Niewiele rzeczy na świecie wydaje się dziś mniej prawdopodobnych niż indyjsko-pakistańskie porozumienie pokojowe
Dlaczego skłócone kraje nie spróbują współpracować dla obopólnych korzyści, zamiast zasypywać obie strony granicy gradem pocisków? Ponieważ oba rządy są zakładnikami swych wyborców, którzy naciskają na przywódców, pozostawiając im niewielką swobodę manewru. Perwez Muszarraf, rządzący liczącym 142 mln obywateli Pakistanem, żyje w strachu przed zorganizowanymi ekstremistami: wojowniczymi grupami Dżihadu w sąsiednim Kaszmirze i ich zwolennikami we własnej armii, stanowiącej jednocześnie podstawę władzy generała. W liczących ponad miliard mieszkańców Indiach rząd Atala Bihari Vajpayee spełnia wszelkie zachcianki hinduskiej większości, która w większości jest wrogo nastawiona wobec islamu. To, co obserwujemy dziś w południowej Azji, zaczyna więc przypominać nie kończący się konflikt izraelsko-palestyński.
Religia jest łatwo - i często słusznie - uznawana za źródło ostrych spięć. Ale bezduszna polityka także może się stać rodzajem religii, w której elektorat jest traktowany nieomal jak boska siła. We Francji kolejne rządy uginają się pod presją rolników, a japońska Partia Liberalno-Demokratyczna - która nie jest ani liberalna, ani demokratyczna - zaspokaja żądania różnych grup nacisku. Nawet w USA opowiadający się za wolnym rynkiem Waszyngton roztacza ochronę nad farmerami i stalowniami obawiającymi się globalnej konkurencji.
Południowoazjatycki kryzys wykracza daleko poza te "normy". Indie, które niedługo staną się najludniejszym państwem, muszą zdynamizować gospodarkę, zamiast puszczać parę w machinę religijnej nienawiści. Pakistan, jedno z najuboższych państw, powinien mieć większe ambicje niż pożądanie Kaszmiru i nienawiść wobec Indii. Obie strony nie mogą sobie pozwolić na niszczenie się nawzajem w sytuacji, gdy nie potrafią nawet wyżywić własnych obywateli.
Cechą kompetentnych rządów jest umiejętność uniknięcia horroru wojny i budowania pokoju, bez którego rozwój ekonomiczny nie jest możliwy. A jednak subkontynent indyjski dryfuje ku konfliktowi, podobnie jak Europa w latach 40. Nie ma tylko południowoazjatyckiego Hitlera, mimo wysiłków indyjskiej propagandy, by domalować Muszarrafowi charakterystyczny wąsik.
Kim więc jest pakistański prezydent? Jeśli nie Hitlerem, to może staje się powoli Anwarem Sadatem? Ten wielki egipski przywódca zdołał tak manewrować opinią publiczną w swoim kraju, że osiągnął porozumienie pokojowe z Izraelem. A może powtórzy drogę Icchaka Rabina, zręcznego generała, który zdobył władzę i wygrał swoje manewry pokojowe? No tak, powie ktoś, przecież Sadat i Rabin zostali zamordowani - w dodatku przez wrogów we własnym kraju. Za odwagę i wizję zostali posłani do grobu przez rodaków ekstremistów.
Azja nie jest pustynią bez przywództwa. Chiny mają premiera Zhu Roji, zawziętego, ale uznanego w świecie promotora reform. Malezja ma elokwentnego erudytę premiera Mahathira Mohamada. Lee Kuan Yew z Singapuru i jego następca Goh Chok Tong zostaną ocenieni przez historię jako ci, którzy przyczynili się do rozwoju i budowy stabilności w regionie. Muszarraf i Vajpayee mają zatem azjatyckie wzorce odniesienia. Dlaczego z nich nie skorzystać?
Religia jest łatwo - i często słusznie - uznawana za źródło ostrych spięć. Ale bezduszna polityka także może się stać rodzajem religii, w której elektorat jest traktowany nieomal jak boska siła. We Francji kolejne rządy uginają się pod presją rolników, a japońska Partia Liberalno-Demokratyczna - która nie jest ani liberalna, ani demokratyczna - zaspokaja żądania różnych grup nacisku. Nawet w USA opowiadający się za wolnym rynkiem Waszyngton roztacza ochronę nad farmerami i stalowniami obawiającymi się globalnej konkurencji.
Południowoazjatycki kryzys wykracza daleko poza te "normy". Indie, które niedługo staną się najludniejszym państwem, muszą zdynamizować gospodarkę, zamiast puszczać parę w machinę religijnej nienawiści. Pakistan, jedno z najuboższych państw, powinien mieć większe ambicje niż pożądanie Kaszmiru i nienawiść wobec Indii. Obie strony nie mogą sobie pozwolić na niszczenie się nawzajem w sytuacji, gdy nie potrafią nawet wyżywić własnych obywateli.
Cechą kompetentnych rządów jest umiejętność uniknięcia horroru wojny i budowania pokoju, bez którego rozwój ekonomiczny nie jest możliwy. A jednak subkontynent indyjski dryfuje ku konfliktowi, podobnie jak Europa w latach 40. Nie ma tylko południowoazjatyckiego Hitlera, mimo wysiłków indyjskiej propagandy, by domalować Muszarrafowi charakterystyczny wąsik.
Kim więc jest pakistański prezydent? Jeśli nie Hitlerem, to może staje się powoli Anwarem Sadatem? Ten wielki egipski przywódca zdołał tak manewrować opinią publiczną w swoim kraju, że osiągnął porozumienie pokojowe z Izraelem. A może powtórzy drogę Icchaka Rabina, zręcznego generała, który zdobył władzę i wygrał swoje manewry pokojowe? No tak, powie ktoś, przecież Sadat i Rabin zostali zamordowani - w dodatku przez wrogów we własnym kraju. Za odwagę i wizję zostali posłani do grobu przez rodaków ekstremistów.
Azja nie jest pustynią bez przywództwa. Chiny mają premiera Zhu Roji, zawziętego, ale uznanego w świecie promotora reform. Malezja ma elokwentnego erudytę premiera Mahathira Mohamada. Lee Kuan Yew z Singapuru i jego następca Goh Chok Tong zostaną ocenieni przez historię jako ci, którzy przyczynili się do rozwoju i budowy stabilności w regionie. Muszarraf i Vajpayee mają zatem azjatyckie wzorce odniesienia. Dlaczego z nich nie skorzystać?
Więcej możesz przeczytać w 24/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.