Jaser Arafat w swym krwawym pokerze może całkowicie przegrać Palestynę
Palestyńczycy - mawiał wielki izraelski dyplomata Abba Eban - nigdy nie przepuścili okazji, by zmarnować okazję. Miał rację - historia konfliktu bliskowschodniego to w znacznym stopniu historia odrzucanych przez Arabów propozycji pokojowego jego uregulowania. Ale rozpętując prawie dwa lata temu obecną falę terroru, Jaser Arafat zmarnował nie tylko szansę na historyczne porozumienie w Camp David. Jest całkiem możliwe, że definitywnie zaprzepaścił nawet to, co Palestyńczykom udało się uzyskać w porozumieniach z Oslo - Autonomię Palestyńską.
Wybór Arafata
W obecnym quasi-państwie, utworzonym w 1994 r. i obejmującym swym zasięgiem 40 proc. Zachodniego Brzegu i Gazy, mieszka pod palestyńską administracją ponad 90 proc. Palestyńczyków. Jeszcze trzy miesiące temu armia izraelska nie miała nawet prawa wstępu na połowę terytorium Autonomii. Tam - w tak zwanej strefie A - niepodzielną władzę cywilną i wojskową sprawowali ludzie Jasera Arafata. W strefie B Palestyńczycy odpowiadali za administrację cywilną, Izrael zaś za bezpieczeństwo. Nigdy w swej historii Palestyńczycy nie sprawowali tak daleko idącej kontroli nad własnymi sprawami. A w perspektywie miało powstać normalne palestyńskie państwo. Tę właśnie perspektywę Jaser Arafat odrzucił w Camp David.
Jego poparcie dla kampanii terroru, potwierdzone w niezliczonych zdobytych przez Izraelczyków dokumentach, doprowadziło w marcu do rozpoczęcia operacji "Obronna tarcza". Armia izraelska, wbrew porozumieniom z Oslo, weszła do palestyńskich miast w strefie A, by aresztować działających tam bezkarnie terrorystów. Tyle że dla Palestyńczyków, z których dwie trzecie odrzuca dziś te porozumienia, układy z Oslo były nic nie warte i nie przyszło im nawet do głowy protestować przeciw ich pogwałceniu. Izraelskie argumenty, że "Obronną tarczę" wymusił na nich palestyński terror, będący przecież zerwaniem podjętych przez Palestyńczyków w Oslo zobowiązań, także nie zrobiły na nich wrażenia. Dla Palestyńczyków bowiem terror to nie terror, lecz w pełni uprawniona walka narodowowyzwoleńcza. Jej celem - wierzy 51 proc. z nich - jest całkowite wyzwolenie Palestyny, czyli zniszczenie Izraela.
Kurcząca się Autonomia
"Obronną tarczę", pod ogromną presją opinii międzynarodowej i USA, Jerozolima musiała zakończyć wcześniej, niż planowano. Świat obiegły - fałszywe, jak się potem okazało - doniesienia o masakrze w obozie w Dżeninie. Według Izraelczyków, w walkach zginęło 23 izraelskich żołnierzy i 52 Palestyńczyków, głównie członków formacji zbrojnych. Według palestyńskiego raportu dla ONZ, palestyńskich ofiar było więcej - 56 osób. Ale media i politycy mówili o masakrze, ludobójstwie, hitlerowskich metodach. Snuto nawet analogię z losem warszawskiego getta. W rezultacie Izraelczycy wycofali się, nie rozprawiwszy się do końca z infrastrukturą terroru. To zaś musiało oznaczać, że terroryści powrócą - i tak się istotnie stało. Na każdy akt przemocy armia odpowiadała zaś nowymi atakami i aresztowaniami.
Po ubiegłotygodniowym zamachu na autobus w Jerozolimie, w którym zginęło 19 Izraelczyków, premier Szaron zapowiedział jednak zmianę strategii: w odpowiedzi na każdy zamach armia będzie okupować kawałek dotychczasowego terytorium Autonomii i pozostanie tam tak długo, aż ataki się skończą. Już po tym oświadczeniu nastąpiły kolejne zamachy i armia ponownie weszła do Autonomii. Quasi-państwo Jasera Arafata może zacząć się kurczyć jak balzakowska skóra jaszczura. Zamiast Palestyny "od rzeki do morza" de facto odtwarzałby się tam Wielki Izrael, w którym na palestyńską państwowość nie byłoby miejsca. Ryzykancka strategia przemocy Arafata zaprowadziła więc jego naród w ślepy zaułek wznowionej okupacji.
Szaron strategię reokupacji traktuje jednoznacznie w sposób instrumentalny. Nie o odbudowę Wielkiego Izraela mu chodzi - ten projekt polityczny odszedł dlań do lamusa. Celem jest natomiast ukazanie Palestyńczykom, że terrorem nie tylko niczego nie osiągną, ale mogą wszystko stracić. To zaś powinno sprawić, że odwrócą się oni od terrorystów oraz od popierającego ich działalność Arafata i wyłonią nowych przywódców, z którymi Izrael będzie mógł wznowić polityczny dialog. O takich nowych przywódcach marzą też w Waszyngtonie, ale również w Kairze, Ammanie i Rijadzie. Dla nikogo już - nawet dla sporej rzeszy samych Palestyńczyków, mających dość korupcji i niekompetencji reżimu - Jaser Arafat nie jest wiarygodnym partnerem.
Filozofia wiecznej wojny
Należy jednak wątpić, by nowa izraelska strategia była skuteczna. Życie wielu Palestyńczyków już jest wystarczająco nieznośne, a ostatnie rajdy armii izraelskiej wystarczająco groźne, całkowita okupacja przydałaby zaś legitymizmu ich walce. Równocześnie w izraelskim gabinecie nie ma w kwestii nowej strategii jednomyślności. Niektórzy ministrowie skrajnej prawicy chętnie widzieliby powrót do marzeń o Wielkim Izraelu, ministrowie Partii Pracy nie popierają zaś samej zasady reokupacji; wolą mówić o "długotrwałej obecności wojskowej". Ostatnie wydarzenia pokazały jednak, że w konflikcie bliskowschodnim to, co wczoraj było niewyobrażalne, jutro może się stać rzeczywistością.
Czy Arafat w swym krwawym pokerze może rzeczywiście przegrać Palestynę? Tak. Politycy arabscy przegrali po raz pierwszy, gdy odrzucili w ONZ w 1947 r. plan podziału Palestyny na państewko żydowskie i drugie - arabskie. Gdyby przystali na ten plan, Izrael w absurdalnych ONZ-owskich granicach mógłby nie przetrwać, a na pewno byłby zależny od potężnych arabskich sąsiadów. Gdy w 1993 r. bośniacki prezydent Izetbegović radził się na posiedzeniu Organizacji Konferencji Islamskiej Arafata, czy ma przyjąć proponowany przez Cyrusa Vance’a i Davida Owena plan podziału Bośni, Palestyńczyk powiedział mu: "Bierz, co ci dają, nie wahaj się. Nie powtarzaj naszego błędu z 1947 r.".
Nauki poniewczasie
Jaser Arafat najwyraźniej jednak nie jest w stanie słuchać nawet własnych rad. Podczas negocjacji w Camp David żądał kategorycznie, by Izrael wycofał się do granic z 1967 r. i nie godził się na żadne ich korekty czy wymianę terytoriów. Tymczasem Izrael istniał w tych granicach jedynie 19 lat, w obecnych - prawie dwa razy dłużej. Granice z 1967 r. są dla Izraela korzystniejsze niż te z planu ONZ, obecne granice - niż te z roku 1967. W obu wypadkach do zmiany granic doszło na skutek wywołanej przez Arabów - i przez nich przegranej - konfrontacji zbrojnej.
W piątek po raz pierwszy Arafat pokazał, że wreszcie zrozumiał, jak wielką stawkę przegrał. W wywiadzie dla izraelskiego dziennika "Haaretz" palestyński przywódca oznajmił, że akceptuje - z półtorarocznym opóźnieniem! - propozycje Clintona z Camp David, zaakceptowane wówczas także przez ówczesnego izraelskiego premiera Baraka. Tym samym Arafat przyznał, że rozpętana przezeń intifada była błędem, a krew jej ofiar przelana została na darmo. Ale Izrael dziś jest innym krajem niż w 2000 r. Propozycje Clintona zakładały minimum zaufania między stronami; intifada je zniszczyła. Niewiele wskazuje na to, by Szaron zechciał powtórzyć politykę Baraka, ani na to, by zaakceptowało ją dziś izraelskie społeczeństwo. Świadomy tego Arafat oznajmił w tym samym wywiadzie, że nie odrzuca też propozycji Busha zakładającej utworzenie tymczasowego państwa palestyńskiego na terenach Autonomii. Nie jest jasne, czy nawet taką okrojoną Palestynę Izrael dziś zaakceptuje.
Zmarnowane marzenia o Palestynie
Arafat, tolerując, a potem wspierając terror (dwie piąte zamachów popełniają jego organizacje: Tanzim i brygady al-Aksa), ryzykuje kolejną konfrontację. Jej skutek militarny jest łatwy do przewidzenia, polityczny zaś oznaczałby odsunięcie szans na pokój po raz kolejny o pokolenie. Nikt nie ma wątpliwości, że terroryzmu takie zwycięstwo Izraela nie zlikwiduje; może jedynie go osłabić. Francuski filozof Bernard-Henri Levy przypomniał niedawno, że na Sri Lance Tamilowie przeprowadzają zamachy terrorystyczne od ćwierć wieku. A przecież armia lankijska w odwecie stosuje represje, których Izraelczycy nigdy by nie zastosowali. Równocześnie niepodległe państwo, o które walczą Tamilowie, jest równie odległe jak ćwierć wieku temu. Samobójczy terroryzm nie jest narzędziem do osiągnięcia celu. On już sam w sobie jest celem.
Arafatowi być może uda się ocalić jakiś skrawek Palestyny, ale uczynił nierealnymi słuszne i uprawnione marzenia swego narodu. Autonomię zamieszkują zaś dziś między innymi tacy ludzie, jak Rasim Stiti, niedoszły samobójca zamachowiec, który w przeprowadzonej w więzieniu rozmowie z izraelskim ministrem obrony Ben-Eliezerem opowiadał, że idąc z bombą, myślał tylko o tym, jak się stać męczennikiem. Nie interesowało go nic więcej, był głuchy na błagania rodziców. To z takimi ludźmi, gdy Izraelczycy kiedyś odejdą za granicę, która powstanie, jeśli nie będzie linią frontu, przyjdzie następcom Arafata budować państwo. I będą przeklinać jego zatrute dziedzictwo.
Wybór Arafata
W obecnym quasi-państwie, utworzonym w 1994 r. i obejmującym swym zasięgiem 40 proc. Zachodniego Brzegu i Gazy, mieszka pod palestyńską administracją ponad 90 proc. Palestyńczyków. Jeszcze trzy miesiące temu armia izraelska nie miała nawet prawa wstępu na połowę terytorium Autonomii. Tam - w tak zwanej strefie A - niepodzielną władzę cywilną i wojskową sprawowali ludzie Jasera Arafata. W strefie B Palestyńczycy odpowiadali za administrację cywilną, Izrael zaś za bezpieczeństwo. Nigdy w swej historii Palestyńczycy nie sprawowali tak daleko idącej kontroli nad własnymi sprawami. A w perspektywie miało powstać normalne palestyńskie państwo. Tę właśnie perspektywę Jaser Arafat odrzucił w Camp David.
Jego poparcie dla kampanii terroru, potwierdzone w niezliczonych zdobytych przez Izraelczyków dokumentach, doprowadziło w marcu do rozpoczęcia operacji "Obronna tarcza". Armia izraelska, wbrew porozumieniom z Oslo, weszła do palestyńskich miast w strefie A, by aresztować działających tam bezkarnie terrorystów. Tyle że dla Palestyńczyków, z których dwie trzecie odrzuca dziś te porozumienia, układy z Oslo były nic nie warte i nie przyszło im nawet do głowy protestować przeciw ich pogwałceniu. Izraelskie argumenty, że "Obronną tarczę" wymusił na nich palestyński terror, będący przecież zerwaniem podjętych przez Palestyńczyków w Oslo zobowiązań, także nie zrobiły na nich wrażenia. Dla Palestyńczyków bowiem terror to nie terror, lecz w pełni uprawniona walka narodowowyzwoleńcza. Jej celem - wierzy 51 proc. z nich - jest całkowite wyzwolenie Palestyny, czyli zniszczenie Izraela.
Kurcząca się Autonomia
"Obronną tarczę", pod ogromną presją opinii międzynarodowej i USA, Jerozolima musiała zakończyć wcześniej, niż planowano. Świat obiegły - fałszywe, jak się potem okazało - doniesienia o masakrze w obozie w Dżeninie. Według Izraelczyków, w walkach zginęło 23 izraelskich żołnierzy i 52 Palestyńczyków, głównie członków formacji zbrojnych. Według palestyńskiego raportu dla ONZ, palestyńskich ofiar było więcej - 56 osób. Ale media i politycy mówili o masakrze, ludobójstwie, hitlerowskich metodach. Snuto nawet analogię z losem warszawskiego getta. W rezultacie Izraelczycy wycofali się, nie rozprawiwszy się do końca z infrastrukturą terroru. To zaś musiało oznaczać, że terroryści powrócą - i tak się istotnie stało. Na każdy akt przemocy armia odpowiadała zaś nowymi atakami i aresztowaniami.
Po ubiegłotygodniowym zamachu na autobus w Jerozolimie, w którym zginęło 19 Izraelczyków, premier Szaron zapowiedział jednak zmianę strategii: w odpowiedzi na każdy zamach armia będzie okupować kawałek dotychczasowego terytorium Autonomii i pozostanie tam tak długo, aż ataki się skończą. Już po tym oświadczeniu nastąpiły kolejne zamachy i armia ponownie weszła do Autonomii. Quasi-państwo Jasera Arafata może zacząć się kurczyć jak balzakowska skóra jaszczura. Zamiast Palestyny "od rzeki do morza" de facto odtwarzałby się tam Wielki Izrael, w którym na palestyńską państwowość nie byłoby miejsca. Ryzykancka strategia przemocy Arafata zaprowadziła więc jego naród w ślepy zaułek wznowionej okupacji.
Szaron strategię reokupacji traktuje jednoznacznie w sposób instrumentalny. Nie o odbudowę Wielkiego Izraela mu chodzi - ten projekt polityczny odszedł dlań do lamusa. Celem jest natomiast ukazanie Palestyńczykom, że terrorem nie tylko niczego nie osiągną, ale mogą wszystko stracić. To zaś powinno sprawić, że odwrócą się oni od terrorystów oraz od popierającego ich działalność Arafata i wyłonią nowych przywódców, z którymi Izrael będzie mógł wznowić polityczny dialog. O takich nowych przywódcach marzą też w Waszyngtonie, ale również w Kairze, Ammanie i Rijadzie. Dla nikogo już - nawet dla sporej rzeszy samych Palestyńczyków, mających dość korupcji i niekompetencji reżimu - Jaser Arafat nie jest wiarygodnym partnerem.
Filozofia wiecznej wojny
Należy jednak wątpić, by nowa izraelska strategia była skuteczna. Życie wielu Palestyńczyków już jest wystarczająco nieznośne, a ostatnie rajdy armii izraelskiej wystarczająco groźne, całkowita okupacja przydałaby zaś legitymizmu ich walce. Równocześnie w izraelskim gabinecie nie ma w kwestii nowej strategii jednomyślności. Niektórzy ministrowie skrajnej prawicy chętnie widzieliby powrót do marzeń o Wielkim Izraelu, ministrowie Partii Pracy nie popierają zaś samej zasady reokupacji; wolą mówić o "długotrwałej obecności wojskowej". Ostatnie wydarzenia pokazały jednak, że w konflikcie bliskowschodnim to, co wczoraj było niewyobrażalne, jutro może się stać rzeczywistością.
Czy Arafat w swym krwawym pokerze może rzeczywiście przegrać Palestynę? Tak. Politycy arabscy przegrali po raz pierwszy, gdy odrzucili w ONZ w 1947 r. plan podziału Palestyny na państewko żydowskie i drugie - arabskie. Gdyby przystali na ten plan, Izrael w absurdalnych ONZ-owskich granicach mógłby nie przetrwać, a na pewno byłby zależny od potężnych arabskich sąsiadów. Gdy w 1993 r. bośniacki prezydent Izetbegović radził się na posiedzeniu Organizacji Konferencji Islamskiej Arafata, czy ma przyjąć proponowany przez Cyrusa Vance’a i Davida Owena plan podziału Bośni, Palestyńczyk powiedział mu: "Bierz, co ci dają, nie wahaj się. Nie powtarzaj naszego błędu z 1947 r.".
Nauki poniewczasie
Jaser Arafat najwyraźniej jednak nie jest w stanie słuchać nawet własnych rad. Podczas negocjacji w Camp David żądał kategorycznie, by Izrael wycofał się do granic z 1967 r. i nie godził się na żadne ich korekty czy wymianę terytoriów. Tymczasem Izrael istniał w tych granicach jedynie 19 lat, w obecnych - prawie dwa razy dłużej. Granice z 1967 r. są dla Izraela korzystniejsze niż te z planu ONZ, obecne granice - niż te z roku 1967. W obu wypadkach do zmiany granic doszło na skutek wywołanej przez Arabów - i przez nich przegranej - konfrontacji zbrojnej.
W piątek po raz pierwszy Arafat pokazał, że wreszcie zrozumiał, jak wielką stawkę przegrał. W wywiadzie dla izraelskiego dziennika "Haaretz" palestyński przywódca oznajmił, że akceptuje - z półtorarocznym opóźnieniem! - propozycje Clintona z Camp David, zaakceptowane wówczas także przez ówczesnego izraelskiego premiera Baraka. Tym samym Arafat przyznał, że rozpętana przezeń intifada była błędem, a krew jej ofiar przelana została na darmo. Ale Izrael dziś jest innym krajem niż w 2000 r. Propozycje Clintona zakładały minimum zaufania między stronami; intifada je zniszczyła. Niewiele wskazuje na to, by Szaron zechciał powtórzyć politykę Baraka, ani na to, by zaakceptowało ją dziś izraelskie społeczeństwo. Świadomy tego Arafat oznajmił w tym samym wywiadzie, że nie odrzuca też propozycji Busha zakładającej utworzenie tymczasowego państwa palestyńskiego na terenach Autonomii. Nie jest jasne, czy nawet taką okrojoną Palestynę Izrael dziś zaakceptuje.
Zmarnowane marzenia o Palestynie
Arafat, tolerując, a potem wspierając terror (dwie piąte zamachów popełniają jego organizacje: Tanzim i brygady al-Aksa), ryzykuje kolejną konfrontację. Jej skutek militarny jest łatwy do przewidzenia, polityczny zaś oznaczałby odsunięcie szans na pokój po raz kolejny o pokolenie. Nikt nie ma wątpliwości, że terroryzmu takie zwycięstwo Izraela nie zlikwiduje; może jedynie go osłabić. Francuski filozof Bernard-Henri Levy przypomniał niedawno, że na Sri Lance Tamilowie przeprowadzają zamachy terrorystyczne od ćwierć wieku. A przecież armia lankijska w odwecie stosuje represje, których Izraelczycy nigdy by nie zastosowali. Równocześnie niepodległe państwo, o które walczą Tamilowie, jest równie odległe jak ćwierć wieku temu. Samobójczy terroryzm nie jest narzędziem do osiągnięcia celu. On już sam w sobie jest celem.
Arafatowi być może uda się ocalić jakiś skrawek Palestyny, ale uczynił nierealnymi słuszne i uprawnione marzenia swego narodu. Autonomię zamieszkują zaś dziś między innymi tacy ludzie, jak Rasim Stiti, niedoszły samobójca zamachowiec, który w przeprowadzonej w więzieniu rozmowie z izraelskim ministrem obrony Ben-Eliezerem opowiadał, że idąc z bombą, myślał tylko o tym, jak się stać męczennikiem. Nie interesowało go nic więcej, był głuchy na błagania rodziców. To z takimi ludźmi, gdy Izraelczycy kiedyś odejdą za granicę, która powstanie, jeśli nie będzie linią frontu, przyjdzie następcom Arafata budować państwo. I będą przeklinać jego zatrute dziedzictwo.
Więcej możesz przeczytać w 26/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.