Zespół The Cure z lęków i psychoz uczynił towar estradowy
Klaustrofobia, samotność, dezintegracja - to tematy poruszane na piętnastu albumach grupy The Cure, które rozeszły się w nakładzie ponad 25 mln egzemplarzy. Autor tekstów Robert Smith nie ma problemu z dotarciem do wrażliwych i inteligentnych fanów muzyki pod każdą szerokością geograficzną. Obecność siedmiotysięcznej publiczności na niedawnym koncercie zespołu w Łodzi potwierdza także lojalność polskich miłośników The Cure. Po raz pierwszy w Polsce mogliśmy oglądać grupę cztery lata temu w Katowicach, gdzie także zjawił się komplet widzów.
Robert Smith, wokalista, gitarzysta i lider brytyjskiego zespołu, ma najbardziej prozaiczne angielskie nazwisko, sporą nadwagę, szopę czarnych, przesadnie natapirowanych włosów i usta pomazane czerwoną pomadką. Nie wygląda na typową gwiazdę rocka, ale raczej na ekscentryka w średnim wieku (21 kwietnia skończył 41 lat). Ponad połowę swego życia poświęcił zespołowi The Cure, który odniósł wielki komercyjny sukces na wszystkich kontynentach, choć muzyka, jaką tworzy, nie jest lekkostrawną papką dla mas. Fakt, że mając osiemnaście lat i żadnego przygotowania muzycznego, postanowił robić karierę w branży i z czasem mu się to udało, pozwala widzieć w nim dziecko szczęścia.
Najbardziej dramatyczny wypadek przejęcia się ideo-logią zespołu zdarzył się podczas koncertu The Cure w lipcu 1986 r. w Los Angeles, gdzie jeden z fanów na oczach zaskoczonych muzyków i zdezorientowanej publiczności, która początkowo myślała, że to zaplanowany element występu, okaleczył się na scenie. Wprawdzie potem okazało się, że czyn ten był wynikiem dramatu miłosnego, ale nie przypadkiem doszło do niego na koncercie grupy.
Teksty Smitha uważano za kontrowersyjne już w 1978 r., w momencie wydania pierwszego singla z piosenką "Killing An Arab". Wprawdzie inspiracją do jej napisania była egzystencjalna powieść Alberta Camusa "Obcy", ale wielu słuchaczy (szczególnie kilka lat później w USA) uznało ją za rasistowski atak na Arabów. Doszło nawet do tego, że w 1986 r., gdy utwór ukazał się na składance "Standing On The Beach", na okładce pojawiła się specjalna nalepka wyjaśniająca intencje artysty, a sam Smith posunął się nawet do tego, że publicznie prosił, by stacje już go nie emitowały. Na szczęście kontrowersje trwały krótko i nie zaszkodziły grupie w podbiciu rynku amerykańskiego - w 1992 r. album "Wish" zajął drugie miejsce na liście tamtejszych przebojów.
Zanim jednak do tego doszło, szkolna postpunkowa formacja The Cure Roberta Smitha przeszła długą drogę artystycznego rozwoju. Fakt, że Smith od samego początku istnienia grupy nie chciał śpiewać cudzych piosenek, o mało nie zaszkodził działalności grupy, bo z tego właśnie powodu niemiecka wytwórnia Hansa szybko zrezygnowała ze współpracy z angielskimi amatorami. Ale już debiutancki album "Three Imaginary Boys" z 1979 r., nagrany dla firmy Fiction, której członkowie The Cure są wierni do dziś, wzbudził entuzjazm w rodzinnej Anglii. Proste, krótkie, naiwne i dosyć mroczne utwory pasowały do postpunkowych czasów. Swoista, oparta na jęku maniera wokalna Smitha i jego różnorakie obsesje wyrażane w tekstach zaczęły błyskawicznie zjednywać grupie fanów wśród krytyków i studenckiej młodzieży. Przeboje "Boys Dont Cry" i "A Forest" dotarły na angielskie listy przebojów, a nadzwyczajna płodność muzyków pozwoliła na prawdziwą inwazję The Cure na światowy rynek muzyczny. Niesłychane tempo pracy musiało odcisnąć piętno na osobowości i zachowaniu młodych artystów. Uciechy typowego rockowego życia, czyli alkohol i narkotyki, odegrały znaczącą rolę w historii zespołu. "Mam przerwy w życiorysie, słyszę niebywałe historie, których jestem bohaterem, a zupełnie ich nie pamiętam. Zupełnie nie pamiętam niczego z dwutygodniowej trasy The Cure po USA z początku lat 80." - przyznał niedawno Smith. Przemęczenie i stresy doprowadziły do wielu konfliktów personalnych, a co za tym idzie - zmian w zespole. Pozostali w nim Smith i jego szkolny kolega, perkusista i klawiszowiec Lol Tolhurst.
Fakt, że Smith pisze teksty na podstawie własnych doświadczeń, przydaje mu charyzmy w oczach milionów fanów na całym świecie. Lider grupy pozostał ekscentrycznym paranoikiem, lubiącym zaskakiwać nowymi pomysłami. To właśnie pozwala mu zachować odrębną pozycję w panteonie światowych gwiazd rocka. Trudno bowiem o kogoś równie popularnego, kto jednocześnie przyznaje się otwarcie, że zwyczaj malowania ust przejął od mamy, a wśród ulubionych samochodów wymienia przede wszystkim rosyjską ładę z napędem na cztery koła.
Robert Smith, wokalista, gitarzysta i lider brytyjskiego zespołu, ma najbardziej prozaiczne angielskie nazwisko, sporą nadwagę, szopę czarnych, przesadnie natapirowanych włosów i usta pomazane czerwoną pomadką. Nie wygląda na typową gwiazdę rocka, ale raczej na ekscentryka w średnim wieku (21 kwietnia skończył 41 lat). Ponad połowę swego życia poświęcił zespołowi The Cure, który odniósł wielki komercyjny sukces na wszystkich kontynentach, choć muzyka, jaką tworzy, nie jest lekkostrawną papką dla mas. Fakt, że mając osiemnaście lat i żadnego przygotowania muzycznego, postanowił robić karierę w branży i z czasem mu się to udało, pozwala widzieć w nim dziecko szczęścia.
Najbardziej dramatyczny wypadek przejęcia się ideo-logią zespołu zdarzył się podczas koncertu The Cure w lipcu 1986 r. w Los Angeles, gdzie jeden z fanów na oczach zaskoczonych muzyków i zdezorientowanej publiczności, która początkowo myślała, że to zaplanowany element występu, okaleczył się na scenie. Wprawdzie potem okazało się, że czyn ten był wynikiem dramatu miłosnego, ale nie przypadkiem doszło do niego na koncercie grupy.
Teksty Smitha uważano za kontrowersyjne już w 1978 r., w momencie wydania pierwszego singla z piosenką "Killing An Arab". Wprawdzie inspiracją do jej napisania była egzystencjalna powieść Alberta Camusa "Obcy", ale wielu słuchaczy (szczególnie kilka lat później w USA) uznało ją za rasistowski atak na Arabów. Doszło nawet do tego, że w 1986 r., gdy utwór ukazał się na składance "Standing On The Beach", na okładce pojawiła się specjalna nalepka wyjaśniająca intencje artysty, a sam Smith posunął się nawet do tego, że publicznie prosił, by stacje już go nie emitowały. Na szczęście kontrowersje trwały krótko i nie zaszkodziły grupie w podbiciu rynku amerykańskiego - w 1992 r. album "Wish" zajął drugie miejsce na liście tamtejszych przebojów.
Zanim jednak do tego doszło, szkolna postpunkowa formacja The Cure Roberta Smitha przeszła długą drogę artystycznego rozwoju. Fakt, że Smith od samego początku istnienia grupy nie chciał śpiewać cudzych piosenek, o mało nie zaszkodził działalności grupy, bo z tego właśnie powodu niemiecka wytwórnia Hansa szybko zrezygnowała ze współpracy z angielskimi amatorami. Ale już debiutancki album "Three Imaginary Boys" z 1979 r., nagrany dla firmy Fiction, której członkowie The Cure są wierni do dziś, wzbudził entuzjazm w rodzinnej Anglii. Proste, krótkie, naiwne i dosyć mroczne utwory pasowały do postpunkowych czasów. Swoista, oparta na jęku maniera wokalna Smitha i jego różnorakie obsesje wyrażane w tekstach zaczęły błyskawicznie zjednywać grupie fanów wśród krytyków i studenckiej młodzieży. Przeboje "Boys Dont Cry" i "A Forest" dotarły na angielskie listy przebojów, a nadzwyczajna płodność muzyków pozwoliła na prawdziwą inwazję The Cure na światowy rynek muzyczny. Niesłychane tempo pracy musiało odcisnąć piętno na osobowości i zachowaniu młodych artystów. Uciechy typowego rockowego życia, czyli alkohol i narkotyki, odegrały znaczącą rolę w historii zespołu. "Mam przerwy w życiorysie, słyszę niebywałe historie, których jestem bohaterem, a zupełnie ich nie pamiętam. Zupełnie nie pamiętam niczego z dwutygodniowej trasy The Cure po USA z początku lat 80." - przyznał niedawno Smith. Przemęczenie i stresy doprowadziły do wielu konfliktów personalnych, a co za tym idzie - zmian w zespole. Pozostali w nim Smith i jego szkolny kolega, perkusista i klawiszowiec Lol Tolhurst.
Fakt, że Smith pisze teksty na podstawie własnych doświadczeń, przydaje mu charyzmy w oczach milionów fanów na całym świecie. Lider grupy pozostał ekscentrycznym paranoikiem, lubiącym zaskakiwać nowymi pomysłami. To właśnie pozwala mu zachować odrębną pozycję w panteonie światowych gwiazd rocka. Trudno bowiem o kogoś równie popularnego, kto jednocześnie przyznaje się otwarcie, że zwyczaj malowania ust przejął od mamy, a wśród ulubionych samochodów wymienia przede wszystkim rosyjską ładę z napędem na cztery koła.
Więcej możesz przeczytać w 17/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.