Właśnie odtrąbiono koniec "ery musicalu". Na nowojorskimBroadwayu i londyńskim West Endzie nie ma co grać
Jak pył atomowy na polskie teatry zaczął spadać kurz broadwayowskich musicali. Prasowe anonse i uliczne plakaty zachęcają nas, byśmy wybrali się na "Grease", "Miss Saigon" lub "Chicago". Prawdziwy raj dla miłośników teatru muzycznego. Czyżby?
Muzyczny pył spada na nas wiele lat po światowej eksplozji artystycznej w tej dziedzinie. Na dodatek dzieje się to w momencie, gdy odtrąbiono koniec "ery musicalu", a w największych stolicach tego gatunku - na nowojorskim Broadwayu i londyńskim West Endzie - właściwie nie ma co grać. Doszło do tego, że doroczne święto teatralne, jakim jest dla Amerykanów dzień wręczania nagród Tony (teatralnych odpowiedników Oscarów), stało się źródłem zaambarasowania. Kryzys na Broadwayu jest tak głęboki, że z teatrów wymiotło największe osobowości, a te, które zostały, dotknęła nagła atrofia talentu. Za honor prowadzenia ceremonii rozdawania statuetek podziękowali więc kolejno: Rosie O’Donnell, Bette Midler i Steve Martin. Gdy wreszcie Bernadette Peters i Gregory Hines zdecydowali się podjąć wyzwanie, spotkali się z lekceważącym prychaniem na temat wartości ich własnego dorobku. Broadway boleśnie odczuwa brak nowych pomysłów, nowych sztuk i nowych gwiazd. Na razie koncentruje się więc na powtórkach ("Oklahoma!", "Chicago", "Into the Woods") i remake’ach filmowych przebojów.
W tym roku największą liczbę nominacji do nagród Tony otrzymały dwa przedstawienia będące właśnie "teatralizacjami" filmów. Aż 15 przypadło "Producentom" w reżyserii Mela Brooksa (właściwie Melvina Kaminsky’ego), musicalowi skrojonemu na podstawie jego własnego filmu z 1968 r. pod tym samym tytułem. Na drugim miejscu uplasowała się teatralna wersja angielskiego przeboju filmowego z 1997 r. "Goło i wesoło".
W Londynie wraz z zejściem z afisza po 20 latach musicalu Sir Andrew Lloyda Webbera "Cats" ostatecznie załamano ręce. Nic już nie pomaga. Ani kolejne wznowienie "My Fair Lady" czy "Oklahomy!", ani "Piękna i bestia", "Nędznicy", "Duch w operze", "Miss Saigon", ani kolejne wersje "Jesus Christ Superstar", "Grease" czy "Chicago". Ten kotlet mielony z przeżutego wcześniej mięsa ostatecznie stracił smak!
Co robić? Głowią się nad tym producenci w Nowym Jorku i Londynie. Czują, że musical wpadł do lamusa i ułożył się w nim tuż koło operetki - dwa ulubione gatunki teatralne XIX i XX wieku, niczym brat i siostra, oboje w odstawce. Czym zwabić widzów do teatrów muzycznych? Uznano, że przejściowo rolę lokomotyw na teatralnych afiszach mogą odgrywać… składanki muzyczne, sklecone ze znanych przebojów. Coś takiego jak "Do grającej szafy grosik wrzuć", widowisko wymyślone przed laty przez Janusza Józefowicza i do dziś - zdaje się - grane z sukcesem na scenie warszawskiego teatru Buffo.
Na Broadwayu ulubioną atrakcją turystów jest więc "Mamma mia!" Bjoerna Ulvaeusa i Benny’ego Anderssona, czyli po prostu przeboje Abby (obaj panowie zostali oficjalnie przyjęci do panteonu kompozytorów). W Londynie postawiono na nie słabnący kult Freddie’ego Mercury’ego - w Dominion Theatre odbyła się właśnie premiera "We Will Rock You" Bena Eltona, spektaklu wyprodukowanego przez Roberta De Niro (sic!). Przeczytałem w "Timesie", że obecny na premierze Brian May, gitarzysta zespołu Queen, był nieco zdziwiony librettem, ale pełen optymizmu oczekuje, iż spektakl "utrzyma się w repertuarze przez 20 lat".
W teatrze rozbrzmiewają więc przeboje Queen, a akcja przedstawienia przypomina futurystyczną podróż przez całkowicie zglobalizowany świat, w którym wszystko zostało ujednolicone, a instrumenty muzyczne zakazane. Grupa rebeliantów z Galileo Figaro na czele wyrusza na poszukiwanie mitycznych elektrycznych gitar ukrytych wiele lat temu. Muszą się w tej podróży zmierzyć z oddziałami Ga Ga Cops, które dostały rozkaz, by instrumenty odnaleźć i dostarczyć okrutnej Killer Queen…
Pustka po musicalu jest więc łatana składankami, a publiczność, choć coraz bardziej opornie, jakoś to akceptuje. Wyraźnie jednak widać, że rośnie oczekiwanie, apetyt i żądanie, by w dziedzinie teatru muzycznego zaproponowano coś nowego. My zaś skwapliwie wypełniamy broadwayowskim kurzem nasze teatralne szmateksy z używanym repertuarem. Niczego oryginalnego w ten sposób nie stworzymy, ale przynajmniej będziemy wiedzieli, czym entuzjazmowano się na świecie w drugiej połowie minionego wieku, kilkadziesiąt lat temu. A poza tym taki kurz ma w sobie przecież urok lamusa…
Muzyczny pył spada na nas wiele lat po światowej eksplozji artystycznej w tej dziedzinie. Na dodatek dzieje się to w momencie, gdy odtrąbiono koniec "ery musicalu", a w największych stolicach tego gatunku - na nowojorskim Broadwayu i londyńskim West Endzie - właściwie nie ma co grać. Doszło do tego, że doroczne święto teatralne, jakim jest dla Amerykanów dzień wręczania nagród Tony (teatralnych odpowiedników Oscarów), stało się źródłem zaambarasowania. Kryzys na Broadwayu jest tak głęboki, że z teatrów wymiotło największe osobowości, a te, które zostały, dotknęła nagła atrofia talentu. Za honor prowadzenia ceremonii rozdawania statuetek podziękowali więc kolejno: Rosie O’Donnell, Bette Midler i Steve Martin. Gdy wreszcie Bernadette Peters i Gregory Hines zdecydowali się podjąć wyzwanie, spotkali się z lekceważącym prychaniem na temat wartości ich własnego dorobku. Broadway boleśnie odczuwa brak nowych pomysłów, nowych sztuk i nowych gwiazd. Na razie koncentruje się więc na powtórkach ("Oklahoma!", "Chicago", "Into the Woods") i remake’ach filmowych przebojów.
W tym roku największą liczbę nominacji do nagród Tony otrzymały dwa przedstawienia będące właśnie "teatralizacjami" filmów. Aż 15 przypadło "Producentom" w reżyserii Mela Brooksa (właściwie Melvina Kaminsky’ego), musicalowi skrojonemu na podstawie jego własnego filmu z 1968 r. pod tym samym tytułem. Na drugim miejscu uplasowała się teatralna wersja angielskiego przeboju filmowego z 1997 r. "Goło i wesoło".
W Londynie wraz z zejściem z afisza po 20 latach musicalu Sir Andrew Lloyda Webbera "Cats" ostatecznie załamano ręce. Nic już nie pomaga. Ani kolejne wznowienie "My Fair Lady" czy "Oklahomy!", ani "Piękna i bestia", "Nędznicy", "Duch w operze", "Miss Saigon", ani kolejne wersje "Jesus Christ Superstar", "Grease" czy "Chicago". Ten kotlet mielony z przeżutego wcześniej mięsa ostatecznie stracił smak!
Co robić? Głowią się nad tym producenci w Nowym Jorku i Londynie. Czują, że musical wpadł do lamusa i ułożył się w nim tuż koło operetki - dwa ulubione gatunki teatralne XIX i XX wieku, niczym brat i siostra, oboje w odstawce. Czym zwabić widzów do teatrów muzycznych? Uznano, że przejściowo rolę lokomotyw na teatralnych afiszach mogą odgrywać… składanki muzyczne, sklecone ze znanych przebojów. Coś takiego jak "Do grającej szafy grosik wrzuć", widowisko wymyślone przed laty przez Janusza Józefowicza i do dziś - zdaje się - grane z sukcesem na scenie warszawskiego teatru Buffo.
Na Broadwayu ulubioną atrakcją turystów jest więc "Mamma mia!" Bjoerna Ulvaeusa i Benny’ego Anderssona, czyli po prostu przeboje Abby (obaj panowie zostali oficjalnie przyjęci do panteonu kompozytorów). W Londynie postawiono na nie słabnący kult Freddie’ego Mercury’ego - w Dominion Theatre odbyła się właśnie premiera "We Will Rock You" Bena Eltona, spektaklu wyprodukowanego przez Roberta De Niro (sic!). Przeczytałem w "Timesie", że obecny na premierze Brian May, gitarzysta zespołu Queen, był nieco zdziwiony librettem, ale pełen optymizmu oczekuje, iż spektakl "utrzyma się w repertuarze przez 20 lat".
W teatrze rozbrzmiewają więc przeboje Queen, a akcja przedstawienia przypomina futurystyczną podróż przez całkowicie zglobalizowany świat, w którym wszystko zostało ujednolicone, a instrumenty muzyczne zakazane. Grupa rebeliantów z Galileo Figaro na czele wyrusza na poszukiwanie mitycznych elektrycznych gitar ukrytych wiele lat temu. Muszą się w tej podróży zmierzyć z oddziałami Ga Ga Cops, które dostały rozkaz, by instrumenty odnaleźć i dostarczyć okrutnej Killer Queen…
Pustka po musicalu jest więc łatana składankami, a publiczność, choć coraz bardziej opornie, jakoś to akceptuje. Wyraźnie jednak widać, że rośnie oczekiwanie, apetyt i żądanie, by w dziedzinie teatru muzycznego zaproponowano coś nowego. My zaś skwapliwie wypełniamy broadwayowskim kurzem nasze teatralne szmateksy z używanym repertuarem. Niczego oryginalnego w ten sposób nie stworzymy, ale przynajmniej będziemy wiedzieli, czym entuzjazmowano się na świecie w drugiej połowie minionego wieku, kilkadziesiąt lat temu. A poza tym taki kurz ma w sobie przecież urok lamusa…
Więcej możesz przeczytać w 26/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.