Podczas tegorocznego wręczania Fryderyków w Sali Kongresowej pamiętającej czasy Bieruta było tak ponuro, że nic tylko się upić
Tegoroczna uroczystość rozdawania nagród polskiego przemysłu muzycznego, Fryderyków, przypominała Dzień Weterana: w socrealistycznej Sali Kongresowej statuetki odbierali głównie zasłużeni dla kultury polskiej, którym udało się przetrwać dziejową zawieruchę, albo ich cienie - najwięcej wyróżnień przyznano bowiem nieżyjącemu Grzegorzowi Ciechowskiemu (dla najlepszego kompozytora, autora, producenta i twórcy ścieżki dźwiękowej do filmu "Wiedźmin").
Wcale nie chcę podważać dorobku artystycznego nagrodzonych. Jakże- bym śmiał, wszak takie nazwiska, jak Ciechowski, Rynkowski, Miśkiewicz, Grechuta i Bem mówią same za siebie: to mistrzowie dawno już zasługujący na Złote Fryderyki za całokształt. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że fakt, iż nie znaleziono w tym roku na polskim rynku muzycznym młodszych laureatów, jest jego porażką, a nie sukcesem. A to, że za najlepszą płytę roku uznano soundtrack z fatalnego filmu "Wiedźmin", jest zwykłym wykrętem i mało pomysłową próbą nawiązania do podobnie ucieczkowej amerykańskiej nagrody Grammy w tej kategorii - ścieżki dźwiękowej z filmu "Bracie, gdzie jesteś".
W Sali Kongresowej było ponuro i pustawo. Spomiędzy konferencyjnych foteli wystawały pomalowane głowy zgromadzonych artystów, którzy nie liczyli - zdaje się - na wiele, bo siedzieli nabzdyczeni, bykiem popatrując na laureatów. Wystylizowani do bólu zębów młodzieńcy i upozowane panny, którym guziczki w napiętych na wezbranych biustach bluzeczkach puszczały, gdy zbliżała się kamera, nie wzbudzali już jednak niczyjego zainteresowania. Na dodatek Kayah zamiast dać recital (najlepiej z Cesarią Evorą), zapowiadała uroczystość, lakonicznie informując od czasu do czasu, kogo lubi, kogo kocha, a z kim wyprowadzała kiedyś psa o czwartej nad ranem (i nie był to mężczyzna!). Całe szczęście, że obok była Grażyna Torbicka, która nawet z posiedzenia komitetu osiedlowego potrafiłaby zrobić uroczystość wartą transmitowania.
Oglądałem tegoroczne Fryderyki coraz bardziej zrozpaczony zapaścią polskiego rynku płytowego (co drugi artysta zapewniał, że nagrodzoną płytę wydał za własne pieniądze), odbierając jednocześnie od przyjaciół SMS-y w rodzaju: "Rany boskie, Tomek, co tam się dzieje?!". I nagle spostrzegłem przyjmującą trofea w zastępstwie (raz za Brathanki, raz za Leonarda Cohena) szefową firmy Sony Music Polska, Małgorzatę Maliszewską, która sama wygląda jak gwiazda, jest powściągliwa i dowcipna, a na dodatek umie składać podziękowania. Pomyślałem, że żal, iż nie odbiera statuetek za własną twórczość, wszak niegdyś pisywała świetne teksty, by przypomnieć tylko "Jutro zaczyna się tu sezon" i inne piosenki Krystyny Prońko. Znamy się z Małgosią od tylu lat, że nie wypada pisać o tym ze szczegółami. Pamiętam wspólne happeningi literackie z czasów studiów, gdy siadaliśmy w kawiarni (dziś działoby się to w pubie), kładliśmy na blacie kartkę papieru i pisaliśmy wiersze. Ona jeden wers i… zasłaniała popielniczką. Potem ja jeden i… też zasłaniałem. Ona nie widziała, co ja piszę; ja nie wiedziałem, co pisze ona. Powstałe w ten sposób utwory (pamiętam, że jeden miał tytuł "Pety - wyziębłe trupy papierosów") wysyłaliśmy do pism literackich, dołączając list z danymi biograficznymi (dziś powiedzielibyśmy - ze swoim CV). Przedstawialiśmy się jako poeta amator, na co dzień robotnik w Zakładach im. Róży Luksemburg. Potem, chichocząc, odczytywaliśmy na głos uprzejme odpowiedzi od redakcji (odmowne) albo - śmiejąc się do łez - własne dzieła wydrukowane w kącikach literackich. Tak, wtedy było łatwo debiutować. Może nawet za łatwo.
Teraz debiutantów nie widać. Do tego stopnia, że nagrodzony Fryderykiem w kategorii nowa twarz fonografii zespół Blue Café nie wydał jeszcze ani jednej płyty! I może właśnie dlatego podczas uroczystości w pamiętającej czasy Bolesława Bieruta Sali Kongresowej było tak ponuro, że nic tylko się upić. Wyczuł ten nastrój Leonard Cohen, nagrodzony statuetką w kategorii najlepszy album zagraniczny za płytę "Ten New Songs". Cohen nie przyjechał do Warszawy, by odebrać nagrodę, ale nagrał dla nas w Los Angeles podziękowania, które odtworzono na ekranie. Piosenkarz uznał, iż tegorocznego Fryderyka dostał jednak za całokształt, bo dziękował nam też za całokształt: że od tylu lat mamy do niego słabość i kupujemy jego kolejne albumy. Dziękował Małgosi Maliszewskiej (jeszcze jeden pod jej urokiem!), że z takim powodzeniem sprzedaje jego płyty, i Maciejowi Zembatemu, że śpiewa jego piosenki po polsku. Na koniec postanowił zrobić coś, co na pewno sprawi nam przyjemność: skoro Fryderyk - to Chopin, a skoro Polska - to wódka. Zatem nie zwracając uwagi na swoją buddyjską powściągliwość, przepił do nas kieliszkiem polskiej wódki Chopin. Jego siedząca obok przyjaciółka też. Chcąc nie chcąc, i ja otworzyłem barek, bo rzeczywiście sytuacji w polskim przemyśle płytowym biez wodki nie razbieriosz.
Wcale nie chcę podważać dorobku artystycznego nagrodzonych. Jakże- bym śmiał, wszak takie nazwiska, jak Ciechowski, Rynkowski, Miśkiewicz, Grechuta i Bem mówią same za siebie: to mistrzowie dawno już zasługujący na Złote Fryderyki za całokształt. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że fakt, iż nie znaleziono w tym roku na polskim rynku muzycznym młodszych laureatów, jest jego porażką, a nie sukcesem. A to, że za najlepszą płytę roku uznano soundtrack z fatalnego filmu "Wiedźmin", jest zwykłym wykrętem i mało pomysłową próbą nawiązania do podobnie ucieczkowej amerykańskiej nagrody Grammy w tej kategorii - ścieżki dźwiękowej z filmu "Bracie, gdzie jesteś".
W Sali Kongresowej było ponuro i pustawo. Spomiędzy konferencyjnych foteli wystawały pomalowane głowy zgromadzonych artystów, którzy nie liczyli - zdaje się - na wiele, bo siedzieli nabzdyczeni, bykiem popatrując na laureatów. Wystylizowani do bólu zębów młodzieńcy i upozowane panny, którym guziczki w napiętych na wezbranych biustach bluzeczkach puszczały, gdy zbliżała się kamera, nie wzbudzali już jednak niczyjego zainteresowania. Na dodatek Kayah zamiast dać recital (najlepiej z Cesarią Evorą), zapowiadała uroczystość, lakonicznie informując od czasu do czasu, kogo lubi, kogo kocha, a z kim wyprowadzała kiedyś psa o czwartej nad ranem (i nie był to mężczyzna!). Całe szczęście, że obok była Grażyna Torbicka, która nawet z posiedzenia komitetu osiedlowego potrafiłaby zrobić uroczystość wartą transmitowania.
Oglądałem tegoroczne Fryderyki coraz bardziej zrozpaczony zapaścią polskiego rynku płytowego (co drugi artysta zapewniał, że nagrodzoną płytę wydał za własne pieniądze), odbierając jednocześnie od przyjaciół SMS-y w rodzaju: "Rany boskie, Tomek, co tam się dzieje?!". I nagle spostrzegłem przyjmującą trofea w zastępstwie (raz za Brathanki, raz za Leonarda Cohena) szefową firmy Sony Music Polska, Małgorzatę Maliszewską, która sama wygląda jak gwiazda, jest powściągliwa i dowcipna, a na dodatek umie składać podziękowania. Pomyślałem, że żal, iż nie odbiera statuetek za własną twórczość, wszak niegdyś pisywała świetne teksty, by przypomnieć tylko "Jutro zaczyna się tu sezon" i inne piosenki Krystyny Prońko. Znamy się z Małgosią od tylu lat, że nie wypada pisać o tym ze szczegółami. Pamiętam wspólne happeningi literackie z czasów studiów, gdy siadaliśmy w kawiarni (dziś działoby się to w pubie), kładliśmy na blacie kartkę papieru i pisaliśmy wiersze. Ona jeden wers i… zasłaniała popielniczką. Potem ja jeden i… też zasłaniałem. Ona nie widziała, co ja piszę; ja nie wiedziałem, co pisze ona. Powstałe w ten sposób utwory (pamiętam, że jeden miał tytuł "Pety - wyziębłe trupy papierosów") wysyłaliśmy do pism literackich, dołączając list z danymi biograficznymi (dziś powiedzielibyśmy - ze swoim CV). Przedstawialiśmy się jako poeta amator, na co dzień robotnik w Zakładach im. Róży Luksemburg. Potem, chichocząc, odczytywaliśmy na głos uprzejme odpowiedzi od redakcji (odmowne) albo - śmiejąc się do łez - własne dzieła wydrukowane w kącikach literackich. Tak, wtedy było łatwo debiutować. Może nawet za łatwo.
Teraz debiutantów nie widać. Do tego stopnia, że nagrodzony Fryderykiem w kategorii nowa twarz fonografii zespół Blue Café nie wydał jeszcze ani jednej płyty! I może właśnie dlatego podczas uroczystości w pamiętającej czasy Bolesława Bieruta Sali Kongresowej było tak ponuro, że nic tylko się upić. Wyczuł ten nastrój Leonard Cohen, nagrodzony statuetką w kategorii najlepszy album zagraniczny za płytę "Ten New Songs". Cohen nie przyjechał do Warszawy, by odebrać nagrodę, ale nagrał dla nas w Los Angeles podziękowania, które odtworzono na ekranie. Piosenkarz uznał, iż tegorocznego Fryderyka dostał jednak za całokształt, bo dziękował nam też za całokształt: że od tylu lat mamy do niego słabość i kupujemy jego kolejne albumy. Dziękował Małgosi Maliszewskiej (jeszcze jeden pod jej urokiem!), że z takim powodzeniem sprzedaje jego płyty, i Maciejowi Zembatemu, że śpiewa jego piosenki po polsku. Na koniec postanowił zrobić coś, co na pewno sprawi nam przyjemność: skoro Fryderyk - to Chopin, a skoro Polska - to wódka. Zatem nie zwracając uwagi na swoją buddyjską powściągliwość, przepił do nas kieliszkiem polskiej wódki Chopin. Jego siedząca obok przyjaciółka też. Chcąc nie chcąc, i ja otworzyłem barek, bo rzeczywiście sytuacji w polskim przemyśle płytowym biez wodki nie razbieriosz.
Więcej możesz przeczytać w 18/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.