Wszyscy po prawej stronie sceny politycznej zdają sobie sprawę z konieczności zmian, a jednocześnie ogromnie się ich boją
Punktualność - powiadają - jest grzecznością królów. Są jednak osoby, których najznakomitsze zegarki nie mogą zmusić do punktualności. Nic u nich nie dzieje się o czasie. Nigdy nie przychodzą punktualnie na spotkania, nigdy nie trafiają swoim cyferblatem w odpowiednią godzinę. Są osobistości, których niepunktualność można mierzyć nie zegarkiem, lecz kalendarzem. Są opóźnieni nie o minuty czy godziny, ale o dni i miesiące. Do ludzi słabo posługujących się kalendarzem należy Marian Krzaklewski. Ma kalendarz stary albo w ogóle go nie ma. W każdym razie się nim nie posługuje.
Startowanie do prezydentury wymaga pewnego kalendarza. W praktyce lotów rakietowych nazywa się to odliczaniem od końca. Od pewnej cyfry liczy się w tył, by przy cyfrze zero powiedzieć "start". Moment ten zbliża się nieuchronnie, a pan przewodniczący nieodmiennie stosuje taktykę "chciałabym i boję się". To dobre dla krygujących się nastolatek, ale nie uchodzi szanującemu się politykowi. Są stanowiska i pozycje społeczne, z którymi wiąże się odpowiedzialność. Od tej odpowiedzialności nie można się wyłgać. Chyba że chce się być nieodpowiedzialnym, ale wtedy nie jest się politykiem.
O upływie czasu przypominają nam też ludzie, którzy odchodzą. Przed kilkoma dniami żegnałem na poznańskim cmentarzu Janusza Ziółkowskiego. Nie zawsze miałem szczęście do współpracowników, ich lojalności. Więcej szkody mi wyrządzili przyjaciele niż wrogowie. Prof. Janusz Ziółkowski był wyjątkiem. Był człowiekiem niepodważalnej lojalności. Towarzyszył mi od klubu obywatelskiego, przez pracę w Kancelarii Prezydenta RP, po zasiadanie w radzie nadzorczej Instytutu Lecha Wałęsy. Jednoczył w sobie najlepsze cechy związane z Wielkopolską - pracowitość, lojalność i rzetelność. To druga - po odejściu Andrzeja Zakrzewskiego - strata przyjaciela w tym roku. Ironią losu jest to, że umierają ludzie, którzy byliby dziś najbardziej potrzebni. Ich brak jest coraz bardziej dojmujący.
Byli to bowiem ludzie, którzy przydaliby się teraz. Polska scena polityczna ulega bowiem dekompozycji. Prawa strona naszej sceny politycznej ulega dekompozycji przez mumifikację. Wszyscy politycy zdają sobie sprawę z konieczności zmian, a jednocześnie ogromnie się ich boją. Uważają, że zmiana jednego elementu w strukturze rządowej może - na zasadzie reakcji lawinowej - spowodować upadek całości. Boją się wykonać najmniejszy ruch i tkwią jak królik zahipnotyzowany przez węża. Ludzie widzą ten brak woli, ten niedostatek odwagi i dlatego notowania rządu i Akcji Wyborczej Solidarność spadają. A polska centroprawica tkwi w zaklętym kręgu marazmu.
Przed kilkoma miesiącami spotkałem się z elitami politycznymi w sprawie przeciwdziałania ubóstwu. Miało to być budowanie konsensusu ponad podziałami w tej ważnej sprawie. Niestety, powiedziano tam, że sfera nędzy jest zbyt wdzięcznym polem do gier politycznych, by ktokolwiek rezygnował z tego instrumentu. Porozumienie ponad podziałami okazało się mrzonką. Ponieważ politycy nie mogli się dogadać, przedstawiciele instytutu spotkali się z reprezentantami organizacji pozarządowych zajmujących się sprawami ubóstwa. Ja sam nie uczestniczyłem w tym spotkaniu, aby nie padł zarzut upolityczniania tego gremium czy wmontowywania go w grę wyborczą. Spotkanie było nadzwyczaj konstruktywne. Instytut zobowiązał się przygotować projekty ustaw dotyczących sfery niedostatku, które będą skierowane do parlamentu jako inicjatywa obywatelska. Pożyjemy, zobaczymy.
Kalendarz pokazuje niezbicie, że jesteśmy w przededniu Wielkanocy. To piękne misterium zmartwychwstania i odkupienia każe nam szukać w sobie nowych sił i nowych rozwiązań. To święto wielkiej odnowy. Życzę swoim zwolennikom (i przeciwnikom), czytelnikom (także tym, którzy mnie nie czytają), żeby odnaleźli w sobie siłę na rozpoczęcie czegoś. Szczególnie serdecznie te życzenia kieruję ku naszym elitom politycznym. Kiedy będą się dzielić jajkiem, niech pamiętają, że jest to symbol początku. Odwagi i alleluja!
Startowanie do prezydentury wymaga pewnego kalendarza. W praktyce lotów rakietowych nazywa się to odliczaniem od końca. Od pewnej cyfry liczy się w tył, by przy cyfrze zero powiedzieć "start". Moment ten zbliża się nieuchronnie, a pan przewodniczący nieodmiennie stosuje taktykę "chciałabym i boję się". To dobre dla krygujących się nastolatek, ale nie uchodzi szanującemu się politykowi. Są stanowiska i pozycje społeczne, z którymi wiąże się odpowiedzialność. Od tej odpowiedzialności nie można się wyłgać. Chyba że chce się być nieodpowiedzialnym, ale wtedy nie jest się politykiem.
O upływie czasu przypominają nam też ludzie, którzy odchodzą. Przed kilkoma dniami żegnałem na poznańskim cmentarzu Janusza Ziółkowskiego. Nie zawsze miałem szczęście do współpracowników, ich lojalności. Więcej szkody mi wyrządzili przyjaciele niż wrogowie. Prof. Janusz Ziółkowski był wyjątkiem. Był człowiekiem niepodważalnej lojalności. Towarzyszył mi od klubu obywatelskiego, przez pracę w Kancelarii Prezydenta RP, po zasiadanie w radzie nadzorczej Instytutu Lecha Wałęsy. Jednoczył w sobie najlepsze cechy związane z Wielkopolską - pracowitość, lojalność i rzetelność. To druga - po odejściu Andrzeja Zakrzewskiego - strata przyjaciela w tym roku. Ironią losu jest to, że umierają ludzie, którzy byliby dziś najbardziej potrzebni. Ich brak jest coraz bardziej dojmujący.
Byli to bowiem ludzie, którzy przydaliby się teraz. Polska scena polityczna ulega bowiem dekompozycji. Prawa strona naszej sceny politycznej ulega dekompozycji przez mumifikację. Wszyscy politycy zdają sobie sprawę z konieczności zmian, a jednocześnie ogromnie się ich boją. Uważają, że zmiana jednego elementu w strukturze rządowej może - na zasadzie reakcji lawinowej - spowodować upadek całości. Boją się wykonać najmniejszy ruch i tkwią jak królik zahipnotyzowany przez węża. Ludzie widzą ten brak woli, ten niedostatek odwagi i dlatego notowania rządu i Akcji Wyborczej Solidarność spadają. A polska centroprawica tkwi w zaklętym kręgu marazmu.
Przed kilkoma miesiącami spotkałem się z elitami politycznymi w sprawie przeciwdziałania ubóstwu. Miało to być budowanie konsensusu ponad podziałami w tej ważnej sprawie. Niestety, powiedziano tam, że sfera nędzy jest zbyt wdzięcznym polem do gier politycznych, by ktokolwiek rezygnował z tego instrumentu. Porozumienie ponad podziałami okazało się mrzonką. Ponieważ politycy nie mogli się dogadać, przedstawiciele instytutu spotkali się z reprezentantami organizacji pozarządowych zajmujących się sprawami ubóstwa. Ja sam nie uczestniczyłem w tym spotkaniu, aby nie padł zarzut upolityczniania tego gremium czy wmontowywania go w grę wyborczą. Spotkanie było nadzwyczaj konstruktywne. Instytut zobowiązał się przygotować projekty ustaw dotyczących sfery niedostatku, które będą skierowane do parlamentu jako inicjatywa obywatelska. Pożyjemy, zobaczymy.
Kalendarz pokazuje niezbicie, że jesteśmy w przededniu Wielkanocy. To piękne misterium zmartwychwstania i odkupienia każe nam szukać w sobie nowych sił i nowych rozwiązań. To święto wielkiej odnowy. Życzę swoim zwolennikom (i przeciwnikom), czytelnikom (także tym, którzy mnie nie czytają), żeby odnaleźli w sobie siłę na rozpoczęcie czegoś. Szczególnie serdecznie te życzenia kieruję ku naszym elitom politycznym. Kiedy będą się dzielić jajkiem, niech pamiętają, że jest to symbol początku. Odwagi i alleluja!
Więcej możesz przeczytać w 17/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.