Coraz więcej Włochów sprzeciwia się lewicowemu monopolowi na rację
Włoscy zawodowcy od informacji czytają tylko jedną z wielkich gazet: "Corriere della Sera", "La Stampę" albo "Repubblikę", bo wiedzą, że w pozostałych znajdą wiadomości i komentarze niemal identyczne. Również inne media przemawiają nieomal jednym głosem. Od chóru odstaje zaledwie kilka osób. "Nowi dysydenci" skarżą się, że za głoszenie swoich poglądów są prześladowani prawie tak samo, jak działo się to za czasów realnego socjalizmu.
- Włoska prasa zdominowana jest przez lewicę - mówi dla "Wprost" Paolo Liguori, redaktor naczelny "Otwartego studia" nadawanego w TV Italia 1 Silvio Berlusconiego. - Komuniści pracowali nad tym przez całe dziesięciolecia. Zdominowali nas najpierw przez związek zawodowy dziennikarzy, a później, już z pozycji siły, oplątali świat dziennikarski swoistym szantażem ekonomicznym. Karierę i wysokie zarobki można osiągnąć niemal wyłącznie poprzez realizację wytycznych partii albo przynajmniej poprzez artykuły sprzyjające komunistom i atakujące ich przeciwników politycznych. Dzięki temu prasa włoska jest krzywym zwierciadłem, odbijającym opinie i interesy jednej tylko części społeczeństwa.
Liguori w młodości był działaczem skrajnej lewicy i redaktorem dziennika "Lotta Continua", organu ugrupowania o tej samej nazwie. Dzisiaj za głoszenie w programie "Fakty i mistyfikacje" swoich - nadal lewicowych, ale już antykomunistycznych - opinii musi stawić czoło ostracyzmowi środowiska dziennikarskiego i osiemdziesięciu procesom o zniesławienie. Wytaczają je głównie prokuratorzy krytykowani przez Liguoriego. Jeszcze ani razu żaden sąd nie wydał wyroku korzystnego dla oskarżonego.
"Dysydentem" jest też Giuliano Ferrara, wychowany w Moskwie syn wysokiego szczebla działaczy partii komunistycznej. Ogromny, ważący 200 kg Ferrara rozpoczynał karierę w WPK, ale potem zmienił poglądy polityczne i zaczął krytykować komunizm i komunistów, wykazując się przy tym doskonałą znajomością przedmiotu. Z tego powodu zapewne dorobił się stanowiska ministra w krótkotrwałym rządzie Berlusconiego. Później również lider włoskiej prawicy stracił w jego oczach pochlebną opinię, dlatego Ferrara założył niezależny dziennik "Il Foglio", czyli "Kartka". I rzeczywiście cała gazeta to jeden drobno zadrukowany arkusz. Ferrara był do niedawna jedną z popularniejszych osobowości telewizyjnych, ale od czasu nastania rządów D'Alemy zniknął z ekranów.
Trzeci "dysydent", który wyłamał się z "frontu propagandowego" to Vittorio Sgarbi. Jest on bez wątpienia najbardziej błyskotliwym włoskim krytykiem sztuki i na dodatek towarzyszy mu fama pożeracza niewieścich serc. Gdy odkrył w sobie pasję polityczną, był już popularną postacią telewizyjną (stacje publiczne i prywatne prześcigały się w zaproszeniach, bo nikt tak jak on nie potrafił zapalić publiczności do komentowanych przez siebie dzieł sztuki). Stało się to w okresie, gdy afera "czyste ręce" osiągnęła swoje apogeum, gdy dzienniki telewizyjne zapełnione były obrazkami przedstawiającymi prowadzonych w kajdankach polityków w obecności wyjącego tłumu.
Sgarbi wyprosił u Berlusconiego pięć minut na antenie i zaczął się upominać o niesłusznie aresztowanych. W krótkim czasie stał się kimś w rodzaju Zorro dla wszystkich pokrzywdzonych, a solą w oku dla prokuratorów prowadzących walkę polityczną za pomocą kajdanek i więzienia. Dzisiaj, choć broni go immunitet poselski, jest człowiekiem całkowicie zrujnowanym. Krytykowani przezeń prokuratorzy wytoczyli mu 140 procesów, w których został skazany na grzywny tak wysokie, że jeszcze jego wnuki będą musiały je spłacać. Niewykluczone też, że trafi do więzienia, bo ciąży na nim już kilka wyroków za oszczerstwo.
Aż jedenaście procesów wytoczył Sgarbiemu były prokurator generalny Palermo, Giancarlo Caselli, ten sam, który zorganizował trwający siedem lat proces przeciwko Andreottiemu, oskarżonemu o współpracę z mafią (podobnie jak dziesiątki innych działaczy partii wrogich komunistom, z którymi Caselli nie kryje swoich związków).
- Mimo że pochodzę z Północy, to fakt, iż krytykowałem działalność prokuratur, spowodował oskarżenie mnie o "usiłowanie zewnętrznego poparcia mafii", za co w dzisiejszych Włoszech grozi nawet dożywocie - mówi dla "Wprost" Vittorio Sgarbi. - Po ośmiu miesiącach oskarżenie zostało wycofane. Ale przez ten czas mniej zorientowani czytelnicy włoskiej prasy mieli prawo uważać mnie za mafioso. Ktokolwiek zdecyduje się na karierę w tzw. antymafii, stawia się ponad prawem. Kto odważa się krytykować dominujący układ, zostaje automatycznie uznany za stronnika mafii. Pisarz Leonardo Sciascia porównywał Italię "antymafijną" do faszyzmu. Ja - do państwa komunistycznego, bo tam też arbitralnie wyznaczono, gdzie jest dobro, a gdzie zło. I w faszyzmie, i w komunizmie wymiar sprawiedliwości niszczył ludzi, którzy nie myśleli według odgórnie wskazanych wzorców - wyjaśnia Sgarbi.
Do obozu "dysydentów" zaliczyć można też kilku włoskich polityków, zwłaszcza działaczy partii radykalnej. Zawsze głosili oni prawdy niepopularne w ośrodkach władzy. To oni rozpisali referendum w sprawie rozwodów i dopuszczalności aborcji, których powodzenie przybliżyło archaiczne prawo włoskie do norm obowiązujących w innych państwach Unii Europejskiej. Ostatnio pod wodzą Emmy Bonino, byłej komisarz UE, radykałowie stali się czwartą co do wielkości partią Italii. Reprezentują poglądy niemal 10 proc. Włochów, a mimo to w serwisach informacyjnych telewizji publicznej poświęca się im zaledwie 0,7 proc. czasu antenowego.
- Radykałowie od dawna mówią o włoskim systemie politycznym jako o "reżimie" - mówi Emma Bonino. - Jest to ustrój, w którym koalicja i opozycja porozumiewają się, by wspólnie sprawować władzę i czerpać z niej korzyści. To zbliża dzisiejsze Włochy do modelu socjalizmu realnego: tam koalicja i opozycja działały w ramach wielkiej monopartii. Tu formalnie partii jest wiele, ale praktyka polityczna pozostaje niezmienna. System ten zawładnął wszystkimi organami państwa i używa ich dla własnych korzyści. W dzisiejszych czasach jedyna forma dziennikarstwa, która naprawdę może dotknąć władzę, to satyra. Prawdziwe dziennikarstwo jest już całkowicie "wytresowane" i niemal w całości podporządkowane tylko jednej stronie sceny politycznej.
Za nestora włoskich "dysydentów" nowej epoki należy jednakże uznać Filippo Mancuso, leciwego już dziś deputowanego Forza Italia, wybitnego sędziego i w każdym calu dżentelmena, jakimi potrafią być tylko Sycylijczycy. W 1995 r. Mancuso został ministrem sprawiedliwości w rządzie Lamberto Diniego. Ponieważ spełnił nałożony nań przez prawo obowiązek sprawdzenia zasadności oskarżeń przeciwko praktykom stosowanym przez mediolańskich prokuratorów od "czystych rąk" i wysłał do ich biur ministerialną inspekcję, parlament (nie trzeba dodawać, że postkomuniści dysponowali w nim większością) ad hoc wymyślił pojęcie "indywidualnego wotum nieufności" tylko po to, by go usunąć.
W rozmowie z "Wprost" były minister twierdzi, że Włochy to anachroniczny relikt komunistycznej przeszłości Europy Wschodniej.
- Odebrano nam dwa podstawowe elementy wolności: sprawiedliwość i wolną informację. Postawiona na głowie sprawiedliwość służy do tłumienia wszelkich przejawów antyreżimowej opozycji, a obieg informacji niemal w całości podporządkowany jest rządowej propagandzie - twierdzi Filippo Mancuso.
- We Włoszech występują dwie niezwykłe anomalie - uważa Mancuso. - Pierwsza z nich polega na tym, że aliberalny reżim popierany jest przez wielki kapitał, do którego należą najważniejsze gazety. Rządząca partia postkomunistyczna nie czerpie swej siły z poparcia robotników i chłopów, ale ze wsparcia kapitału, który w centralizmie państwowym dostrzega szanse na o wiele szybsze wzbogacenie się, niż miałby w rynkowym systemie wolnej konkurencji. Druga sprawa to zachowanie społeczeństwa włoskiego. Przez 50 lat rządów chadeckich stymulowane było do pozyskiwania coraz to nowych obszarów wolności. Teraz to samo społeczeństwo nie odczuwa pozbawienia wolności jako straty. Bez sprzeciwu znosimy wszechobecne kłamstwo. Zgadzamy się, by procesy przeprowadzała tłuszcza na publicznym placu.
- Włoska prasa zdominowana jest przez lewicę - mówi dla "Wprost" Paolo Liguori, redaktor naczelny "Otwartego studia" nadawanego w TV Italia 1 Silvio Berlusconiego. - Komuniści pracowali nad tym przez całe dziesięciolecia. Zdominowali nas najpierw przez związek zawodowy dziennikarzy, a później, już z pozycji siły, oplątali świat dziennikarski swoistym szantażem ekonomicznym. Karierę i wysokie zarobki można osiągnąć niemal wyłącznie poprzez realizację wytycznych partii albo przynajmniej poprzez artykuły sprzyjające komunistom i atakujące ich przeciwników politycznych. Dzięki temu prasa włoska jest krzywym zwierciadłem, odbijającym opinie i interesy jednej tylko części społeczeństwa.
Liguori w młodości był działaczem skrajnej lewicy i redaktorem dziennika "Lotta Continua", organu ugrupowania o tej samej nazwie. Dzisiaj za głoszenie w programie "Fakty i mistyfikacje" swoich - nadal lewicowych, ale już antykomunistycznych - opinii musi stawić czoło ostracyzmowi środowiska dziennikarskiego i osiemdziesięciu procesom o zniesławienie. Wytaczają je głównie prokuratorzy krytykowani przez Liguoriego. Jeszcze ani razu żaden sąd nie wydał wyroku korzystnego dla oskarżonego.
"Dysydentem" jest też Giuliano Ferrara, wychowany w Moskwie syn wysokiego szczebla działaczy partii komunistycznej. Ogromny, ważący 200 kg Ferrara rozpoczynał karierę w WPK, ale potem zmienił poglądy polityczne i zaczął krytykować komunizm i komunistów, wykazując się przy tym doskonałą znajomością przedmiotu. Z tego powodu zapewne dorobił się stanowiska ministra w krótkotrwałym rządzie Berlusconiego. Później również lider włoskiej prawicy stracił w jego oczach pochlebną opinię, dlatego Ferrara założył niezależny dziennik "Il Foglio", czyli "Kartka". I rzeczywiście cała gazeta to jeden drobno zadrukowany arkusz. Ferrara był do niedawna jedną z popularniejszych osobowości telewizyjnych, ale od czasu nastania rządów D'Alemy zniknął z ekranów.
Trzeci "dysydent", który wyłamał się z "frontu propagandowego" to Vittorio Sgarbi. Jest on bez wątpienia najbardziej błyskotliwym włoskim krytykiem sztuki i na dodatek towarzyszy mu fama pożeracza niewieścich serc. Gdy odkrył w sobie pasję polityczną, był już popularną postacią telewizyjną (stacje publiczne i prywatne prześcigały się w zaproszeniach, bo nikt tak jak on nie potrafił zapalić publiczności do komentowanych przez siebie dzieł sztuki). Stało się to w okresie, gdy afera "czyste ręce" osiągnęła swoje apogeum, gdy dzienniki telewizyjne zapełnione były obrazkami przedstawiającymi prowadzonych w kajdankach polityków w obecności wyjącego tłumu.
Sgarbi wyprosił u Berlusconiego pięć minut na antenie i zaczął się upominać o niesłusznie aresztowanych. W krótkim czasie stał się kimś w rodzaju Zorro dla wszystkich pokrzywdzonych, a solą w oku dla prokuratorów prowadzących walkę polityczną za pomocą kajdanek i więzienia. Dzisiaj, choć broni go immunitet poselski, jest człowiekiem całkowicie zrujnowanym. Krytykowani przezeń prokuratorzy wytoczyli mu 140 procesów, w których został skazany na grzywny tak wysokie, że jeszcze jego wnuki będą musiały je spłacać. Niewykluczone też, że trafi do więzienia, bo ciąży na nim już kilka wyroków za oszczerstwo.
Aż jedenaście procesów wytoczył Sgarbiemu były prokurator generalny Palermo, Giancarlo Caselli, ten sam, który zorganizował trwający siedem lat proces przeciwko Andreottiemu, oskarżonemu o współpracę z mafią (podobnie jak dziesiątki innych działaczy partii wrogich komunistom, z którymi Caselli nie kryje swoich związków).
- Mimo że pochodzę z Północy, to fakt, iż krytykowałem działalność prokuratur, spowodował oskarżenie mnie o "usiłowanie zewnętrznego poparcia mafii", za co w dzisiejszych Włoszech grozi nawet dożywocie - mówi dla "Wprost" Vittorio Sgarbi. - Po ośmiu miesiącach oskarżenie zostało wycofane. Ale przez ten czas mniej zorientowani czytelnicy włoskiej prasy mieli prawo uważać mnie za mafioso. Ktokolwiek zdecyduje się na karierę w tzw. antymafii, stawia się ponad prawem. Kto odważa się krytykować dominujący układ, zostaje automatycznie uznany za stronnika mafii. Pisarz Leonardo Sciascia porównywał Italię "antymafijną" do faszyzmu. Ja - do państwa komunistycznego, bo tam też arbitralnie wyznaczono, gdzie jest dobro, a gdzie zło. I w faszyzmie, i w komunizmie wymiar sprawiedliwości niszczył ludzi, którzy nie myśleli według odgórnie wskazanych wzorców - wyjaśnia Sgarbi.
Do obozu "dysydentów" zaliczyć można też kilku włoskich polityków, zwłaszcza działaczy partii radykalnej. Zawsze głosili oni prawdy niepopularne w ośrodkach władzy. To oni rozpisali referendum w sprawie rozwodów i dopuszczalności aborcji, których powodzenie przybliżyło archaiczne prawo włoskie do norm obowiązujących w innych państwach Unii Europejskiej. Ostatnio pod wodzą Emmy Bonino, byłej komisarz UE, radykałowie stali się czwartą co do wielkości partią Italii. Reprezentują poglądy niemal 10 proc. Włochów, a mimo to w serwisach informacyjnych telewizji publicznej poświęca się im zaledwie 0,7 proc. czasu antenowego.
- Radykałowie od dawna mówią o włoskim systemie politycznym jako o "reżimie" - mówi Emma Bonino. - Jest to ustrój, w którym koalicja i opozycja porozumiewają się, by wspólnie sprawować władzę i czerpać z niej korzyści. To zbliża dzisiejsze Włochy do modelu socjalizmu realnego: tam koalicja i opozycja działały w ramach wielkiej monopartii. Tu formalnie partii jest wiele, ale praktyka polityczna pozostaje niezmienna. System ten zawładnął wszystkimi organami państwa i używa ich dla własnych korzyści. W dzisiejszych czasach jedyna forma dziennikarstwa, która naprawdę może dotknąć władzę, to satyra. Prawdziwe dziennikarstwo jest już całkowicie "wytresowane" i niemal w całości podporządkowane tylko jednej stronie sceny politycznej.
Za nestora włoskich "dysydentów" nowej epoki należy jednakże uznać Filippo Mancuso, leciwego już dziś deputowanego Forza Italia, wybitnego sędziego i w każdym calu dżentelmena, jakimi potrafią być tylko Sycylijczycy. W 1995 r. Mancuso został ministrem sprawiedliwości w rządzie Lamberto Diniego. Ponieważ spełnił nałożony nań przez prawo obowiązek sprawdzenia zasadności oskarżeń przeciwko praktykom stosowanym przez mediolańskich prokuratorów od "czystych rąk" i wysłał do ich biur ministerialną inspekcję, parlament (nie trzeba dodawać, że postkomuniści dysponowali w nim większością) ad hoc wymyślił pojęcie "indywidualnego wotum nieufności" tylko po to, by go usunąć.
W rozmowie z "Wprost" były minister twierdzi, że Włochy to anachroniczny relikt komunistycznej przeszłości Europy Wschodniej.
- Odebrano nam dwa podstawowe elementy wolności: sprawiedliwość i wolną informację. Postawiona na głowie sprawiedliwość służy do tłumienia wszelkich przejawów antyreżimowej opozycji, a obieg informacji niemal w całości podporządkowany jest rządowej propagandzie - twierdzi Filippo Mancuso.
- We Włoszech występują dwie niezwykłe anomalie - uważa Mancuso. - Pierwsza z nich polega na tym, że aliberalny reżim popierany jest przez wielki kapitał, do którego należą najważniejsze gazety. Rządząca partia postkomunistyczna nie czerpie swej siły z poparcia robotników i chłopów, ale ze wsparcia kapitału, który w centralizmie państwowym dostrzega szanse na o wiele szybsze wzbogacenie się, niż miałby w rynkowym systemie wolnej konkurencji. Druga sprawa to zachowanie społeczeństwa włoskiego. Przez 50 lat rządów chadeckich stymulowane było do pozyskiwania coraz to nowych obszarów wolności. Teraz to samo społeczeństwo nie odczuwa pozbawienia wolności jako straty. Bez sprzeciwu znosimy wszechobecne kłamstwo. Zgadzamy się, by procesy przeprowadzała tłuszcza na publicznym placu.
Więcej możesz przeczytać w 17/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.