Ilekroć jadę pociągiem Intercity i słyszę, że PKP oferuje mi bezpłatny poczęstunek, zastanawiam się, dlaczego ktoś chce zrobić ze mnie idiotę. Pamiętam przecież, że przed chwilą słono zapłaciłem za bilet, więc nie tylko za "bezpłatny" poczęstunek, ale na przykład także za długi kolei, których wcale nie zaciągałem. Podobnie reaguję, gdy słyszę, że - jak inni obywatele - mam bezpłatną opiekę medyczną i bezpłatną edukację. Cóż to za bezpłatne usługi medyczne, skoro płacę podatek i to w trzech postaciach: zdrowotny, chorobowy i wypadkowy (7,75 proc. płacy). A do tego mój pracodawca - znając jakość publicznej, bezpłatnej służby zdrowia - wykupił dla mnie i innych pracowników dodatkowe usługi medyczne w prywatnej spółce. I tak "bezpłatna" opieka kosztuje nas, podatników, 55-60 mld zł rocznie (łącznie z tzw. opłatami nieformalnymi, czyli łapówkami), czyli po 2500 zł na przeciętnego podatnika (vide: cover story tego numeru - "Witamina Ł"). Nie miejmy złudzeń - nic nie jest bezpłatne, dlatego sprawy zdrowia powinniśmy wziąć we własne ręce i potraktować wydatki na ten cel jak kolejną inwestycję.
Podobnie jak bezpłatna opieka medyczna wygląda bezpłatna edukacja. Wnioski są proste. Po pierwsze - to, co bezpłatne, jest bardzo drogie. Kiedy coś ma konkretną cenę, klient, czyli kupujący, nie da sobie wcisnąć drogiego bubla, a ostatecznie może pójść do tańszej konkurencji. Przy "bezpłatnym" nie ma wyboru, nie może się targować, czyli de facto kupuje kota w worku. Po drugie - etykieta "bezpłatne" ma nas uspokoić i sprawić, byśmy nie kontrolowali sposobu wydawania naszych pieniędzy: za podatki otrzymujemy swego rodzaju talon (jak w PRL), za który coś dostaniemy, ale co, to już nie nasza sprawa. Po trzecie - "bezpłatne" usługi oznaczają finansowanie przez biedniejszych tych, którzy mają więcej pieniędzy. Najlepiej widać to w publicznych szkołach wyższych - dostają się do nich głównie osoby, które było stać na opłacenie dodatkowych lekcji i kursów. Osoby biedniejsze - wbrew rozpowszechnionym w Polsce mitom - studiują przede wszystkim na płatnych uczelniach prywatnych, czyli za edukację płacą dwa razy - w podatkach i w czesnym. Jak widać, "bezpłatne" jest wyjątkowo niesprawiedliwe, chociaż wszyscy jego promotorzy, łącznie z twórcami konstytucji, zapewniają, że jest odwrotnie.
Obrona "bezpłatnego" wypisana jest przede wszystkim na sztandarach lewicy, która wyjątkowo lubi "robić nam dobrze", czyli fundować różne bezpłatne (czytaj: najdroższe z możliwych) usługi. "Ilekroć słyszę, że ktoś chce mi zrobić dobrze, biorę nogi za pas" - mawiał Karl Popper. I słusznie. Bo gdy zaczyna się robić dobrze, czyli oferować kolejne "bezpłatne" usługi, jakoś dziwnie szybko wzrasta deficyt budżetowy i zadłużenie. A ich obsługa dodatkowo kosztuje. I tak "bezpłatne" staje się coraz droższe (vide: "Utracjusz Rzeczpospolita"). Gdy tylko Hugo Chavez zaczął robić dobrze Wenezuelczykom (na przykład wprowadzając strefy wolne od podatków, vide: "Bonanza i schody"), kraj stanął nad przepaścią. Dobrze chcą swoim obywatelom robić także europejskie państwa socjalne, gdzie również funkcjonuje mnóstwo "bezpłatnych" usług, co gospodarki tych krajów doprowadziło już nie tylko do zadyszki, ale wręcz do przewlekłej choroby. Jej zarazki zaczęły napływać do Polski wraz z niemieckimi inwestycjami w ekstensywne dziedziny gospodarki, bo w nowoczesnych Niemcy mają niewiele do zaproponowania (vide: "Ucieczka z Berlina"). Cywilizacyjny regres Niemiec to także skutek utrzymywania "bezpłatnych" usług w ogromnej skali. Wystarczy pojechać do byłej NRD, żeby zobaczyć, ile to "bezpłatne" kosztuje - tam kosztowało równowartość około 2,5 biliona złotych.
Z "bezpłatnym" jest trochę tak jak z "trzecią godziną gratis" w agencjach towarzyskich, o czym informują ulotki wkładane za samochodowe wycieraczki. Trzecia godzina jest gratis, ale - niestety - nie można skorzystać tylko z tej trzeciej - wcześniej trzeba zapłacić za pierwszą i drugą. Ta druga to wykreowany przez trzecią (gratisową) popyt. W efekcie osoby odwiedzające agencje płacą więcej. I o to przede wszystkim w "bezpłatnych" usługach chodzi.
Podobnie jak bezpłatna opieka medyczna wygląda bezpłatna edukacja. Wnioski są proste. Po pierwsze - to, co bezpłatne, jest bardzo drogie. Kiedy coś ma konkretną cenę, klient, czyli kupujący, nie da sobie wcisnąć drogiego bubla, a ostatecznie może pójść do tańszej konkurencji. Przy "bezpłatnym" nie ma wyboru, nie może się targować, czyli de facto kupuje kota w worku. Po drugie - etykieta "bezpłatne" ma nas uspokoić i sprawić, byśmy nie kontrolowali sposobu wydawania naszych pieniędzy: za podatki otrzymujemy swego rodzaju talon (jak w PRL), za który coś dostaniemy, ale co, to już nie nasza sprawa. Po trzecie - "bezpłatne" usługi oznaczają finansowanie przez biedniejszych tych, którzy mają więcej pieniędzy. Najlepiej widać to w publicznych szkołach wyższych - dostają się do nich głównie osoby, które było stać na opłacenie dodatkowych lekcji i kursów. Osoby biedniejsze - wbrew rozpowszechnionym w Polsce mitom - studiują przede wszystkim na płatnych uczelniach prywatnych, czyli za edukację płacą dwa razy - w podatkach i w czesnym. Jak widać, "bezpłatne" jest wyjątkowo niesprawiedliwe, chociaż wszyscy jego promotorzy, łącznie z twórcami konstytucji, zapewniają, że jest odwrotnie.
Obrona "bezpłatnego" wypisana jest przede wszystkim na sztandarach lewicy, która wyjątkowo lubi "robić nam dobrze", czyli fundować różne bezpłatne (czytaj: najdroższe z możliwych) usługi. "Ilekroć słyszę, że ktoś chce mi zrobić dobrze, biorę nogi za pas" - mawiał Karl Popper. I słusznie. Bo gdy zaczyna się robić dobrze, czyli oferować kolejne "bezpłatne" usługi, jakoś dziwnie szybko wzrasta deficyt budżetowy i zadłużenie. A ich obsługa dodatkowo kosztuje. I tak "bezpłatne" staje się coraz droższe (vide: "Utracjusz Rzeczpospolita"). Gdy tylko Hugo Chavez zaczął robić dobrze Wenezuelczykom (na przykład wprowadzając strefy wolne od podatków, vide: "Bonanza i schody"), kraj stanął nad przepaścią. Dobrze chcą swoim obywatelom robić także europejskie państwa socjalne, gdzie również funkcjonuje mnóstwo "bezpłatnych" usług, co gospodarki tych krajów doprowadziło już nie tylko do zadyszki, ale wręcz do przewlekłej choroby. Jej zarazki zaczęły napływać do Polski wraz z niemieckimi inwestycjami w ekstensywne dziedziny gospodarki, bo w nowoczesnych Niemcy mają niewiele do zaproponowania (vide: "Ucieczka z Berlina"). Cywilizacyjny regres Niemiec to także skutek utrzymywania "bezpłatnych" usług w ogromnej skali. Wystarczy pojechać do byłej NRD, żeby zobaczyć, ile to "bezpłatne" kosztuje - tam kosztowało równowartość około 2,5 biliona złotych.
Z "bezpłatnym" jest trochę tak jak z "trzecią godziną gratis" w agencjach towarzyskich, o czym informują ulotki wkładane za samochodowe wycieraczki. Trzecia godzina jest gratis, ale - niestety - nie można skorzystać tylko z tej trzeciej - wcześniej trzeba zapłacić za pierwszą i drugą. Ta druga to wykreowany przez trzecią (gratisową) popyt. W efekcie osoby odwiedzające agencje płacą więcej. I o to przede wszystkim w "bezpłatnych" usługach chodzi.
Więcej możesz przeczytać w 17/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.