnie powtarzana prognoza mówi o umiarkowanym zachmurzeniu i przelotnych opadach na wschodzie kraju. Centralne radio w centralistycznie rządzonym kraju nie dostrzega, że Małopolska (przecież nie na wschodzie leżąca), region w końcu większy od niejednego europejskiego państwa, pokryta jest szczelnie lodem i śniegiem. Za oknem warszawskiego studia nie pada. I rzeczywiście, za Częstochową śnieg się kończy.
Mknę ku Sieradzowi. Tuż przed miejscowością Czarnożyły mijam przystanek autobusowy z ogromnym napisem: "Żydy do pieca!". W Czarnożyłach widzę kościół z wielkim hasłem: "Z Chrystusem w trzecie tysiąclecie!". Aż nie chce się konstatować, że napis przystankowy codziennie widzą wierni z okolic, korzystający z autobusu czy przejeżdżający drogą. Przed oczyma mają to ohydne hasełko również w niedzielę, gdy dojeżdżają na mszę. Najwyraźniej w trzecie tysiąclecie chcą wkraczać nie tylko z Chrystusem, lecz i Żydami w piecu.
Słucham dalej Trójki. Podają sensacyjną informację ze Skierniewic. Otóż mieszkańcy tworzą tam największą w świecie piramidę z jabłek, co zostanie wpisane do "Księgi rekordów Guinnessa" i ma się przyczynić do promocji regionu. Co za bałwaństwo! Czy ktoś normalny czyta "Księgę rekordów Guinnessa", czy studiują ją turyści lub handlowcy? Polskę opanowała mania rekordów Guinnessa. Gdy jakiś osiłek na własny rachunek robi milion pompek, by znaleźć się w rejestrze idiotów - pół biedy. Jeśli ktoś wyprawia cymbalstwa w imieniu społeczności lokalnej, rzecz zaczyna być groźna. Czyżby miała się potwierdzać nieprzychylna nam opinia, że Polacy zdolni są jedynie do jednorazowych - czasem efektownych, a czasem głupich - działań, natomiast kompletnie zaniedbują ciągłą, może i monotonną, lecz efektywną pracę dla dobra kraju?
Skierniewice cierpią na jabłczaną nadprodukcję. Miast tworzyć kretyńskie piramidy, lokalne władze winny wysłać kogoś do Francji, Hiszpanii, Niemiec lub Wielkiej Brytanii, by zobaczył, jak produkuje się jabłecznik czyli cydr, przepyszny, lekko alkoholizowany napój, którego produkcję zarzucono u nas wraz z nastaniem władzy ludowej. Niech gmina weźmie kredyt, kupi niezbędne urządzenia, niechże Skierniewice zarzucą Polskę jabłecznikiem z pożytkiem dla siebie i innych. Nie mam zresztą pojęcia, jak smakują skierniewickie jabłka, bo kupując jabłka w sklepie, nie znamy ich pochodzenia. Chyba że są zagraniczne. Na każdym jabłku z Tyrolu Południowego umieszcza się stosowną naklejeczkę. "Süd Tirol" - wieści dumnie (w dodatku po niemiecku, choć to część Włoch). Czemu skierniewiczanie nie znaczą tak swoich jabłek, by kraj cały wiedział, jak są pyszne, tylko budują owocowe posągi? Nie wiem, nie rozumiem. Krzewy kwitną, wiosna mimo wszystko nadchodzi, Lepper straszy rewolucją, włościanie budują monumenty z plonów. Co to będzie, drogi Piotrusiu?
Twój piramidalnie zaniepokojony Robert M.
Drogi Bobku!
Ty samochodem, a ja koleją - i właśnie przejeżdżam przez Skierniewice. Z okien pociągu jabłecznej piramidy nie mogę dostrzec, widzę ją jednak u siebie na kolanach, na pierwszej stronie lokalnej gazety. Zmartwię Cię jeszcze bardziej wyczytaną pod zdjęciem informacją. Ta niecodzienna konstrukcja ma tylko metr dwadzieścia wysokości i jest niższa nawet od "Piramidy zwierząt" Katarzyny Kozyry. Oto promocja na miarę naszych agrospecjalistów.
No i czy warto było psuć jakość naszych jabłek na rzecz wydajności z ha? W latach siedemdziesiątych gierkowscy neomiczurinowcy pod wodzą prof. Pieniążka wyhodowali odporniejsze jabłka, które wprowadzono odgórnym nakazem, odsuwając nie tylko na margines, ale wręcz w niebyt dawne, szlachetne odmiany.
Przy pewnym wysiłku można się zaopatrzyć w winne szare renety, ale już trudniej znaleźć kwaśne i obfite w pektyny zielone antonówki. Jeszcze gdzieniegdzie na podmiejskich bazarach popieści nozdrza pomarańczawy aromat boskiej koksy, jeszcze tu i ówdzie da się wbić zęby w jędrną i słodką kosztelę czy ugyźć landsberską renetę. W zeszłym roku na krakowskim Kleparzu oniemiałem z zachwytu na widok czerwonych malinówek, ale czy dane mi będzie ich skosztować jesienią 2002? Czy młodsi ludzie w ogóle słyszeli o ogromnych, czerwonych i kwaśnych aleksandrówkach albo o słynnych niegdyś litewskich ananasach berżenickich?
Przyszło nam się cieszyć życiem pod trudną szerokością i długością geograficzną. Nasza ziemia rodzi, jeśli nawet obficie, to w każdym razie niezbyt różnorodne produkty. Powinniśmy więc umieć wykorzystać jak najlepiej to, co mamy - nie tylko owoce, ale i na przykład ziemniaki, w których hodowli jesteśmy potęgą, a nie umiemy rozróżnić choćby dwóch podstawowych odmian.
Kończę z nadzieją, że jeszcze kiedyś zaproszę Cię na degustację pięciu różnych rodzajów ziemniaka kupionego w tym samym sklepie i że popijemy to szklanicą rodzimego cyderka!
Twój Szary Bikont Nadwiślański
Więcej możesz przeczytać w 16/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.