Jesteśmy trzyipółkrotnie bardziej zadłużeni niż w epoce Gierka
Na początku lat osiemdziesiątych, kiedy kończyła się gierkowska dekada pożyczek, polskie zadłużenie wynosiło 20 mld USD. Na początku lat dziewięćdziesiątych, po zakończeniu dekady wojennego odrodzenia narodu, dług wzrósł do 50 mld USD. Na początku XXI wieku, po dekadzie rynku i demokracji, nasz debet przekroczył 70 mld USD. Wypada po dwa tysiące dolarów na każdego Polaka i trzy tysiące dolarów na takiego, który płaci podatki.
Dług - teraz i wtedy, tam i tu
Gwoli sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że podane liczby nie są w pełni porównywalne. Dane sprzed 1990 r. obejmują tylko zadłużenie zewnętrzne. Wewnętrznego długu nikt nie liczył - taka kategoria bowiem w socjalizmie nie istniała. Jeżeli rząd potrzebował złotówek, po prostu je drukował. De iure żadnego długu nie było, choć de facto owym kolosalnym długiem był narastający nawis inflacyjny i towarzyszący mu "przejściowy powszechny brak wszystkiego".
Kiedyś zatem długu krajowego "nie było", a dzisiaj to on dominuje. 31 grudnia 2001 r., kiedy łączne zadłużenie skarbu państwa wynosiło 283,9 mld zł (czyli 71,2 mld USD), niemal dokładnie dwie trzecie tej kwoty pochodziło z kraju. Dzisiaj, gdy władza chce wydać pieniądze, których nie ma, musi je pożyczyć. A ponieważ łatwiej pożycza się w kraju, zapożycza się przede wszystkim na rynku wewnętrznym. To dlatego między innymi zadłużenie zagraniczne maleje. W ubiegłym roku (choćby dzięki spektakularnej transakcji spłaty 2 mld USD długu wobec Brazylii) zmniejszyło się ono o 18 proc. - do 25 mld USD. Dług wewnętrzny natomiast rośnie bardzo szybko. Tylko w 2001 r. powiększył się prawie o 40 mld zł, czyli o 27 proc.
Ciężka grypa lub przewlekły syfilis
To dobrze, że wierzycielami państwa są obywatele i podmioty gospodarcze RP, dzięki temu Polska nie jest na łasce zachodnich bankierów - orzec może ten i ów z czytelników. Niestety - niedobrze. Albo dokładniej, równie źle. Pożyczanie za granicą ma te negatywne konsekwencje, że powoduje wzmożony napływ walut i zawyża kurs złotego. Poprzez dodatkowe emisje pieniądza tworzy także presję inflacyjną. Pożyczki krajowe nie powiększają wprawdzie obiegu pieniężnego, czyli nie powodują wzrostu cen, ogołacają natomiast z kapitału krajowy rynek finansowy i przyczyniają się do wzrostu stóp procentowych. Sprowadza się to zatem do alternatywy: ciężka grypa albo przewlekły syfilis.
Mało istotne jest zatem źródło pożyczanych pieniędzy. Naprawdę ważna jest skala pożyczek. I tu nie da się wymyślić nic mądrzejszego ponad mądrość ludową zawartą w porzekadle - dobry zwyczaj, nie pożyczaj. Długi są miłe w chwili, kiedy się je zaciąga. Radość mija jednak, kiedy trzeba płacić odsetki i raty. W 2001 r. obsługa długu kosztowała budżet państwa 22 mld zł.
I o te 22 mld zł mniej było pieniędzy na bieżące wydatki. W tym roku zaplanowano w ustawie budżetowej na ten cel już 26 mld zł, ale wszystko wskazuje na to, że jest to zaniżona kwota.
Zrozumiałe jest zatem, że wicepremier Marek Belka chciałby wzrost długu zahamować. Zarówno w polskiej konstytucji, jak i ustawodawstwie unijnym mamy bowiem jasno określoną górną granicę państwowego długu publicznego. Wynosi ona trzy piąte PKB. Dodatkowo prawo polskie nakłada na rząd zakaz powiększania deficytu budżetowego z chwilą, gdy relacja dług - PKB wynosi 0,5. Tymczasem do owych wskaźników niebezpiecznie zaczynamy się zbliżać.
Model Ivara Kreugera
W dodatku martwi nas bardzo Marek Pol i jego pomysły. Ostatni z nich to sekurytyzacja. Sekurytyzacja jest sposobem na pożyczenie pieniędzy bez powiększania długu. Można to zrobić, sprzedając przyszłe dochody budżetu państwa (z podatków - na przykład winiet - z ceł, z akcyzy i z czego kto tam jeszcze chce). Jak łatwo zauważyć, dług w takim wypadku się nie powiększa. Zmniejszają się jedynie przyszłe dochody.
"To przecież wszystko jedno" - zawoła czytelnik. "Przecież, jeśli pożyczamy dzisiaj, jutro spłacamy dług i mamy mniej do wydania. Jeśli, zamiast pożyczyć, sprzedamy przyszłe dochody, jutro także ich nie będziemy mieli i rezultat będzie taki sam". Ano właśnie. Tak będzie. Albo jeszcze gorzej. Bo sprzedaż przyszłych dochodów budżetowych oznacza transfer dochodów z budżetu do sektora prywatnego oraz poszerzenie niebezpiecznego i korupcjogennego styku polityki i biznesu.
Tak na prawdę jednak sekurytyzacja jest metodą starą jak świat. Zadłużeni królowie chętnie oddawali w dzierżawę dochody ze swych mennic. W Polsce zastosowano ją w 1925 r., oddając Ivarowi Kreugerowi za dwie pożyczki (6 mln USD i 32,4 mln USD) Państwowy Monopol Zapałczany. Transakcja ta i jej smutny finał ma obfitą literaturę.
Zła wiadomość na koniec
Na koniec mamy dla czytelników złą wiadomość. Dług skarbu państwa to nie wszystko. Pojęciem szerszym jest "państwowy dług publiczny". Jest to zadłużenie wszystkich podmiotów należących do sektora finansów publicznych. Skarb państwa ma w tym długu największy udział. Nie wiadomo jednak dokładnie jaki (podawane liczby - około 95 proc. - należy traktować jedynie jako orientacyjne). Reszta długu to zadłużenie jednostek budżetowych, agencji rządowych, funduszy celowych, kas chorych, ZUS i samorządów. I choć te wielkości znane są jedynie w przybliżeniu określanym przez młodzież słowami "circa about", nie są to długi małe. A co więcej, szybko rosną. Tylko samorządy swoje długi potrafiły podwoić w ciągu dwóch lat.
Do wspominanego przez marka Belkę "sufitu", jakim jest zadłużenie w wysokości 60 proc. PKB, została nam przestrzeń mierzona sumą niespełna 20 mld USD. Dużo? Możemy spać spokojnie? Niekoniecznie. W Argentynie zadłużenie państwa (w przeliczeniu na liczbę obywateli) było podobne. I nagle nastąpił krach.
Cezary Józefiak członek Rady Polityki Pieniężnej Wzrost długu publicznego jest zjawiskiem niepokojącym, choć przekroczenie "konstytucyjnej" granicy 60 proc. jeszcze nam nie grozi. Bardziej niepokoi mnie coś innego. W kontekście rosnącego długu znów przybiera na sile spór między ekonomistami reprezentującymi punkt widzenia banku centralnego a ekspertami rządowymi. Ci pierwsi twierdzą, że Polska po wejściu do Unii Europejskiej powinna jak najszybciej znaleźć się w strefie euro, czerpiąc wynikające z tego korzyści. Ekonomiści rządowi uważają natomiast, że nie należy się z tym spieszyć. Jest to związane z polityką zwiększania długu publicznego i niedocenianiem niebezpieczeństwa inflacji. Niezależne instytucje przewidują, że deficyt budżetowy w najbliższych latach wzrośnie do 6 proc. Myślę, że rząd, prowadząc taką politykę, tak naprawdę nie widzi sposobu na ograniczanie wydatków publicznych. |
Karol Lutkowski były minister finansów Rosnący dług publiczny jest niebezpieczny dlatego, że rynkowe stopy procentowe nie znajdują się pod pełną kontrolą NBP. Pamiętajmy, że kryzysy w Turcji i Argentynie rozpoczęły się, gdy tamtejsze rządy usiłowały prolongować stare długi, wypuszczając nowe obligacje, a tymczasem stopy procentowe w pewnym momencie gwałtownie wzrosły. Wyższe stopy powodują automatycznie podwyższenie wartości długu - zarówno nowego, związanego z aktualnym deficytem budżetowym, jak i starego, którego spłata odraczana jest przez kolejne emisje obligacji i innych papierów wartościowych. W tamtych krajach sytua-cja wymknęła się spod kontroli. Nam to jeszcze nie grozi, ale w sytuacji gdy dług jest wysoki i do tego ciągle rośnie - może zagrozić. |
Więcej możesz przeczytać w 17/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.