Mówi się o tylu niebezpieczeństwach wynikających z tego, że świat robi się coraz mniejszy i wszystko się globalizuje - ale warto pamiętać, że proces ten przynosi również wiele skutków pozytywnych
Huraganowa wichura, która przeszła nad Francją w końcu grudnia ubiegłego roku, spowodowała setkę ofiar śmiertelnych pośród ludzi, ale Francuzi opłakują też kilka milionów zniszczonych przez nią drzew. Drzewa leżące pokotem w pałacowym parku w Wersalu opłakują zaś wraz z nimi m.in. Amerykanie i Kanadyjczycy, ale po otarciu łez zakasują rękawy i zabierają się do roboty.
Wersalski park przedstawiał po wichurze obraz prawdziwie apokaliptyczny. Wyrwała ona z korzeniami lub połamała dziesięć tysięcy drzew - między innymi zabytkowy tulipanowiec przywieziony z Georgii i posadzony w 1772 r. nieopodal zagrody zbudowanej w parku dla królowej Marii Antoniny, w której bawiła się ona w w hodowlę zwierząt gospodarskich i uprawę warzyw. Jest to jeden z najbardziej urokliwych zakątków parku, o dziwo rzadziej odwiedzany przez turystów niż jego części pałacowe. Leży jednak trochę na uboczu, a ponieważ park jest ogromny (800 ha), nie każdemu chce się tam iść. A warto. Panuje tam bardzo szczególna atmosfera. Ze względu na swojski charakter zabudowań, łatwiej sobie wyobrazić, że mieszkali tam żywi ludzie niż w wypadku pałaców. Wszystko jest tam bardziej kameralne i ciepłe. W zagrodzie nadal drepczą różne zwierzątka, a w stawie jest tak wiele karpi, że kiedy stanie się na mostku - a one, bestie, już dobrze wiedzą, że kto staje na mostku, ten może mieć coś dla nich do przekąszenia - tłum ryb zbija się pod mostkiem z wysuniętymi z wody rozwartymi pyszczkami, sprawiając wrażenie, iż można by po tych pyszczkach przejść suchą nogą z jednego brzegu na drugi. Widok głównego zabudowania tego kompleksu musi wzbudzić falę sentymentów także w każdym, kto w młodości pasjonował się filmami z cyklu płaszcza i szpady. W wielu francuskich obrazach tego typu sceny brawurowych skoków z krużganku na grzbiet konia były kręcone właśnie tutaj. Idylliczny nastrój tego miejsca podkreśla jeszcze pobliska "świątynia miłości", a nade wszystko - przepiękne, stare, okazałe drzewa, prawie każde inne, i pochodzące z innej części świata. No tak, ale właściwie powinienem tu użyć czasu przeszłego, a nie teraźniejszego, bo po wichurze drzewa są bardzo przetrzebione.
Wiadomość o kataklizmie wywołała szczególne poruszenie w Stanach Zjednoczonych - nie tylko dlatego, że z ziemi amerykańskiej pochodził wspomniany tulipanowiec, ale i dlatego, że Amerykanie, nie mając sami jako państwo zbyt długiej historii, z wielkim podziwem i pietyzmem traktują takie zabytki jak Wersal. Nawiasem mówiąc, tamtejszy zespół pałacowy ma więcej mecenasów i darczyńców za oceanem niż w samej Francji. W wypadku tulipanowca musieli się oni poczuć szczególnie dotknięci brutalnym zachowaniem wichury, bo symbolizował on kawał wspólnej historii Francuzów i Amerykanów. To właśnie z Wersalu wyruszył swego czasu La Fayette, by nieść pomoc amerykańskim powstańcom w ich zmaganiach z Anglią. Przywiózł z tej podróży mnóstwo sadzonek, a niektóre z nich przekształciły się z biegiem czasu w potężne drzewa, które, niestety - wraz z tulipanowcem - nie wytrzymały grudniowego huraganu.
Poruszeni wiadomością o katastrofie, jaka dotknęła park w Wersalu, wzbogacony niegdyś przez patrona ich miasta, uczniowie z Fayetteville w Georgii bardzo szybko zorganizowali zbiórkę pieniędzy na ponowne zadrzewienie go. Nie ograniczało się to do wyciągania funduszy od tatusiów, mamuś, babć i cioć. Podejmowali rozmaite drobne prace zarobkowe, organizowali spektakle, sprzedawali ciasteczka itp. Zebrali w ten sposób 40 tys. USD. Usłyszawszy o tej niezwykłej mobilizacji, do akcji przyłączyło się kilka dużych firm - i oto w połowie marca na podparyskim lotnisku im. Charles'a de Gaulle'a (który nie przepadał za Amerykanami i wyprowadził Francję ze struktur wojskowych NATO) wylądowały samoloty, załadowane stu siedmioma drzewami i pięcioma tysiącami sadzonek przeznaczonych dla wersalskiego parku. A pierwszego dnia wiosny - oczywiście przy dźwięku fanfar i hymnów obu państw - delegacje szkół amerykańskich i francuskich chwyciły za łopaty i posadziły pierwsze z nich, między innymi nowego tulipanowca przywiezionego znowu z Georgii. Stanął dokładnie w tym samym miejscu co powalony poprzednik, ale minie sporo czasu, zanim osiągnie takie same rozmiary. Amerykanie zapowiadają przysłanie w sumie około tysiąca drzew. Tysiąc drzew - oczywiście klonów - obiecała także Kanada, ale potrzeby parku są pięć razy większe, więc główny ciężar jego zadrzewiania spada jednak na barki Francuzów, którzy jeszcze w tym roku chcą tam posadzić kilka tysięcy drzew i krzewów.
Mówi się ostatnio o tylu niebezpieczeństwach wynikających z tego, że świat robi się coraz mniejszy i wszystko się na nim stopniowo globalizuje - ale warto pamiętać, iż proces ten przynosi również wiele (i nawet chyba więcej) skutków pozytywnych: m.in. ten, że można szybciej się porozumieć, szybciej wspólnie działać i łatwiej wspólnie czuć, że pewne rzeczy są wspólnym dobrem.
Wersalski park przedstawiał po wichurze obraz prawdziwie apokaliptyczny. Wyrwała ona z korzeniami lub połamała dziesięć tysięcy drzew - między innymi zabytkowy tulipanowiec przywieziony z Georgii i posadzony w 1772 r. nieopodal zagrody zbudowanej w parku dla królowej Marii Antoniny, w której bawiła się ona w w hodowlę zwierząt gospodarskich i uprawę warzyw. Jest to jeden z najbardziej urokliwych zakątków parku, o dziwo rzadziej odwiedzany przez turystów niż jego części pałacowe. Leży jednak trochę na uboczu, a ponieważ park jest ogromny (800 ha), nie każdemu chce się tam iść. A warto. Panuje tam bardzo szczególna atmosfera. Ze względu na swojski charakter zabudowań, łatwiej sobie wyobrazić, że mieszkali tam żywi ludzie niż w wypadku pałaców. Wszystko jest tam bardziej kameralne i ciepłe. W zagrodzie nadal drepczą różne zwierzątka, a w stawie jest tak wiele karpi, że kiedy stanie się na mostku - a one, bestie, już dobrze wiedzą, że kto staje na mostku, ten może mieć coś dla nich do przekąszenia - tłum ryb zbija się pod mostkiem z wysuniętymi z wody rozwartymi pyszczkami, sprawiając wrażenie, iż można by po tych pyszczkach przejść suchą nogą z jednego brzegu na drugi. Widok głównego zabudowania tego kompleksu musi wzbudzić falę sentymentów także w każdym, kto w młodości pasjonował się filmami z cyklu płaszcza i szpady. W wielu francuskich obrazach tego typu sceny brawurowych skoków z krużganku na grzbiet konia były kręcone właśnie tutaj. Idylliczny nastrój tego miejsca podkreśla jeszcze pobliska "świątynia miłości", a nade wszystko - przepiękne, stare, okazałe drzewa, prawie każde inne, i pochodzące z innej części świata. No tak, ale właściwie powinienem tu użyć czasu przeszłego, a nie teraźniejszego, bo po wichurze drzewa są bardzo przetrzebione.
Wiadomość o kataklizmie wywołała szczególne poruszenie w Stanach Zjednoczonych - nie tylko dlatego, że z ziemi amerykańskiej pochodził wspomniany tulipanowiec, ale i dlatego, że Amerykanie, nie mając sami jako państwo zbyt długiej historii, z wielkim podziwem i pietyzmem traktują takie zabytki jak Wersal. Nawiasem mówiąc, tamtejszy zespół pałacowy ma więcej mecenasów i darczyńców za oceanem niż w samej Francji. W wypadku tulipanowca musieli się oni poczuć szczególnie dotknięci brutalnym zachowaniem wichury, bo symbolizował on kawał wspólnej historii Francuzów i Amerykanów. To właśnie z Wersalu wyruszył swego czasu La Fayette, by nieść pomoc amerykańskim powstańcom w ich zmaganiach z Anglią. Przywiózł z tej podróży mnóstwo sadzonek, a niektóre z nich przekształciły się z biegiem czasu w potężne drzewa, które, niestety - wraz z tulipanowcem - nie wytrzymały grudniowego huraganu.
Poruszeni wiadomością o katastrofie, jaka dotknęła park w Wersalu, wzbogacony niegdyś przez patrona ich miasta, uczniowie z Fayetteville w Georgii bardzo szybko zorganizowali zbiórkę pieniędzy na ponowne zadrzewienie go. Nie ograniczało się to do wyciągania funduszy od tatusiów, mamuś, babć i cioć. Podejmowali rozmaite drobne prace zarobkowe, organizowali spektakle, sprzedawali ciasteczka itp. Zebrali w ten sposób 40 tys. USD. Usłyszawszy o tej niezwykłej mobilizacji, do akcji przyłączyło się kilka dużych firm - i oto w połowie marca na podparyskim lotnisku im. Charles'a de Gaulle'a (który nie przepadał za Amerykanami i wyprowadził Francję ze struktur wojskowych NATO) wylądowały samoloty, załadowane stu siedmioma drzewami i pięcioma tysiącami sadzonek przeznaczonych dla wersalskiego parku. A pierwszego dnia wiosny - oczywiście przy dźwięku fanfar i hymnów obu państw - delegacje szkół amerykańskich i francuskich chwyciły za łopaty i posadziły pierwsze z nich, między innymi nowego tulipanowca przywiezionego znowu z Georgii. Stanął dokładnie w tym samym miejscu co powalony poprzednik, ale minie sporo czasu, zanim osiągnie takie same rozmiary. Amerykanie zapowiadają przysłanie w sumie około tysiąca drzew. Tysiąc drzew - oczywiście klonów - obiecała także Kanada, ale potrzeby parku są pięć razy większe, więc główny ciężar jego zadrzewiania spada jednak na barki Francuzów, którzy jeszcze w tym roku chcą tam posadzić kilka tysięcy drzew i krzewów.
Mówi się ostatnio o tylu niebezpieczeństwach wynikających z tego, że świat robi się coraz mniejszy i wszystko się na nim stopniowo globalizuje - ale warto pamiętać, iż proces ten przynosi również wiele (i nawet chyba więcej) skutków pozytywnych: m.in. ten, że można szybciej się porozumieć, szybciej wspólnie działać i łatwiej wspólnie czuć, że pewne rzeczy są wspólnym dobrem.
Więcej możesz przeczytać w 16/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.