W starej, niezbyt wyrafinowanej anegdocie żona odwiedzająca męża po operacji ortopedycznej oświadcza: "Mam dwie wiadomości: złą i dobrą. Pan doktor obciął ci zdrową nogę
Pierwsze trzy miesiące tego roku to najgorszy okres w gospodarce w ostatnim dziesięcioleciu
A teraz dobra wiadomość - chyba znajdę kupca na buty". Ta anegdota obrazuje stan naszej gospodarki. Ogólnie wiadomości są złe. Dobre jest tylko to, że wzrosła sprzedaż butów. Naszą anegdotę kierujemy pod adresem obecnego rządu, choć tak naprawdę nie tylko on ponosi winę za zły przebieg operacji ortopedycznej. Winny jest poprzedni rząd, winny jest ogólnoświatowy kryzys. Pacjenta na ogół jednak kwestia odpowiedzialności nie interesuje. On chciałby znów mieć nogę. I będzie tego żądać od ostatniego chirurga, który majstrował przy jego kończynach.
Wiadomość dobra, ale nie całkiem
Dobrych wiadomości tak naprawdę jest więcej. Dotyczą one między innymi wódki (jej sprzedaż wzrosła po raz pierwszy od kilkudziesięciu miesięcy) i żywności (zwłaszcza mięsa). Niestety, nie powiększyły się zakupy trwałych dóbr konsumpcyjnych: samochodów czy mieszkań (a przecież wzrost popytu na te towary kreuje znacznie większy tzw. efekt mnożnikowy). Ale i tak można stwierdzić, że konsumpcja rośnie jak szalona.
W styczniu powiększyła się (w ujęciu rocznym) o 4,7 proc., w lutym o 6,7 proc., a w marcu wzrosła aż o 9,9 proc. W sumie dało to w pierwszym kwartale wzrost o ponad 7 proc., co w porównaniu z dwuprocentowym spadkiem w pierwszym kwartale ubiegłego roku musi cieszyć. Przy stwierdzeniu, że wzrost konsumpcji jest oznaką trwałego ożywienia koniunktury, trzeba jednak narysować wielki znak zapytania.
Po pierwsze, w tym roku Wielkanoc obchodziliśmy w marcu, a w zeszłym roku - w kwietniu. I to nasze wskaźniki zawyżyło (o ile - dowiemy się już wkrótce). Po drugie, ów wzrost nastąpił przy minimalnym jednopunktowym zwiększeniu dochodów i niemal w całości był sfinansowany zmniejszeniem poziomu oszczędności i zwiększeniem puli kredytów. Wartość depozytów gospodarstw domowych i przedsiębiorstw spadła w pierwszym kwartale z 261 mld zł do 255,5 mld zł. Wzrosła natomiast o 15 proc. wartość zaciągniętych kredytów konsumpcyjnych (o 14,4 proc. w styczniu, o 14,6 proc. w lutym i o 15,1 proc. w marcu).
Morał wynikający z zestawienia tych dwóch liczb jest prosty. Zwiększona konsumpcja wynika z przejadania majątku, spowodowanego spadkiem opłacalności oszczędzania (w czym największy udział miało wprowadzenie podatku kapitałowego). Trudno przypuszczać, by takie źródło finansowania biło długo. Po trzecie wreszcie, ożywienie konsumpcji nie wpłynęło na wzrost produkcji. Przeciwnie, produkcja przemysłowa w pierwszym kwartale tego roku zmniejszyła się o 1,6 proc., a budowlana spadła aż o 15,6 proc. Oznacza to, że dzięki dodatkowemu popytowi magazyny zostały częściowo wyczyszczone, ale zamówień produkcyjnych nie przybyło.
Złe wiadomości
Spadek produkcji przemysłowej i budowlanej (a co za tym idzie wręcz symboliczny wzrost PKB) to nie jedyna zła wiadomość. Spadła - po długim okresie wzrostu - wartość eksportu (w dwóch pierwszych miesiącach o 4,2 proc.), wzrosła do 18,1 proc. stopa bezrobocia (przed rokiem 16 proc.), deficyt budżetowy jest o 1,5 mld zł większy niż przed rokiem, a wskaźnik koniunktury w przemyśle (liczony przez GUS) obniżył się do -9,1 (przed rokiem -4,7). Nie trzeba już nawet dodawać informacji o wskaźnikach społecznych (we wszystkich badaniach odsetek osób oceniających sytuację źle przekracza 70 proc.) czy o spadku notowań partii (PSL za burtą!). I bez tego wesoły autobus, którym po kraju peregrynuje rząd, przypomina karawan.
Wszystko wisi na popycie
Wszystko wisi na rosnącym konsumpcyjnym popycie krajowym - powiedział 11 kwietnia w Sejmie wicepremier Belka. Bardzo trafnie powiedział. Gdyby nie wzrost popytu konsumpcyjnego, katastrofa byłby jeszcze większa. Tymczasem tak naprawdę wszystko opiera się na budżecie. Popyt decydujący o wysokości PKB składa się z czterech elementów: konsumpcji, inwestycji, eksportu i wydatków rządowych. Deficyt budżetowy powiększa dwa z nich (wydatki rządowe i - ewentualnie - konsumpcję). Niestety, ma tragiczne konsekwencje dla dwóch pozostałych: inwestycji przedsiębiorstw i eksportu.
Owe 16,5 mld zł, których w pierwszym kwartale w budżecie zabrakło, rząd musiał pożyczyć. Ponieważ jest dłużnikiem pewnym, krajowe i zagraniczne instytucje finansowe chętnie mu pożyczają. Niestety, nie można dwa razy zjeść tego samego ciastka. Pieniędzy pożyczonych budżetowi brakuje na kredyty dla firm. I dlatego zadłużenie przedsiębiorstw wobec sektora bankowego zwiększyło się w tym czasie "aż" o 73 mln zł. Za tę sumę dużo zbudować się nie da (jest to równowartość średniego budynku mieszkalnego!). Trudno się więc dziwić szacowanemu na 20 proc. spadkowi inwestycji.
Opisany "efekt wypierania" jest czasem bagatelizowany. Mówi się o rzekomej nadpłynności banków, czyli o tym, że banki mają zbyt dużo pieniędzy. Tak dużo, że mogą finansować potrzeby kredytowe i rządu, i firm. Każdy przedsiębiorca, który stara się o kredyt, wie, że tak nie jest. Banki, mając pod ręką hurtownika, jakim jest państwo, starają się robić wiele, aby klienta detalicznego zniechęcić. Widać to także po zmianach oprocentowania. NBP w ostatnim roku obniżył stopy procentowe o 9 punktów procentowych, a banki - tylko o 6,8 punktu procentowego.
Potrzeby kredytowe budżetu są tak duże, że na ich zaspokajaniu zarabiają nie tylko polskie instytucje finansowe, ale także inwestorzy zagraniczni. Jak podał ostatnio Leszek Balcerowicz, w grudniu ubiegłego roku w rękach inwestorów zagranicznych znajdowały się obligacje o wartości 19,2 mld zł, a w kwietniu tego roku ich wartość sięgnęła 28 mld zł.
Można czy nie można
Wicepremier Marek Belka powtarza często, że zrobił wszystko, co było możliwe, by zrównoważyć finanse publiczne, i że "bardziej ciąć nie było można". Ostatnie słowa można rozumieć na kilka sposobów. Nie można ze względów "technicznych", gdyż wysokość wielu wydatków budżetowych określa prawo. Nie można ze względu na protesty społeczne (zgoda, ale jutro protesty będą jeszcze większe). I wreszcie, nie można, bo byłoby to szkodliwe ekonomicznie.
Mamy poważne obawy, że rezygnacja profesora Belki z wprowadzenia odpłatności w szkolnictwie wyższym i lecznictwie, z zamrożenia emerytur, z choćby minimalnego zdyscyplinowania KRUS itd. wiąże się z tym trzecim znaczeniem słowa "można" czy raczej "nie można". Wygląda na to, że wicepremier nawrócił się na prymitywny keynesizm i uwierzył w koncepcję tzw. automatycznego stabilizatora (kiedy koniunktura jest zła, nie wolno ciąć wydatków, bo dzięki nim utrzymuje się popyt). Ta koncepcja jest jednak chora teoretycznie i nie potwierdzona praktycznie. Wszystkie dane - łącznie z informacjami dotyczącymi wydarzeń ostatnich dwóch lat w Polsce - dowodzą jej błędności.
Zresztą, chciał nie chciał, wicepremier Belka wydatki ciąć będzie musiał. Na przyszły rok obiecał nam bowiem redukcję deficytu z przewidywanych (optymistycznie) 5 proc. do 3,7 proc. Pożyjemy, zobaczymy. Jeżeli wicepremier wywiąże się z obietnicy, będzie to oznaczać, że i w tym roku cięcia były możliwe. I że - całkiem niepotrzebnie - wykreśliliśmy sobie rok z gospodarczego życiorysu.
Spadek po Buzku |
---|
|
Wiadomość dobra, ale nie całkiem
Dobrych wiadomości tak naprawdę jest więcej. Dotyczą one między innymi wódki (jej sprzedaż wzrosła po raz pierwszy od kilkudziesięciu miesięcy) i żywności (zwłaszcza mięsa). Niestety, nie powiększyły się zakupy trwałych dóbr konsumpcyjnych: samochodów czy mieszkań (a przecież wzrost popytu na te towary kreuje znacznie większy tzw. efekt mnożnikowy). Ale i tak można stwierdzić, że konsumpcja rośnie jak szalona.
W styczniu powiększyła się (w ujęciu rocznym) o 4,7 proc., w lutym o 6,7 proc., a w marcu wzrosła aż o 9,9 proc. W sumie dało to w pierwszym kwartale wzrost o ponad 7 proc., co w porównaniu z dwuprocentowym spadkiem w pierwszym kwartale ubiegłego roku musi cieszyć. Przy stwierdzeniu, że wzrost konsumpcji jest oznaką trwałego ożywienia koniunktury, trzeba jednak narysować wielki znak zapytania.
Po pierwsze, w tym roku Wielkanoc obchodziliśmy w marcu, a w zeszłym roku - w kwietniu. I to nasze wskaźniki zawyżyło (o ile - dowiemy się już wkrótce). Po drugie, ów wzrost nastąpił przy minimalnym jednopunktowym zwiększeniu dochodów i niemal w całości był sfinansowany zmniejszeniem poziomu oszczędności i zwiększeniem puli kredytów. Wartość depozytów gospodarstw domowych i przedsiębiorstw spadła w pierwszym kwartale z 261 mld zł do 255,5 mld zł. Wzrosła natomiast o 15 proc. wartość zaciągniętych kredytów konsumpcyjnych (o 14,4 proc. w styczniu, o 14,6 proc. w lutym i o 15,1 proc. w marcu).
Morał wynikający z zestawienia tych dwóch liczb jest prosty. Zwiększona konsumpcja wynika z przejadania majątku, spowodowanego spadkiem opłacalności oszczędzania (w czym największy udział miało wprowadzenie podatku kapitałowego). Trudno przypuszczać, by takie źródło finansowania biło długo. Po trzecie wreszcie, ożywienie konsumpcji nie wpłynęło na wzrost produkcji. Przeciwnie, produkcja przemysłowa w pierwszym kwartale tego roku zmniejszyła się o 1,6 proc., a budowlana spadła aż o 15,6 proc. Oznacza to, że dzięki dodatkowemu popytowi magazyny zostały częściowo wyczyszczone, ale zamówień produkcyjnych nie przybyło.
Złe wiadomości
Spadek produkcji przemysłowej i budowlanej (a co za tym idzie wręcz symboliczny wzrost PKB) to nie jedyna zła wiadomość. Spadła - po długim okresie wzrostu - wartość eksportu (w dwóch pierwszych miesiącach o 4,2 proc.), wzrosła do 18,1 proc. stopa bezrobocia (przed rokiem 16 proc.), deficyt budżetowy jest o 1,5 mld zł większy niż przed rokiem, a wskaźnik koniunktury w przemyśle (liczony przez GUS) obniżył się do -9,1 (przed rokiem -4,7). Nie trzeba już nawet dodawać informacji o wskaźnikach społecznych (we wszystkich badaniach odsetek osób oceniających sytuację źle przekracza 70 proc.) czy o spadku notowań partii (PSL za burtą!). I bez tego wesoły autobus, którym po kraju peregrynuje rząd, przypomina karawan.
Wszystko wisi na popycie
Wszystko wisi na rosnącym konsumpcyjnym popycie krajowym - powiedział 11 kwietnia w Sejmie wicepremier Belka. Bardzo trafnie powiedział. Gdyby nie wzrost popytu konsumpcyjnego, katastrofa byłby jeszcze większa. Tymczasem tak naprawdę wszystko opiera się na budżecie. Popyt decydujący o wysokości PKB składa się z czterech elementów: konsumpcji, inwestycji, eksportu i wydatków rządowych. Deficyt budżetowy powiększa dwa z nich (wydatki rządowe i - ewentualnie - konsumpcję). Niestety, ma tragiczne konsekwencje dla dwóch pozostałych: inwestycji przedsiębiorstw i eksportu.
Owe 16,5 mld zł, których w pierwszym kwartale w budżecie zabrakło, rząd musiał pożyczyć. Ponieważ jest dłużnikiem pewnym, krajowe i zagraniczne instytucje finansowe chętnie mu pożyczają. Niestety, nie można dwa razy zjeść tego samego ciastka. Pieniędzy pożyczonych budżetowi brakuje na kredyty dla firm. I dlatego zadłużenie przedsiębiorstw wobec sektora bankowego zwiększyło się w tym czasie "aż" o 73 mln zł. Za tę sumę dużo zbudować się nie da (jest to równowartość średniego budynku mieszkalnego!). Trudno się więc dziwić szacowanemu na 20 proc. spadkowi inwestycji.
Opisany "efekt wypierania" jest czasem bagatelizowany. Mówi się o rzekomej nadpłynności banków, czyli o tym, że banki mają zbyt dużo pieniędzy. Tak dużo, że mogą finansować potrzeby kredytowe i rządu, i firm. Każdy przedsiębiorca, który stara się o kredyt, wie, że tak nie jest. Banki, mając pod ręką hurtownika, jakim jest państwo, starają się robić wiele, aby klienta detalicznego zniechęcić. Widać to także po zmianach oprocentowania. NBP w ostatnim roku obniżył stopy procentowe o 9 punktów procentowych, a banki - tylko o 6,8 punktu procentowego.
Potrzeby kredytowe budżetu są tak duże, że na ich zaspokajaniu zarabiają nie tylko polskie instytucje finansowe, ale także inwestorzy zagraniczni. Jak podał ostatnio Leszek Balcerowicz, w grudniu ubiegłego roku w rękach inwestorów zagranicznych znajdowały się obligacje o wartości 19,2 mld zł, a w kwietniu tego roku ich wartość sięgnęła 28 mld zł.
Można czy nie można
Wicepremier Marek Belka powtarza często, że zrobił wszystko, co było możliwe, by zrównoważyć finanse publiczne, i że "bardziej ciąć nie było można". Ostatnie słowa można rozumieć na kilka sposobów. Nie można ze względów "technicznych", gdyż wysokość wielu wydatków budżetowych określa prawo. Nie można ze względu na protesty społeczne (zgoda, ale jutro protesty będą jeszcze większe). I wreszcie, nie można, bo byłoby to szkodliwe ekonomicznie.
Mamy poważne obawy, że rezygnacja profesora Belki z wprowadzenia odpłatności w szkolnictwie wyższym i lecznictwie, z zamrożenia emerytur, z choćby minimalnego zdyscyplinowania KRUS itd. wiąże się z tym trzecim znaczeniem słowa "można" czy raczej "nie można". Wygląda na to, że wicepremier nawrócił się na prymitywny keynesizm i uwierzył w koncepcję tzw. automatycznego stabilizatora (kiedy koniunktura jest zła, nie wolno ciąć wydatków, bo dzięki nim utrzymuje się popyt). Ta koncepcja jest jednak chora teoretycznie i nie potwierdzona praktycznie. Wszystkie dane - łącznie z informacjami dotyczącymi wydarzeń ostatnich dwóch lat w Polsce - dowodzą jej błędności.
Zresztą, chciał nie chciał, wicepremier Belka wydatki ciąć będzie musiał. Na przyszły rok obiecał nam bowiem redukcję deficytu z przewidywanych (optymistycznie) 5 proc. do 3,7 proc. Pożyjemy, zobaczymy. Jeżeli wicepremier wywiąże się z obietnicy, będzie to oznaczać, że i w tym roku cięcia były możliwe. I że - całkiem niepotrzebnie - wykreśliliśmy sobie rok z gospodarczego życiorysu.
I Kwartał 2001 | I Kwartał 2002 |
---|---|
wzrost PKB 2,3% | wzrost PKB 0,3-0,5% |
produkcja przemysłowa* 4,5% | produkcja przemysłowa* -1,6% |
produkcja budowlano-montażowa* -8,5% | produkcja budowlano-montażowa* -15,6% |
eksport* 20,1% | eksport* -4,2% |
sprzedaż detaliczna* -2,0% | sprzedaż detaliczna* 7,1% |
stopa bezrobocia 16,1% | stopa bezrobocia 18,1% |
deficyt budżetowy 15 mld zł | deficyt budżetowy 16,4 mld zł |
wskaźnik koniunktury w przemyśle -4,7 | wskaźnik koniunktury w przemyśle -9,1 |
* w stosunku do roku poprzedniego |
Więcej możesz przeczytać w 19/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.