No i stało się! Nasi piłkarze odpadli z turnieju i można wreszcie spokojnie i bez nerwów oglądać naprawdę świetne drużyny walczące o mistrzostwo świata
Początkowo chciałem zatytułować ten felieton "TFUtbol", ale po pięknym meczu z USA postanowiłem nie pastwić się nad polską reprezentacją, lecz raczej zadumać nad naiwnością nas - kibiców, którzy kolejny raz dali się ponieść nieuzasadnionym nadziejom. A więc znowu trzeba schować marzenia do kieszeni i pocieszać się wspomnieniami coraz bardziej odległych w czasie zwycięstw orłów Górskiego? Polscy kibice mają jednak miękkie serca, dlatego tłumnie i serdecznie witali na Okęciu resz(t)ki Engela. Cóż - prawie każdy chłopak kopał w dzieciństwie piłkę.
Ja z racji nikczemnego wzrostu grałem zwykle w defensywie i nie miałem większych szans na zdobycie gola, toteż do dziś pamiętam uczucie triumfu, kiedy na szkolnym podwórku w zamieszaniu podbramkowym udało mi się wbić piłkę do siatki. "Jeeest!!" - darłem się jak opętany i dopiero poszturchiwania kolegów z drużyny uprzytomniły mi, że strzeliłem samobója.
Po ukończeniu szkoły teatralnej w 1964 r. znalazłem się na liście piłkarzy w meczu aktorzy - dziennikarze. Niestety, skręciłem nogę i oglądałem zawody z trybun. Zazdrościłem Jankowi Englertowi, który grał w ataku obok Adolfa Dymszy. W sytuacjach podbramkowych pan Dodek wołał: "Zostaw piłkę, gówniarzu!", bezceremonialnie odpychał młodego kolegę i sam oddawał strzał. Kiedy jednak zmęczony zszedł z boiska, Englertowi udało się zdobyć pięknego gola. Ku naszemu zdumieniu spiker zawodów podał: "Bramkę dla aktorów strzelił Andrzej Zaorski!". Janek do dziś mi to wypomina.
Ostatni raz grałem w nogę pod koniec lat 80. na imprezie z cyklu Gloria Victis w Zabrzu. Miejscowych artystów z Domu Pieśni i Tańca prowadził Antoni Piechniczek, coachem przyjezdnych był sam Kazimierz Górski. Mecz był zażarty - szczególnie miejscowi chcieli się popisać przed własną publicznością. Ich zawziętość udzieliła się Piechniczkowi, który sam siebie desygnował do rzutu karnego. Gola nie strzelił, ale uderzenie było tak mocne, że naszego bramkarza, Krzysia Daukszewicza, zniesiono do szatni z podejrzeniem złamania nogi.
Ja grałem krótko. Wystąpiłem na początku przy prezentacji, po czym - zdyszany po przebiegnięciu połowy boiska - poprosiłem o zmianę i resztę meczu oglądałem z ławki trenerskiej. Zresztą co chwila ktoś schodził z murawy, ktoś na nią wbiegał. Zmiany następowały w locie. "Panie Kazimierzu - zwróciłem się w pewnym momencie do legendarnego trenera - jest remis, ale proszę spojrzeć, my mamy optyczną przewagę." "Oczywiście - odparł z niezmąconym spokojem Górski - bo gramy w czternastu!"
Ja z racji nikczemnego wzrostu grałem zwykle w defensywie i nie miałem większych szans na zdobycie gola, toteż do dziś pamiętam uczucie triumfu, kiedy na szkolnym podwórku w zamieszaniu podbramkowym udało mi się wbić piłkę do siatki. "Jeeest!!" - darłem się jak opętany i dopiero poszturchiwania kolegów z drużyny uprzytomniły mi, że strzeliłem samobója.
Po ukończeniu szkoły teatralnej w 1964 r. znalazłem się na liście piłkarzy w meczu aktorzy - dziennikarze. Niestety, skręciłem nogę i oglądałem zawody z trybun. Zazdrościłem Jankowi Englertowi, który grał w ataku obok Adolfa Dymszy. W sytuacjach podbramkowych pan Dodek wołał: "Zostaw piłkę, gówniarzu!", bezceremonialnie odpychał młodego kolegę i sam oddawał strzał. Kiedy jednak zmęczony zszedł z boiska, Englertowi udało się zdobyć pięknego gola. Ku naszemu zdumieniu spiker zawodów podał: "Bramkę dla aktorów strzelił Andrzej Zaorski!". Janek do dziś mi to wypomina.
Ostatni raz grałem w nogę pod koniec lat 80. na imprezie z cyklu Gloria Victis w Zabrzu. Miejscowych artystów z Domu Pieśni i Tańca prowadził Antoni Piechniczek, coachem przyjezdnych był sam Kazimierz Górski. Mecz był zażarty - szczególnie miejscowi chcieli się popisać przed własną publicznością. Ich zawziętość udzieliła się Piechniczkowi, który sam siebie desygnował do rzutu karnego. Gola nie strzelił, ale uderzenie było tak mocne, że naszego bramkarza, Krzysia Daukszewicza, zniesiono do szatni z podejrzeniem złamania nogi.
Ja grałem krótko. Wystąpiłem na początku przy prezentacji, po czym - zdyszany po przebiegnięciu połowy boiska - poprosiłem o zmianę i resztę meczu oglądałem z ławki trenerskiej. Zresztą co chwila ktoś schodził z murawy, ktoś na nią wbiegał. Zmiany następowały w locie. "Panie Kazimierzu - zwróciłem się w pewnym momencie do legendarnego trenera - jest remis, ale proszę spojrzeć, my mamy optyczną przewagę." "Oczywiście - odparł z niezmąconym spokojem Górski - bo gramy w czternastu!"
Więcej możesz przeczytać w 26/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.