Banki nie są, jak się zdaje wielu politykom, kasami chorych przedsiębiorstw. To instytucje pracujące dla zysku
Ciężkie czasy nastały dla wiedzy ekonomicznej i zdrowego rozsądku. Ale czy kiedyś było lekko? Ze swojego panoptikum (prowadzę je od lat 70.) wyciągnąłem cytat z wypowiedzi Mikołaja Kozakiewicza z lutego 1994 r. Gdybym był działaczem SLD, zrobiłoby mi się swojsko i błogo. Otóż były już wówczas marszałek Sejmu, który wcześniej obnosił się ze swoimi antytransformacyjnymi fobiami, stwierdził w wywiadzie dla "Głosu Szczecińskiego", że rząd jest "trzymany za gardło przez zachodnich bankierów i kontrolerów" i dlatego niewiele może zrobić. Przecież bankierzy mogliby zacisnąć palce na rządowym gardle.
Bank niepatriotyczny
Frazeologia nieco inna, ale to pogląd - wypisz wymaluj - obecnego premiera (i wielu jego współpracowników, na przykład wicepremiera Pola czy ministra Kaczmarka) na temat "niepatriotycznych" banków będących własnością zagraniczną, które nie chcą wspierać genialnych pomysłów rządu bądź pakować pieniędzy depozytariuszy w ratowanie przemysłowych mastodontów minionego ustroju. No cóż, można powiedzieć, że demokracja i wolna prasa ujawniają nie tylko stan kasy (pustawej), ale także stan umysłów (ditto).
Za powyższymi poglądami nie stoi bowiem żadna wiedza ekonomiczna (poza marksistowską być może, ale to już raczej wiara niż wiedza...). Kapitalizm to - jak wiadomo - taki ustrój, w którym rynek finansowy rozdziela pieniądze według zasady zyskowności proponowanych mu przedsięwzięć, zaczynając - oczywiście - od najbardziej zyskownych. Bankom i innym instytucjom finansowym jest obojętne, czy pożyczą pieniądze firmie polskiej, czeskiej, niemieckiej czy hiszpańskiej. Patrzą tylko na to, jaką stopę zysku otrzymają od pożyczonych pieniędzy i jaki jest poziom ryzyka.
Jeśli stopa zysku jest wysoka, a oceniane ryzyko niskie, na przykład w Polsce, to w otwartej gospodarce przerzucą pieniądze ze swoich oddziałów w innych krajach, aby zainwestować u nas, bo tutaj widoki na zarobek są lepsze. Banki nie są - jak się zdaje wielu politykom wszystkich prawie orientacji - kasami chorych przedsiębiorstw, lecz pracują dla zysku. Jeśli więc genialne rządowe pomysły ratowania hut, kopalni i innych remanentów socjalizmu nie wywołują zachwytu prywatnych (obojętnie, zagranicznych czy krajowych) banków, to znaczy, że z punktu widzenia ich ekonomicznej sensowności zasługują - mówiąc dyplomatycznie - na ocenę negatywną.
Oczywiście, jeśli po negatywnej weryfikacji ze strony banków rząd nadal będzie chciał wspierać faworyzowane przez siebie podupadające państwowe mastodonty, to proszę bardzo. Jeśli ma większość parlamentarną, może zawsze przyjąć minibudżet i wprowadzić do niego dotacje, powiększając deficyt budżetowy. Tylko wtedy trzeba się pozbyć pretensji do tego, by były to działania o charakterze ekonomicznym, gdyż ich ekonomiczne uzasadnienie zostało załatwione odmownie. Będą to więc działania o charakterze czysto socjalnym. I to wysoce nieefektywne, ponieważ wsparcie socjalne przedsiębiorstw, a nie ludzi, jest - z bardzo nielicznymi wyjątkami - wyrzucaniem pieniędzy w błoto.
Bank, czyli kasa chorych
Ciężkie czasy nastały. Szerzą się poglądy, na które - wydawałoby się - nie powinno być miejsca w normalnej dyskusji ekonomicznej. Jakiś ekonomista z Uniwersytetu Szczecińskiego o egzotycznym nazwisku i jeszcze bardziej egzotycznych poglądach napisał w "Rzeczpospolitej" o nacjonalizacji Stoczni Szczecińskiej, że oto mamy już strategicznego inwestora, a my wszyscy jesteśmy akcjonariuszami i powinniśmy się domagać od banków, aby wsparły inwestora. Profesjonalną pustotę wyobrażeń o bankach jako kasach chorych przedsiębiorstw już udowodniłem, więc tą stroną ekonomicznej egzotyki pomienionego artykułu nie będę się zajmować. Warto się natomiast zastanowić nad pomysłem nazwania obywateli akcjonariuszami państwowych firm.
Takie poglądy rzeczywiście biegały nie tylko w świecie lewicowej polityki, ale także po stronach ekonomicznych czasopism - tyle że mniej więcej od końca XIX w. do lat 70. ubiegłego stulecia. Parę dziesiątków ostatnich lat, w czasie których rozwinęły się m.in. teorie praw własności, relacji pryncypała i jego agenta, kosztów transakcyjnych i inne teorie badające bodźce racjonalnych działań ekonomicznych, zweryfikowało te radosne idiotyzmy jednoznacznie negatywnie.
Akcjonariusz jest bowiem zainteresowany zyskiem z posiadanych udziałów i jeśli nie przynoszą mu one spodziewanych korzyści, sprzeda je i kupi inne (albo nabędzie na przykład obligacje o stałym zysku). Jest to sygnałem dla managementu, że właściciele są niezadowoleni, a wyprzedaż akcji może doprowadzić do spadku ich ceny, przejęcia przez nowych inwestorów strategicznych i dymisji dotychczasowych menedżerów. Dla ekipy menedżerskiej jest to zazwyczaj bodźcem do zwiększenia efektywności firmy.
Powrót do przeszłości
Prof. Louis de Alessi, teoretyk praw własności, zwrócił uwagę już ćwierć wieku temu, że pseudoakcjonariusz własności państwowej nie ma siły sprawczej, dzięki której mógłby wpłynąć na zwiększenie sprawności firmy. Jego niezadowolenie jest najzupełniej obojętne menedżerom, którzy mogą stracić pracę tylko wtedy, gdy narażą się politycznym mocodawcom lub gdy zmieni się polityczna ekipa. Ponadto obywatel akcjonariusz nie może sprzedać swoich udziałów w państwowych przedsiębiorstwach! Jedyną formą pozbycia się ich - bardzo kosztowną zresztą - jest "głosowanie nogami". Tak w schyłkowej fazie komunizmu, to znaczy od lat 70., głosowały setki tysięcy Polaków, pozostając na Zachodzie. Podobnie robili Węgrzy, Czesi, Turcy, Meksykanie, Argentyńczycy i wszyscy inni mniej lub bardziej dotknięci socjalizmem.
Egzotyka pomysłów dawno zweryfikowanych negatywnie przez historię nie jest czymś nowym, charakterystycznym dla dzisiejszych czasów. Wydawałoby się, że na temat polityki monetarnej powiedziano w ostatnich miesiącach już wszystkie możliwe bzdury. Tymczasem w swoim panoptikum znalazłem komentarz prof. Józefa Kalety, byłego senatora SLD, który jeszcze nie tak dawno pisywał na ten temat ramoty spóźnione nie mniej niż pomysły państwowego akcjonariatu. Odrzucił on śmiało pogląd, jakoby inflacja była rezultatem nadmiernej podaży pieniądza, i wywiódł jej przyczyny z... nadmiernego zużycia energii, surowców itp. Biednemu emerytowanemu reformatorowi socjalizmu najwyraźniej pomyliły się koszty z cenami. Trudno się zresztą dziwić, gdyż w socjalizmie nie było między tymi kategoriami żadnej różnicy.
Od późnych lat 60. negowanie zasadniczego związku ilości pieniądza i inflacji nie uchodzi w dobrym towarzystwie (obojętne, monetarystów czy keynesistów). Również historia gospodarcza - na przykład ewolucja i rosnąca rola banków centralnych - potwierdza ten kierunek myślenia o gospodarce.
Ekonomia taksówki
I jak tu się dziwić zwykłemu zjadaczowi chleba, choćby szoferowi taksówki, jaką jechałem niedawno, że opowiada takie same banialuki o tym, iż banki powinny być państwowe, bo będą pożyczać tym przedsiębiorstwom, które państwo (czytaj: rząd) uważa za ważne czy wręcz strategiczne... Poirytowany, bo szoferzy mają nierzadko zdrowsze poglądy ekonomiczne niż premierzy (zwłaszcza taksówkarze, bo są przedsiębiorcami!), zacząłem się zastanawiać, do kogo powinienem mieć większą pretensję za hołdowanie ekonomicznym nonsensom: do premiera czy do szofera.
Nie idzie o to, kto może - powtarzając takie same nonsensowne poglądy - wyrządzić więcej szkód, bo to akurat jest oczywiste. Idzie o to, kto mógł się nauczyć podstaw ekonomii i zaniedbał to zadanie. Doszedłem do wniosku, że więcej pretensji mam do szofera. W końcu premier w "realsocu" normalnej ekonomii nie mógł się nauczyć, ponieważ wyróżniających się aktywistów wysyłano do partyjnej Wyższej Szkoły Nauk Społecznych. Po upadku komunizmu obecny premier był zbyt zajęty tworzeniem staro-nowego ugrupowania i nie miał raczej czasu na studiowanie teorii ekonomii.
A taksówkarz jako przedsiębiorca powinien wiedzieć lepiej. Po pierwsze, mógł zapamiętać, czym jeździł za "realsocu" i czym jeździ teraz (i jak łatwo kupił ten samochód - bez list, zapisów i talonów - oraz jak łatwo uzyskał odpowiedni kredyt). Po drugie zaś, w odróżnieniu od premiera miał więcej czasu na czytanie, bo upadek komunizmu zmienił też proporcje między taksówkarzami i użytkownikami taksówek...
Bank niepatriotyczny
Frazeologia nieco inna, ale to pogląd - wypisz wymaluj - obecnego premiera (i wielu jego współpracowników, na przykład wicepremiera Pola czy ministra Kaczmarka) na temat "niepatriotycznych" banków będących własnością zagraniczną, które nie chcą wspierać genialnych pomysłów rządu bądź pakować pieniędzy depozytariuszy w ratowanie przemysłowych mastodontów minionego ustroju. No cóż, można powiedzieć, że demokracja i wolna prasa ujawniają nie tylko stan kasy (pustawej), ale także stan umysłów (ditto).
Za powyższymi poglądami nie stoi bowiem żadna wiedza ekonomiczna (poza marksistowską być może, ale to już raczej wiara niż wiedza...). Kapitalizm to - jak wiadomo - taki ustrój, w którym rynek finansowy rozdziela pieniądze według zasady zyskowności proponowanych mu przedsięwzięć, zaczynając - oczywiście - od najbardziej zyskownych. Bankom i innym instytucjom finansowym jest obojętne, czy pożyczą pieniądze firmie polskiej, czeskiej, niemieckiej czy hiszpańskiej. Patrzą tylko na to, jaką stopę zysku otrzymają od pożyczonych pieniędzy i jaki jest poziom ryzyka.
Jeśli stopa zysku jest wysoka, a oceniane ryzyko niskie, na przykład w Polsce, to w otwartej gospodarce przerzucą pieniądze ze swoich oddziałów w innych krajach, aby zainwestować u nas, bo tutaj widoki na zarobek są lepsze. Banki nie są - jak się zdaje wielu politykom wszystkich prawie orientacji - kasami chorych przedsiębiorstw, lecz pracują dla zysku. Jeśli więc genialne rządowe pomysły ratowania hut, kopalni i innych remanentów socjalizmu nie wywołują zachwytu prywatnych (obojętnie, zagranicznych czy krajowych) banków, to znaczy, że z punktu widzenia ich ekonomicznej sensowności zasługują - mówiąc dyplomatycznie - na ocenę negatywną.
Oczywiście, jeśli po negatywnej weryfikacji ze strony banków rząd nadal będzie chciał wspierać faworyzowane przez siebie podupadające państwowe mastodonty, to proszę bardzo. Jeśli ma większość parlamentarną, może zawsze przyjąć minibudżet i wprowadzić do niego dotacje, powiększając deficyt budżetowy. Tylko wtedy trzeba się pozbyć pretensji do tego, by były to działania o charakterze ekonomicznym, gdyż ich ekonomiczne uzasadnienie zostało załatwione odmownie. Będą to więc działania o charakterze czysto socjalnym. I to wysoce nieefektywne, ponieważ wsparcie socjalne przedsiębiorstw, a nie ludzi, jest - z bardzo nielicznymi wyjątkami - wyrzucaniem pieniędzy w błoto.
Bank, czyli kasa chorych
Ciężkie czasy nastały. Szerzą się poglądy, na które - wydawałoby się - nie powinno być miejsca w normalnej dyskusji ekonomicznej. Jakiś ekonomista z Uniwersytetu Szczecińskiego o egzotycznym nazwisku i jeszcze bardziej egzotycznych poglądach napisał w "Rzeczpospolitej" o nacjonalizacji Stoczni Szczecińskiej, że oto mamy już strategicznego inwestora, a my wszyscy jesteśmy akcjonariuszami i powinniśmy się domagać od banków, aby wsparły inwestora. Profesjonalną pustotę wyobrażeń o bankach jako kasach chorych przedsiębiorstw już udowodniłem, więc tą stroną ekonomicznej egzotyki pomienionego artykułu nie będę się zajmować. Warto się natomiast zastanowić nad pomysłem nazwania obywateli akcjonariuszami państwowych firm.
Takie poglądy rzeczywiście biegały nie tylko w świecie lewicowej polityki, ale także po stronach ekonomicznych czasopism - tyle że mniej więcej od końca XIX w. do lat 70. ubiegłego stulecia. Parę dziesiątków ostatnich lat, w czasie których rozwinęły się m.in. teorie praw własności, relacji pryncypała i jego agenta, kosztów transakcyjnych i inne teorie badające bodźce racjonalnych działań ekonomicznych, zweryfikowało te radosne idiotyzmy jednoznacznie negatywnie.
Akcjonariusz jest bowiem zainteresowany zyskiem z posiadanych udziałów i jeśli nie przynoszą mu one spodziewanych korzyści, sprzeda je i kupi inne (albo nabędzie na przykład obligacje o stałym zysku). Jest to sygnałem dla managementu, że właściciele są niezadowoleni, a wyprzedaż akcji może doprowadzić do spadku ich ceny, przejęcia przez nowych inwestorów strategicznych i dymisji dotychczasowych menedżerów. Dla ekipy menedżerskiej jest to zazwyczaj bodźcem do zwiększenia efektywności firmy.
Powrót do przeszłości
Prof. Louis de Alessi, teoretyk praw własności, zwrócił uwagę już ćwierć wieku temu, że pseudoakcjonariusz własności państwowej nie ma siły sprawczej, dzięki której mógłby wpłynąć na zwiększenie sprawności firmy. Jego niezadowolenie jest najzupełniej obojętne menedżerom, którzy mogą stracić pracę tylko wtedy, gdy narażą się politycznym mocodawcom lub gdy zmieni się polityczna ekipa. Ponadto obywatel akcjonariusz nie może sprzedać swoich udziałów w państwowych przedsiębiorstwach! Jedyną formą pozbycia się ich - bardzo kosztowną zresztą - jest "głosowanie nogami". Tak w schyłkowej fazie komunizmu, to znaczy od lat 70., głosowały setki tysięcy Polaków, pozostając na Zachodzie. Podobnie robili Węgrzy, Czesi, Turcy, Meksykanie, Argentyńczycy i wszyscy inni mniej lub bardziej dotknięci socjalizmem.
Egzotyka pomysłów dawno zweryfikowanych negatywnie przez historię nie jest czymś nowym, charakterystycznym dla dzisiejszych czasów. Wydawałoby się, że na temat polityki monetarnej powiedziano w ostatnich miesiącach już wszystkie możliwe bzdury. Tymczasem w swoim panoptikum znalazłem komentarz prof. Józefa Kalety, byłego senatora SLD, który jeszcze nie tak dawno pisywał na ten temat ramoty spóźnione nie mniej niż pomysły państwowego akcjonariatu. Odrzucił on śmiało pogląd, jakoby inflacja była rezultatem nadmiernej podaży pieniądza, i wywiódł jej przyczyny z... nadmiernego zużycia energii, surowców itp. Biednemu emerytowanemu reformatorowi socjalizmu najwyraźniej pomyliły się koszty z cenami. Trudno się zresztą dziwić, gdyż w socjalizmie nie było między tymi kategoriami żadnej różnicy.
Od późnych lat 60. negowanie zasadniczego związku ilości pieniądza i inflacji nie uchodzi w dobrym towarzystwie (obojętne, monetarystów czy keynesistów). Również historia gospodarcza - na przykład ewolucja i rosnąca rola banków centralnych - potwierdza ten kierunek myślenia o gospodarce.
Ekonomia taksówki
I jak tu się dziwić zwykłemu zjadaczowi chleba, choćby szoferowi taksówki, jaką jechałem niedawno, że opowiada takie same banialuki o tym, iż banki powinny być państwowe, bo będą pożyczać tym przedsiębiorstwom, które państwo (czytaj: rząd) uważa za ważne czy wręcz strategiczne... Poirytowany, bo szoferzy mają nierzadko zdrowsze poglądy ekonomiczne niż premierzy (zwłaszcza taksówkarze, bo są przedsiębiorcami!), zacząłem się zastanawiać, do kogo powinienem mieć większą pretensję za hołdowanie ekonomicznym nonsensom: do premiera czy do szofera.
Nie idzie o to, kto może - powtarzając takie same nonsensowne poglądy - wyrządzić więcej szkód, bo to akurat jest oczywiste. Idzie o to, kto mógł się nauczyć podstaw ekonomii i zaniedbał to zadanie. Doszedłem do wniosku, że więcej pretensji mam do szofera. W końcu premier w "realsocu" normalnej ekonomii nie mógł się nauczyć, ponieważ wyróżniających się aktywistów wysyłano do partyjnej Wyższej Szkoły Nauk Społecznych. Po upadku komunizmu obecny premier był zbyt zajęty tworzeniem staro-nowego ugrupowania i nie miał raczej czasu na studiowanie teorii ekonomii.
A taksówkarz jako przedsiębiorca powinien wiedzieć lepiej. Po pierwsze, mógł zapamiętać, czym jeździł za "realsocu" i czym jeździ teraz (i jak łatwo kupił ten samochód - bez list, zapisów i talonów - oraz jak łatwo uzyskał odpowiedni kredyt). Po drugie zaś, w odróżnieniu od premiera miał więcej czasu na czytanie, bo upadek komunizmu zmienił też proporcje między taksówkarzami i użytkownikami taksówek...
Więcej możesz przeczytać w 28/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.