Kandydatów na prezydentów największych miast jest więcej niż chętnych do mierzenia pantofelka Kopciuszka
Parlament zdecydował, że wójtów, burmistrzów i prezydentów miast będziemy wybierać w wyborach bezpośrednich, w identyczny sposób jak prezydenta państwa. Zwolennicy tego rozwiązania mają nadzieję, że zwiększy to wydatnie zainteresowanie wyborami samorządowymi; do tej pory było ono bowiem o wiele mniejsze niż wyborami prezydenckimi czy parlamentarnymi. Niepokoiło to wszystkich zwolenników samorządności, bo skromny mandat społecznego zaufania niewątpliwie pomniejszał autorytet tego ogniwa władzy publicznej.
O tym, czy bezpośrednie wybory szefa samorządowej władzy wykonawczej autentycznie zyskają na atrakcyjności, przekonamy się jesienią, kiedy poznamy ich wyniki. Już dziś jednak wiele wskazuje na to, że tak się stanie. Świadczy o tym między innymi ogromne przywiązanie opinii publicznej do takiej właśnie formy głosowania. Dowodzi tego również prawdziwa klęska urodzaju zgłaszających się kandydatów. Jeszcze wybory nie zostały zarządzone, jeszcze nie wypracowano do końca reguł bezpośredniej elekcji, a już chętnych do rywalizowania o prezydenturę największych miast jest więcej niż pretendentek do mierzenia pantofelka zgubionego na balu przez Kopciuszka. Każdy chętnie wyciąga nóżkę, bo a nuż prezydencki pantofelek będzie na nią pasował.
Można by się z tego cieszyć, gdyby nie podejrzenie, że niejeden polityk traktuje swoje kandydowanie niezwykle instrumentalnie. Chce wygrać wybory, bo w ewentualnym zwycięstwie widzi trampolinę ułatwiającą dalszy krok w całkiem niesamorządowej karierze. Największym poligonem takich zachowań staje się Warszawa. Jeśli wierzyć politycznym plotkom i dziennikarskim spekulacjom, o fotel prezydenta stolicy zamierza się ubiegać lider Platformy Obywatelskiej Andrzej Olechowski i lider Prawa i Sprawiedliwości Lech Kaczyński. Determinacja obydwu jest tak wielka, że z jej powodu wyłączono Warszawę z samorządowego porozumienia Platformy Obywatelskiej i Prawa i Sprawiedliwości, nakazującego wystawianie we wszystkich innych miastach tylko jednego, wspólnego kandydata.
Obydwaj pretendenci nie przejawiali dotychczas samorządowej pasji. Andrzej Olechowski, owszem, był przed laty przewodniczącym rady gminy Wilanów, ale w ostatnich wyborach już nie kandydował, jak można się domyślać, z chęci rozstania się z samorządem. Z kolei Lech Kaczyński chyba nawet nie jest mieszkańcem miasta, o którego prezydenturę pragnie się ubiegać. Wydaje się więc, że obydwaj - dość egzotyczni na niwie samorządowej - kandydaci chcą zasiąść w warszawskim ratuszu, ponieważ traktują go jak stację przesiadkową na swojej drodze do prezydentury państwa. Nie ulega wątpliwości, że samorządowe zwycięstwo będzie się im niezwykle opłacać. Zyskają aureolę zwycięzcy, zwiększą swój prestiż, pomnożą realne instrumenty działania, tak bardzo potrzebne w niezwykle trudnej kampanii prezydenckiej.
Można jednak poważnie wątpić, czy analogiczny rachunek zysków będzie mogła poczynić Warszawa. Ona potrzebuje autentycznego gospodarza, zajmującego się jej sprawami przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, a nie politycznego harcownika traktującego ją jak poligon, którego przecież się nie oszczędza. Może warto by więc było zażądać deklaracji od wszystkich kandydatów na bezpośrednio wybieranych wójtów, burmistrzów i prezydentów miast, że powierzony im urząd będą sprawować do końca kadencji i nie zamienią go na żadną, najbardziej nawet pociągającą błyskotkę?
O tym, czy bezpośrednie wybory szefa samorządowej władzy wykonawczej autentycznie zyskają na atrakcyjności, przekonamy się jesienią, kiedy poznamy ich wyniki. Już dziś jednak wiele wskazuje na to, że tak się stanie. Świadczy o tym między innymi ogromne przywiązanie opinii publicznej do takiej właśnie formy głosowania. Dowodzi tego również prawdziwa klęska urodzaju zgłaszających się kandydatów. Jeszcze wybory nie zostały zarządzone, jeszcze nie wypracowano do końca reguł bezpośredniej elekcji, a już chętnych do rywalizowania o prezydenturę największych miast jest więcej niż pretendentek do mierzenia pantofelka zgubionego na balu przez Kopciuszka. Każdy chętnie wyciąga nóżkę, bo a nuż prezydencki pantofelek będzie na nią pasował.
Można by się z tego cieszyć, gdyby nie podejrzenie, że niejeden polityk traktuje swoje kandydowanie niezwykle instrumentalnie. Chce wygrać wybory, bo w ewentualnym zwycięstwie widzi trampolinę ułatwiającą dalszy krok w całkiem niesamorządowej karierze. Największym poligonem takich zachowań staje się Warszawa. Jeśli wierzyć politycznym plotkom i dziennikarskim spekulacjom, o fotel prezydenta stolicy zamierza się ubiegać lider Platformy Obywatelskiej Andrzej Olechowski i lider Prawa i Sprawiedliwości Lech Kaczyński. Determinacja obydwu jest tak wielka, że z jej powodu wyłączono Warszawę z samorządowego porozumienia Platformy Obywatelskiej i Prawa i Sprawiedliwości, nakazującego wystawianie we wszystkich innych miastach tylko jednego, wspólnego kandydata.
Obydwaj pretendenci nie przejawiali dotychczas samorządowej pasji. Andrzej Olechowski, owszem, był przed laty przewodniczącym rady gminy Wilanów, ale w ostatnich wyborach już nie kandydował, jak można się domyślać, z chęci rozstania się z samorządem. Z kolei Lech Kaczyński chyba nawet nie jest mieszkańcem miasta, o którego prezydenturę pragnie się ubiegać. Wydaje się więc, że obydwaj - dość egzotyczni na niwie samorządowej - kandydaci chcą zasiąść w warszawskim ratuszu, ponieważ traktują go jak stację przesiadkową na swojej drodze do prezydentury państwa. Nie ulega wątpliwości, że samorządowe zwycięstwo będzie się im niezwykle opłacać. Zyskają aureolę zwycięzcy, zwiększą swój prestiż, pomnożą realne instrumenty działania, tak bardzo potrzebne w niezwykle trudnej kampanii prezydenckiej.
Można jednak poważnie wątpić, czy analogiczny rachunek zysków będzie mogła poczynić Warszawa. Ona potrzebuje autentycznego gospodarza, zajmującego się jej sprawami przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, a nie politycznego harcownika traktującego ją jak poligon, którego przecież się nie oszczędza. Może warto by więc było zażądać deklaracji od wszystkich kandydatów na bezpośrednio wybieranych wójtów, burmistrzów i prezydentów miast, że powierzony im urząd będą sprawować do końca kadencji i nie zamienią go na żadną, najbardziej nawet pociągającą błyskotkę?
Więcej możesz przeczytać w 23/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.