Komu są potrzebne Fryderyki, reklamowane jako nagrody polskiego przemysłu muzycznego?
Wyróżnienie Fryderykiem kończy się zwykle porażką na rynku
Na pewno nie muzykom, którzy po ich otrzymaniu z reguły gwałtownie tracą popularność. Nie są też potrzebne wytwórniom, którym przyniosły więcej złej sławy niż prestiżu. Wygląda na to, że jedynymi beneficjantami "polskich Grammy" są dziennikarze, którzy co roku mają coraz więcej okazji do złośliwych komentarzy. Ale jak nie być złośliwym, skoro rodzimych wykonawców fetuje się z taką pompą, jakby sprzedawali setki milionów płyt rocznie i jakby słyszał o nich cały świat (a nie interesują się nimi nawet nasi najbliżsi sąsiedzi).
Alternatywy 29
Fryderyki miały złą prasę od samych narodzin w 1994 r. Krytykowano niejasne kryteria ich przyznawania, narzekano, że werdykty nie oddają tego, co dzieje się na rynku muzycznym, wyszydzano kształt statuetki (młodzian z rękami w kieszeniach, w glanach i z kolczykiem w uchu). Wdzięcznym obiektem kpin stała się też drętwa fryderykowa gala, będąca nieświadomą parodią rozdawania Oscarów, ożywiana tylko przez wpadki organizatorów i wyskoki laureatów w rodzaju sławetnego "Nauczyciele, fuck off!" Agnieszki Chylińskiej. Utarło się przekonanie, że o tym, kto zostanie wyróżniony, de facto decydują szefowie wielkich wytwórni, zwani grubą piątką (Sony, Warner, BMG, EMI, Universal).
Aby ratować prestiż przedsięwzięcia, w grudniu 1999 r. powołano Akademię Fonograficzną, na którą scedowano prawo przyznawania Fryderyków. Obecnie liczy ona 531 członków (80 proc. to nominowani artyści, reszta to członkowie Związku Producentów Audio-Video oraz dziennikarze muzyczni). Głosy liczy prywatna firma audytorska. Zmieniono też kształt statuetki na bardziej neutralny. Niewiele to pomogło. "Niezależni" - kontrolujący połowę rynku muzycznego - nadal kontestują nagrody, których z roku na rok jest coraz więcej. Na starcie Fryderyki wręczano w 18 kategoriach, dziś - w 29. Grammy, najbardziej prestiżowa na-groda muzyczna, ma ich 27.
Trwa radosna żonglerka etykietkami przyklejanymi artystom. W 1998 r. Reni Jusis wygrała w kategorii rap-hip hop, teraz objawiła się jako gwiazda stylu techno-ele-ktronika-dance. Do legendy przeszło zaliczenie Kazika Staszewskiego do kategorii piosenka poetycka, a zespołu Raz, Dwa, Trzy i Golec uOrkiestry do nurtu muzyki alternatywnej. Jeszcze większym nonsensem było uznanie Gorana Bregovicia za najlepszego polskiego kompozytora. Stworzenie kategorii "reedycje" można traktować jako deklarację: "wszystko już było, niczego nowego nie wymyślimy". W tym roku alternatywny jest Czesław Niemen, a kategorię debiut fonograficzny pospiesznie zastąpiono "nową twarzą fonografii", by nie dopuścić do triumfu Krzysztofa Krawczyka. Członkowie akademii bardzo się też starali, by zminimalizować rynkowy sukces zespołu Ich Troje (ponad 700 tys. sprzedanych egzemplarzy płyty "Ad. 4"). Nominowanie Ich Troje tylko w dwóch kategoriach (grupa roku i popowy album roku) jest wyrazem przekonania, że żaden przebój formacji Michała Wiśniewskiego nie jest godzien ubiegać się o tytuł piosenki roku.
Równanie w dół
Mimo wysiłków organizatorów Fryderyki nie spełniają swego podstawowego, promocyjnego zadania. Wręcz przeciwnie, często przynoszą pecha. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że rynkowa pozycja laureatów z reguły słabnie, często raptownie. Edyta Bartosiewicz, triumfatorka pierwszej edycji Fryderyków, po nagraniu w 1994 r. best-sellerowego albumu "Sen" (219 tys. sprzedanych płyt) znalazła się na równi pochyłej - sprzedano zaledwie 17 tys. egzemplarzy jej ostatniej płyty "Dziś są moje urodziny". Małym zainteresowaniem cieszyły się najnowsze dzieła Piaska-Piasecznego i Justyny Steczkowskiej, wyróżnionych Fryderykami w roku 1996. Mieczysław Szcześniak, trzykrotnie w latach 1998-2000 obwoływany wokalistą roku, wydał w tym czasie trzy albumy - w sumie sprzedano 52 tys. jego płyt. O.N.A. - zespół roku 1996 i 1998 - także obniżył loty (płyty "Pieprz" oraz "Mrok" kupiło odpowiednio 52 tys. i 37 tys. słuchaczy). Doszło już do tego, że o debiucie Kai Paschalskiej mówi się "sukces", bo jej płytę kupiło 20 tys. osób. To rzeczywiście sukces w trzydziestoośmiomilionowym państwie.
Fryderyki są ofiarą inflacji nagród w kraju, który nie jest muzyczną potęgą. Odtrąbiane są rzekome sukcesy, chociaż w drugiej połowie lat 90.
w branży muzycznej zapanowała recesja. W zeszłym roku sprzedano 25 mln płyt - o 9 mln mniej niż w roku 2000.
I nic nie wskazuje na to, że będzie lepiej. W wytwórniach z łezką w oku wspomina się niedawne przecież czasy, gdy krążek Budki Suflera "Nic nie boli tak jak życie" kupiło ponad milion Polaków, a album "Kayah i Bregović" znalazł 565 tys. nabywców. Dziś bardzo rzadko sprzedaje się więcej niż 100 tys. egzemplarzy płyty. Żeby produkcja była opłacalna, sprzedaż powinna przekroczyć 50 tys. egzemplarzy. Z tych danych wynika, że tworzenie 29 kategorii nagród w czasie, gdy na rynku panuje wyjątkowa mizeria, jest bezczelną kpiną ze słuchaczy. Im więcej kategorii Fryderyków, tym niżej zawieszona poprzeczka wymagań. Dawniej, żeby dostać złotą płytę, trzeba było sprzedać 100 tys. egzemplarzy, a platynową - 200 tys. Teraz wystarczy o połowę mniejszy nakład.
Muzyczny bazar
Tragikomiczne dzieje Fryderyków są odbiciem choroby, na którą zapadł rodzimy show-biznes. Rynek muzyczny rozpadł się na nisze, w których wegetują (bo trudno mówić o prosperowaniu) wykonawcy rapu, techno, klasycznego rocka, jazzu, muzyki dawnej i klasycznej. Pokolenie rockowego buntu lat 80. wypaliło się. Śmierć Grzegorza Ciechowskiego, który jako jedyny ze starej gwardii zachował wenę w następnej dekadzie, jest symbolicznym końcem dawnej epoki. Młodszym wykonawcom, wylansowanym już w czasach III RP, pomysły kończą się zwykle po dwóch sezonach pracy w branży. Ale o tym się nie mówi, by nie przekłuwać balonów nadmuchanych podczas Fryderyków. "Jesteś wart tyle, ile twoja ostatnia płyta" - ta obowiązująca w cywilizowanym świecie zasada nad Wisłą nie znajduje uznania. Status gwiazdy jest u nas przyznawany jednorazowo i dożywotnio. Potem pozostaje już tylko odcinanie kuponów, kompromitowanie się na festiwalach Eurowizji, występowanie w telewizyjnych talk show i reklamowanie szamponów do włosów.
Ceremonia wręczania Fryderyków daje złudzenie potęgi naszego rynku muzycznego, podczas gdy jest to ledwie ryneczek, żeby nie powiedzieć - bazar. Można ją organizować z coraz większym zadęciem, ale potencjalni nabywcy kaset i płyt nie są ślepi. Jesteśmy prowincjonalnym rynkiem, trwającym w stanie swoistej autarkii, a nasi "artyści" są głodni pochwał i nagród za produkty, które na świecie wzbudzają tylko wzruszenie ramion.
Na pewno nie muzykom, którzy po ich otrzymaniu z reguły gwałtownie tracą popularność. Nie są też potrzebne wytwórniom, którym przyniosły więcej złej sławy niż prestiżu. Wygląda na to, że jedynymi beneficjantami "polskich Grammy" są dziennikarze, którzy co roku mają coraz więcej okazji do złośliwych komentarzy. Ale jak nie być złośliwym, skoro rodzimych wykonawców fetuje się z taką pompą, jakby sprzedawali setki milionów płyt rocznie i jakby słyszał o nich cały świat (a nie interesują się nimi nawet nasi najbliżsi sąsiedzi).
Alternatywy 29
Fryderyki miały złą prasę od samych narodzin w 1994 r. Krytykowano niejasne kryteria ich przyznawania, narzekano, że werdykty nie oddają tego, co dzieje się na rynku muzycznym, wyszydzano kształt statuetki (młodzian z rękami w kieszeniach, w glanach i z kolczykiem w uchu). Wdzięcznym obiektem kpin stała się też drętwa fryderykowa gala, będąca nieświadomą parodią rozdawania Oscarów, ożywiana tylko przez wpadki organizatorów i wyskoki laureatów w rodzaju sławetnego "Nauczyciele, fuck off!" Agnieszki Chylińskiej. Utarło się przekonanie, że o tym, kto zostanie wyróżniony, de facto decydują szefowie wielkich wytwórni, zwani grubą piątką (Sony, Warner, BMG, EMI, Universal).
Aby ratować prestiż przedsięwzięcia, w grudniu 1999 r. powołano Akademię Fonograficzną, na którą scedowano prawo przyznawania Fryderyków. Obecnie liczy ona 531 członków (80 proc. to nominowani artyści, reszta to członkowie Związku Producentów Audio-Video oraz dziennikarze muzyczni). Głosy liczy prywatna firma audytorska. Zmieniono też kształt statuetki na bardziej neutralny. Niewiele to pomogło. "Niezależni" - kontrolujący połowę rynku muzycznego - nadal kontestują nagrody, których z roku na rok jest coraz więcej. Na starcie Fryderyki wręczano w 18 kategoriach, dziś - w 29. Grammy, najbardziej prestiżowa na-groda muzyczna, ma ich 27.
Trwa radosna żonglerka etykietkami przyklejanymi artystom. W 1998 r. Reni Jusis wygrała w kategorii rap-hip hop, teraz objawiła się jako gwiazda stylu techno-ele-ktronika-dance. Do legendy przeszło zaliczenie Kazika Staszewskiego do kategorii piosenka poetycka, a zespołu Raz, Dwa, Trzy i Golec uOrkiestry do nurtu muzyki alternatywnej. Jeszcze większym nonsensem było uznanie Gorana Bregovicia za najlepszego polskiego kompozytora. Stworzenie kategorii "reedycje" można traktować jako deklarację: "wszystko już było, niczego nowego nie wymyślimy". W tym roku alternatywny jest Czesław Niemen, a kategorię debiut fonograficzny pospiesznie zastąpiono "nową twarzą fonografii", by nie dopuścić do triumfu Krzysztofa Krawczyka. Członkowie akademii bardzo się też starali, by zminimalizować rynkowy sukces zespołu Ich Troje (ponad 700 tys. sprzedanych egzemplarzy płyty "Ad. 4"). Nominowanie Ich Troje tylko w dwóch kategoriach (grupa roku i popowy album roku) jest wyrazem przekonania, że żaden przebój formacji Michała Wiśniewskiego nie jest godzien ubiegać się o tytuł piosenki roku.
Równanie w dół
Mimo wysiłków organizatorów Fryderyki nie spełniają swego podstawowego, promocyjnego zadania. Wręcz przeciwnie, często przynoszą pecha. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że rynkowa pozycja laureatów z reguły słabnie, często raptownie. Edyta Bartosiewicz, triumfatorka pierwszej edycji Fryderyków, po nagraniu w 1994 r. best-sellerowego albumu "Sen" (219 tys. sprzedanych płyt) znalazła się na równi pochyłej - sprzedano zaledwie 17 tys. egzemplarzy jej ostatniej płyty "Dziś są moje urodziny". Małym zainteresowaniem cieszyły się najnowsze dzieła Piaska-Piasecznego i Justyny Steczkowskiej, wyróżnionych Fryderykami w roku 1996. Mieczysław Szcześniak, trzykrotnie w latach 1998-2000 obwoływany wokalistą roku, wydał w tym czasie trzy albumy - w sumie sprzedano 52 tys. jego płyt. O.N.A. - zespół roku 1996 i 1998 - także obniżył loty (płyty "Pieprz" oraz "Mrok" kupiło odpowiednio 52 tys. i 37 tys. słuchaczy). Doszło już do tego, że o debiucie Kai Paschalskiej mówi się "sukces", bo jej płytę kupiło 20 tys. osób. To rzeczywiście sukces w trzydziestoośmiomilionowym państwie.
Fryderyki są ofiarą inflacji nagród w kraju, który nie jest muzyczną potęgą. Odtrąbiane są rzekome sukcesy, chociaż w drugiej połowie lat 90.
w branży muzycznej zapanowała recesja. W zeszłym roku sprzedano 25 mln płyt - o 9 mln mniej niż w roku 2000.
I nic nie wskazuje na to, że będzie lepiej. W wytwórniach z łezką w oku wspomina się niedawne przecież czasy, gdy krążek Budki Suflera "Nic nie boli tak jak życie" kupiło ponad milion Polaków, a album "Kayah i Bregović" znalazł 565 tys. nabywców. Dziś bardzo rzadko sprzedaje się więcej niż 100 tys. egzemplarzy płyty. Żeby produkcja była opłacalna, sprzedaż powinna przekroczyć 50 tys. egzemplarzy. Z tych danych wynika, że tworzenie 29 kategorii nagród w czasie, gdy na rynku panuje wyjątkowa mizeria, jest bezczelną kpiną ze słuchaczy. Im więcej kategorii Fryderyków, tym niżej zawieszona poprzeczka wymagań. Dawniej, żeby dostać złotą płytę, trzeba było sprzedać 100 tys. egzemplarzy, a platynową - 200 tys. Teraz wystarczy o połowę mniejszy nakład.
Muzyczny bazar
Tragikomiczne dzieje Fryderyków są odbiciem choroby, na którą zapadł rodzimy show-biznes. Rynek muzyczny rozpadł się na nisze, w których wegetują (bo trudno mówić o prosperowaniu) wykonawcy rapu, techno, klasycznego rocka, jazzu, muzyki dawnej i klasycznej. Pokolenie rockowego buntu lat 80. wypaliło się. Śmierć Grzegorza Ciechowskiego, który jako jedyny ze starej gwardii zachował wenę w następnej dekadzie, jest symbolicznym końcem dawnej epoki. Młodszym wykonawcom, wylansowanym już w czasach III RP, pomysły kończą się zwykle po dwóch sezonach pracy w branży. Ale o tym się nie mówi, by nie przekłuwać balonów nadmuchanych podczas Fryderyków. "Jesteś wart tyle, ile twoja ostatnia płyta" - ta obowiązująca w cywilizowanym świecie zasada nad Wisłą nie znajduje uznania. Status gwiazdy jest u nas przyznawany jednorazowo i dożywotnio. Potem pozostaje już tylko odcinanie kuponów, kompromitowanie się na festiwalach Eurowizji, występowanie w telewizyjnych talk show i reklamowanie szamponów do włosów.
Ceremonia wręczania Fryderyków daje złudzenie potęgi naszego rynku muzycznego, podczas gdy jest to ledwie ryneczek, żeby nie powiedzieć - bazar. Można ją organizować z coraz większym zadęciem, ale potencjalni nabywcy kaset i płyt nie są ślepi. Jesteśmy prowincjonalnym rynkiem, trwającym w stanie swoistej autarkii, a nasi "artyści" są głodni pochwał i nagród za produkty, które na świecie wzbudzają tylko wzruszenie ramion.
Więcej możesz przeczytać w 17/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.