Polskie zamiłowanie do świętowania jest zabytkiem po czasach, gdy byliśmy wieśniakami
Dziś nie tyle nie stać nas na tęgie picie, ile na kaca
Wzorce kulturowe, które uformowały Polaków w XIX wieku, wywodzą się bowiem z rustykalnego świata szlacheckiego dworku, imponującego zarówno chłopom, jak i mieszczanom. O tym, że siedzą w nas rzekomi Sarmaci, przed laty przekonywali Kazimierz Wyka i Janusz Tazbir. Rzeczpospolita nie wytworzyła nigdy konkurencyjnej silnej kultury mieszczańskiej i - jak pisał Karol Boromeusz Hoffman - "stała na ziemi, a nie na bruku". Życie szlachty nie było tylko wyznaczane przez powolny rytm pór roku. Jak pisze Antoni Mączak, klasa ta próżnowanie przyjęła sobie za punkt honoru. Życie owego społeczeństwa oplecione było gęstą siecią świąt, będących zawsze okazją do libacji. Wyraz odmiennego stosunku do czasu dał Beniamin Franklin, pisząc: "Pamiętaj, że czas to pieniądz".
Mniej czasu dla Boga
Zarówno w studiach Maxa Webera, jak i Anthonyego Giddensa znajdziemy myśl, że nowoczesność powstała z refleksyjnego stosunku człowieka do przeszłości, z wyjścia poza koleiny tradycji i ze świadomej organizacji czasu. Podobnie uważa Edward T. Hall. Według niego, planowanie czasu, dzielenie go na odcinki i zagospodarowywanie są wytworem nowoczesnej cywilizacji Zachodu. Zmiana w stosunku do czasu, jaka się dokonała w XVIII wieku, jest uderzająca. Do tej pory praca trwała od świtu do zmroku, była jednak ekstensywna i często ją przerywano. Nowoczesność przyniosła podział czasu na pracę i odpoczynek, pojawiły się też urlopy. Do XVIII wieku czas dzielono między pracę i Boga. W XIX wieku wymyślono turystykę.
Przede wszystkim jednak krytykowano zbyt dużą liczbę świąt kościelnych. Według dekretu papieża Grzegorza IX, dni świątecznych łącznie z niedzielami miało być 85, później było ich 100. Przeciwko temu nadmiarowi wystąpili protestanci. Z tego czasu pochodzą też polskie krytyczne opinie na temat obfitości świąt. Wskazywano, że chłopi zamiast na msze trafiali do karczmy. Od bulli Benedykta XIV z 1753 r. katolicy mieli 24 dni świąteczne w roku.
Jedz i popuszczaj pasa
Znikały podstawy życia sarmackiego, które toczyło się od Wielkanocy do Bożego Narodzenia, od sejmiku do imienin, od wesela do pogrzebu. Jan Stanisław Bystroń pisze: "Rzeczpospolita szlachecka wydaje się wielkim, nie kończącym się gwarnym zebraniem towarzyskim". I gdzie indziej: "Z czasem niewiele się liczono, jadła było w bród, a pić było zawsze przyjemniej w kompanii". Długość uczt dziwiła też cudzoziemców, którzy zwracali uwagę, że osią wydarzeń były rozwlekłe toasty godzinami kierowane do kolejnych uczestników imprezy.
"Kurier Warszawski" z 1828 r. informował o weselach w kolejnych pokoleniach jednej rodziny. Wesele prapradziada (1687 r.) trwało tydzień i otwarto podczas niego dziesięć beczek wina. Wesele pradziada (1714 r.) trwało pięć dni i wypito na nim cztery beczki wina. Dziad w 1760 r. ucztował przez trzy dni i wystawił beczkę wina, a ojciec w 1780 r. bawił się tylko dobę i jego goście opróżnili sto butelek wina. Wesele syna w 1808 r. trwało cały wieczór, a pito tylko szampana. Historia ta jest pewnym znakiem czasu.
Biesiadowanie sarmackie musiało być przede wszystkim sute; ilość górowała zwykle nad jakością. Eli Heckscher nazwał to zjawisko - znane zresztą również w Szwecji - barbarzyńską obfitością. Podawano przede wszystkim potrawy mięsne. Według Zygmunta Kuchowicza, szlachcic zjadał rocznie 150 kg mięsa. Włosi z otoczenia Bony Sforzy nie mogli się nadziwić możliwościom konsumpcyjnym Polaków, a ci żartowali, że Włosi "cienko jadają". "Być może na tak znakomity apetyt miał wpływ klimat Polski - chłodny i wilgotny" - zastanawia się Maria Bogucka. Obżarstwo było jednak dosyć popularne w dawnych czasach.
W średniowiecznej Florencji nie bez powodu zamożnych nazywano tłustymi ludźmi, a biedaków - chudym pospólstwem.
Tęga głowa "polityka"
Obfitości jadła towarzyszył zdecydowany nadmiar trunków. Ze znaczną przesadą ujął to Krzysztof Opaliński: "Owo zgoła pijaną Polska zwać się może. Piją wszyscy, biskupi i senatorowie, a piją do umoru; piją i prałaci, żołnierze, szlachta, w miastach, we dworach i we wsiach". Potwierdzają to też historycy: "Pili wszyscy nadmiernie - stwierdza Bogucka. - I trudno ustalić, jakie grupy przodowały w tym niesławnym wyścigu". Obowiązkiem gospodarza było zachęcanie i przymuszanie do picia, który to zwyczaj nazywano prynuką. Kto więc miał słabszą głowę, a był roztropny, wylewał wino pod stół albo za kołnierz. Kobiety picie zwykle tylko markowały. Gospodarz, aby nie stracić kontroli nad sytuacją, nierzadko posługiwał się zabarwioną wodą. Rzecz trafnie podsumował Adam Moszczeński: "Kto umiał dobrze pić, pewny był przyjaciół, fortuny i honoru".
Wystawne świętowanie uboższych mogło doprowadzić do ruiny, o czym wzmiankował Francuz Hauteville w 1674 r.: "W Polsce wydaje się wiele pieniędzy na śluby i pogrzeby. Kiedy szlachcic wchodzi w związki małżeńskie, wesele trwa trzy dni, bez względu na to, czy jest on bogaty, czy biedny". Pod stół można było wpaść, ale dopóki się przy nim siedziało, należało zachować formy, które znamionowały "polityka". Ta myśl, że polityk to człowiek umiejący wypić, zachowała u nas pewną trwałość.
Skłonność do przesadnego świętowania nie cechowała wyłącznie Polaków. Pracowici i oszczędni Niemcy do XVIII wieku oskarżani byli przez sąsiadów o popisowe pijaństwo. Marcin Luter w chwilach kiedy nie pomstował na "mnisią wiarę", pijaństwo i obżarstwo Niemców, uważał za stosowne usprawiedliwiać się z własnych niedostatków: "Wolno było Panu Bogu naszemu stworzyć morze, duże szczupaki i dobre wino reńskie, wolno chyba i mnie jeść je i pić". O naszym kalwinie, Mikołaju Reju, Józef Wereszczyński napisał: "Pił, aż mu w karku trzeszczało". Sam Rej w "Żywocie człowieka poczciwego" potępiał obżarstwo i pijaństwo.
Sarmata w odstawce
Krytyka świętującej kultury sarmackiej narodziła się w dobie oświecenia, a rozwijana była przez pozytywistów. Niezgrabnie i ze skutkiem odwrotnym do zamierzonego piętnowano ją w czasach PRL, co służyło legitymizacji rządów. Socjalizm był w istocie zdegenerowaną formą mieszczańskiego panowania nad czasem. Celebrowane planowanie i kult pracy były propagandową fikcją.
Po 1989 r. Polska weszła w nowoczesną konsumpcyjną wersję kapitalizmu. Biesiadowanie, a dziś właściwie grillowanie, stało się na tyle modne, że zajęli się nim etnografowie. Echa sarmackiej uczty można było znaleźć nawet w pawilonie polskim na Expo 2000. Jak się okazało, sarmatyzm odradza się w nas w czasach pomyślności i koniunktury. Jest wszak kwintesencją wigoru, żywotności i życiowego optymizmu. Kiedy przychodzi żałoba po wzroście gospodarczym, media ze smutkiem opowiadają o zmniejszonych wpływach z przedświątecznego handlu i zaciskaniu pasa - Sarmata musi pójść w odstawkę. Inna sprawa, że czasu coraz mniej na oddawanie się naszemu osławionemu kultowi żołądka, że dziś nie tyle nie stać nas na tęgie picie, ile na kaca.
Wzorce kulturowe, które uformowały Polaków w XIX wieku, wywodzą się bowiem z rustykalnego świata szlacheckiego dworku, imponującego zarówno chłopom, jak i mieszczanom. O tym, że siedzą w nas rzekomi Sarmaci, przed laty przekonywali Kazimierz Wyka i Janusz Tazbir. Rzeczpospolita nie wytworzyła nigdy konkurencyjnej silnej kultury mieszczańskiej i - jak pisał Karol Boromeusz Hoffman - "stała na ziemi, a nie na bruku". Życie szlachty nie było tylko wyznaczane przez powolny rytm pór roku. Jak pisze Antoni Mączak, klasa ta próżnowanie przyjęła sobie za punkt honoru. Życie owego społeczeństwa oplecione było gęstą siecią świąt, będących zawsze okazją do libacji. Wyraz odmiennego stosunku do czasu dał Beniamin Franklin, pisząc: "Pamiętaj, że czas to pieniądz".
Mniej czasu dla Boga
Zarówno w studiach Maxa Webera, jak i Anthonyego Giddensa znajdziemy myśl, że nowoczesność powstała z refleksyjnego stosunku człowieka do przeszłości, z wyjścia poza koleiny tradycji i ze świadomej organizacji czasu. Podobnie uważa Edward T. Hall. Według niego, planowanie czasu, dzielenie go na odcinki i zagospodarowywanie są wytworem nowoczesnej cywilizacji Zachodu. Zmiana w stosunku do czasu, jaka się dokonała w XVIII wieku, jest uderzająca. Do tej pory praca trwała od świtu do zmroku, była jednak ekstensywna i często ją przerywano. Nowoczesność przyniosła podział czasu na pracę i odpoczynek, pojawiły się też urlopy. Do XVIII wieku czas dzielono między pracę i Boga. W XIX wieku wymyślono turystykę.
Przede wszystkim jednak krytykowano zbyt dużą liczbę świąt kościelnych. Według dekretu papieża Grzegorza IX, dni świątecznych łącznie z niedzielami miało być 85, później było ich 100. Przeciwko temu nadmiarowi wystąpili protestanci. Z tego czasu pochodzą też polskie krytyczne opinie na temat obfitości świąt. Wskazywano, że chłopi zamiast na msze trafiali do karczmy. Od bulli Benedykta XIV z 1753 r. katolicy mieli 24 dni świąteczne w roku.
Jedz i popuszczaj pasa
Znikały podstawy życia sarmackiego, które toczyło się od Wielkanocy do Bożego Narodzenia, od sejmiku do imienin, od wesela do pogrzebu. Jan Stanisław Bystroń pisze: "Rzeczpospolita szlachecka wydaje się wielkim, nie kończącym się gwarnym zebraniem towarzyskim". I gdzie indziej: "Z czasem niewiele się liczono, jadła było w bród, a pić było zawsze przyjemniej w kompanii". Długość uczt dziwiła też cudzoziemców, którzy zwracali uwagę, że osią wydarzeń były rozwlekłe toasty godzinami kierowane do kolejnych uczestników imprezy.
"Kurier Warszawski" z 1828 r. informował o weselach w kolejnych pokoleniach jednej rodziny. Wesele prapradziada (1687 r.) trwało tydzień i otwarto podczas niego dziesięć beczek wina. Wesele pradziada (1714 r.) trwało pięć dni i wypito na nim cztery beczki wina. Dziad w 1760 r. ucztował przez trzy dni i wystawił beczkę wina, a ojciec w 1780 r. bawił się tylko dobę i jego goście opróżnili sto butelek wina. Wesele syna w 1808 r. trwało cały wieczór, a pito tylko szampana. Historia ta jest pewnym znakiem czasu.
Biesiadowanie sarmackie musiało być przede wszystkim sute; ilość górowała zwykle nad jakością. Eli Heckscher nazwał to zjawisko - znane zresztą również w Szwecji - barbarzyńską obfitością. Podawano przede wszystkim potrawy mięsne. Według Zygmunta Kuchowicza, szlachcic zjadał rocznie 150 kg mięsa. Włosi z otoczenia Bony Sforzy nie mogli się nadziwić możliwościom konsumpcyjnym Polaków, a ci żartowali, że Włosi "cienko jadają". "Być może na tak znakomity apetyt miał wpływ klimat Polski - chłodny i wilgotny" - zastanawia się Maria Bogucka. Obżarstwo było jednak dosyć popularne w dawnych czasach.
W średniowiecznej Florencji nie bez powodu zamożnych nazywano tłustymi ludźmi, a biedaków - chudym pospólstwem.
Tęga głowa "polityka"
Obfitości jadła towarzyszył zdecydowany nadmiar trunków. Ze znaczną przesadą ujął to Krzysztof Opaliński: "Owo zgoła pijaną Polska zwać się może. Piją wszyscy, biskupi i senatorowie, a piją do umoru; piją i prałaci, żołnierze, szlachta, w miastach, we dworach i we wsiach". Potwierdzają to też historycy: "Pili wszyscy nadmiernie - stwierdza Bogucka. - I trudno ustalić, jakie grupy przodowały w tym niesławnym wyścigu". Obowiązkiem gospodarza było zachęcanie i przymuszanie do picia, który to zwyczaj nazywano prynuką. Kto więc miał słabszą głowę, a był roztropny, wylewał wino pod stół albo za kołnierz. Kobiety picie zwykle tylko markowały. Gospodarz, aby nie stracić kontroli nad sytuacją, nierzadko posługiwał się zabarwioną wodą. Rzecz trafnie podsumował Adam Moszczeński: "Kto umiał dobrze pić, pewny był przyjaciół, fortuny i honoru".
Wystawne świętowanie uboższych mogło doprowadzić do ruiny, o czym wzmiankował Francuz Hauteville w 1674 r.: "W Polsce wydaje się wiele pieniędzy na śluby i pogrzeby. Kiedy szlachcic wchodzi w związki małżeńskie, wesele trwa trzy dni, bez względu na to, czy jest on bogaty, czy biedny". Pod stół można było wpaść, ale dopóki się przy nim siedziało, należało zachować formy, które znamionowały "polityka". Ta myśl, że polityk to człowiek umiejący wypić, zachowała u nas pewną trwałość.
Skłonność do przesadnego świętowania nie cechowała wyłącznie Polaków. Pracowici i oszczędni Niemcy do XVIII wieku oskarżani byli przez sąsiadów o popisowe pijaństwo. Marcin Luter w chwilach kiedy nie pomstował na "mnisią wiarę", pijaństwo i obżarstwo Niemców, uważał za stosowne usprawiedliwiać się z własnych niedostatków: "Wolno było Panu Bogu naszemu stworzyć morze, duże szczupaki i dobre wino reńskie, wolno chyba i mnie jeść je i pić". O naszym kalwinie, Mikołaju Reju, Józef Wereszczyński napisał: "Pił, aż mu w karku trzeszczało". Sam Rej w "Żywocie człowieka poczciwego" potępiał obżarstwo i pijaństwo.
Sarmata w odstawce
Krytyka świętującej kultury sarmackiej narodziła się w dobie oświecenia, a rozwijana była przez pozytywistów. Niezgrabnie i ze skutkiem odwrotnym do zamierzonego piętnowano ją w czasach PRL, co służyło legitymizacji rządów. Socjalizm był w istocie zdegenerowaną formą mieszczańskiego panowania nad czasem. Celebrowane planowanie i kult pracy były propagandową fikcją.
Po 1989 r. Polska weszła w nowoczesną konsumpcyjną wersję kapitalizmu. Biesiadowanie, a dziś właściwie grillowanie, stało się na tyle modne, że zajęli się nim etnografowie. Echa sarmackiej uczty można było znaleźć nawet w pawilonie polskim na Expo 2000. Jak się okazało, sarmatyzm odradza się w nas w czasach pomyślności i koniunktury. Jest wszak kwintesencją wigoru, żywotności i życiowego optymizmu. Kiedy przychodzi żałoba po wzroście gospodarczym, media ze smutkiem opowiadają o zmniejszonych wpływach z przedświątecznego handlu i zaciskaniu pasa - Sarmata musi pójść w odstawkę. Inna sprawa, że czasu coraz mniej na oddawanie się naszemu osławionemu kultowi żołądka, że dziś nie tyle nie stać nas na tęgie picie, ile na kaca.
Więcej możesz przeczytać w 16/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.