Jej publiczne życie - od pierwszych zdjęć po ostatni film - trwało zaledwie kilkanaście lat
Marilyn Monroe uznano za "cud" XX wieku - obok radia i słynnego równania Einsteina
Legenda trwa już 40 lat (na początku sierpnia mija czterdziesta rocznica jej śmierci) i nic nie wskazuje, by miała przeminąć w XXI wieku. Przeciwnie - każda dekada po jej śmierci miała swoją Marilyn, przykrojoną do aktualnych potrzeb, tęsknot i kompleksów. Marilyn Monroe jest idealnym przykładem żywotności dobrze wykreowanego mitu. Dlatego na liście "cudów" XX wieku jest w pierwszej dziesiątce - obok radia i słynnego równania Einsteina. Monroe stała się obiektem współczesnej sztuki - od Salvadora Dalego po Andyego Warhola. Jej figura znalazła się w gabinecie Madame Tussaud, a w międzynarodowym rejestrze gwiezdnym można znaleźć gwiazdę, nazwaną jej imieniem.
Marilyn na każdą dekadę
Ozdobą najnowszej kolekcji mody Christiana Diora są kreacje ť la Marilyn. Modelki prezentowały je jak w słynnej scenie ze "Słomianego wdowca" - specjalnie pompowane powietrze seksownie rozchylało klosze ich sukien. Anorektyczne i silikonowe współczesne modelki mało przypominały zaokrągloną Marilyn. Bardziej były podobne do lalki Barbie z twarzą Marilyn, która pojawiła się w sprzedaży pod koniec lat 90. Bezduszna zewnętrzność MM to najnowsza kulturowa odmiana jej mitu. Nieco wcześniej, w latach 80., obraz gwiazdy zdeformowała Madonna w teledysku piosenki "Material Girl". Mimo zewnętrznej stylizacji i choreografii nawiązującej do jednej ze słynnych scen z Marilyn Madonna wypada trywialnie i sztucznie. Zamiast wrażliwej kobiety - pokazała oblicze cynicznego kobietona. Tym samym udowodniła, że wdzięk to rzecz wrodzona i nie sposób się go nauczyć.
Klip Madonny był również swoistym komentarzem do takiej Marilyn, na którą powoływały się feministki w latach 70. Widziano w niej wówczas przede wszystkim ofiarę szowinizmu mężczyzn, którzy narzucili jej wizerunek "głupiej blondynki", z jakim się nigdy nie pogodziła. Także dopiero wtedy odkryto i doceniono aktorski talent MM - naprawdę świetnej aktorki komediowej (w rolach dramatycznych nie zdążyła zabłysnąć, choć bardzo chciała). Dlaczego tak późno? Chodzi o to, że w latach 60. Amerykanie nie dostrzegali w niej artystki, lecz ofiarę wielkiego politycznego spisku - nikt nie wierzył w jej samobójstwo, choć jest ono znacznie bardziej prawdopodobne niż zabójstwo. Amerykanie ubolewali, że Marilyn już nie pocieszy "naszych chłopców" w Wietnamie, podobnie jak to czyniła w latach 50. w Korei. Była przecież z tego bardzo dumna: sukienkę z koreańskiej eskapady przechowywała do końca życia.
Amerykański kopciuszek
Urodzona jako trzecie z nieślubnych dzieci psychicznie chorej matki, tułała się po domach opieki i rodzinach zastępczych. Gdy miała 9 lat, została zgwałcona, a mając 16 lat, po raz pierwszy usiłowała popełnić samobójstwo. Szybki ślub nastolatki z niewiele starszym sąsiadem położył kres chodzeniu do szkoły, czego nigdy sobie nie wybaczyła. "Mało rozmawialiśmy, bo nic nie mieliśmy sobie do powiedzenia" - wspominała pięć lat tego związku. Podczas wojny koreańskiej Marilyn (wtedy jeszcze Norma Jean) lakierowała śmigła samolotów i sprawdzała jakość spadochronów. Pierwsze zdjęcia zrobili jej wojskowi filmowcy, którzy szukali w fabryce pin-up girls, czyli "dziewcząt do przypinania". Amerykańscy żołnierze tymi fotografiami zdobili drzwi swoich szafek. Popularność MM zaczęła błyskawicznie rosnąć. Jednostki medyczne obwołały ją "dziewczyną, którą każdy lekarz zbadałby najchętniej". Nic więc dziwnego, że szybko trafiła przed kamerę, podpisując kontrakt z wytwórnią 20th Century Fox.
Po kilku latach grania mniejszych i większych ról MM (już nieco poprawiona przez chirurga plastycznego) znalazła się na planie filmu "Mężczyźni wolą blondynki". Towarzysząca jej Jane Russel otrzymała za rolę 200 tys. dolarów, Marilyn zaledwie 200 dolarów za tydzień zdjęć. Wtedy nie miała nawet własnej garderoby. Przez kolejne dziewięć lat kariery zdobyła już wszystko. Wybaczano jej nawet wieczne spóźnianie się na plan i zapominanie dialogów. Pracowała wtedy dużo - grała w "Jak poślubić milionera", "Rzeka bez powrotu", "Przystanek autobusowy", "Książę i aktoreczka", "Pokochajmy się".
Najsmutniejsza dziewczyna świata
Małżeństwo ze sławnym dramaturgiem Arthurem Millerem, trzecie z kolei (także zakończone rozwodem), uchodziło przez długi czas za wzorcowy mariaż piękna i intelektu. Kochający, opiekuńczy i cierpliwy Miller mógł być dla swej żony idealnym partnerem. Niestety, Marilyn z roku na rok coraz gorzej sobie radziła sama z sobą. Przeszkadzał jej wizerunek seksbomby, od którego nie mogła się uwolnić. Obsesyjnie prześladowała ją myśl, że zrobiono z niej kogoś innego, niż jest w rzeczywistości. Była na tyle inteligentna, by zdawać sobie z tego sprawę, i na tyle słaba, by nie móc się przeciwstawić kręcącej się coraz szybciej machinie show-biznesu. Regularnie brane proszki na sen spowodowały, że zaczęła mylić rzeczywistość z fikcją. Gdy znalazła zapiski Millera na swój temat, uznała, że także dla męża jest przedmiotem, a nie człowiekiem.
Na planie "Pół żartem, pół serio", w którym stworzyła najzabawniejszą ze swych ról, była już nieobecna duchem, więc ujęcia powtarzano po kilkadziesiąt razy. "Pojawiała się późnym popołudniem, a kiedy przychodziła, mówiła, że zabłądziła" - wspominał Billy Wilder, reżyser filmu. "Gdy ją całowałem, czułem się, jakbym całował Hitlera" - komentował partner z planu, Tony Curtis. Premierowy aplauz publiczności aktorka wzięła za kpiny z niej samej. "Wszyscy po prostu się ze mnie śmieją. Nie znoszę tego. Czy nie mogę być kimś innym? Jak długo można być sexy?" - pytała histerycznie.
"Jesteś chyba najsmutniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek spotkałem" - te słowa, wypowiedziane tuż po ślubie do Marilyn przez Millera, pisarz włożył w usta Clarka Gablea, partnera Monroe w "Skłóconych z życiem". W tym filmie jedyny raz zagrała samą siebie. Jej zmęczona i opuchnięta twarz mówi więcej niż wypowiadane kwestie. Premiera tego egzystencjalnego westernu odbyła się już po śmierci Gablea i tydzień po rozwodzie MM z Arthurem Millerem. Wkrótce miało się okazać, że będzie to także jej ostatni film. Falowanie nastrojów Marilyn było coraz gwałtowniejsze. Kręcenie "Something Got to Give" przerwano w połowie, pozostały tylko sławne kadry z kąpieli w basenie. "Mam przed sobą przyszłość i nie mogę się jej doczekać" - wyznała nieoczekiwanie. Ponownie zaprzyjaźniła się ze swym drugim mężem, baseballistą Joe DiMaggio. Zamierzała poślubić go ponownie 8 sierpnia 1962 r. Tego dnia nie było jednak ślubu, lecz pogrzeb MM.
Samobójstwo czy spisek?
Pisarz Norman Mailer należy do tej (sporej) grupy ludzi, którzy nigdy nie uwierzyli w samobójstwo aktorki, wiążąc jej śmierć z klanem Kennedych. Johna i Roberta poznała Marilyn przez Franka Sinatrę. Bliskie stosunki z braćmi były jednak możliwe do czasu, gdy pierwszy został prezydentem USA, a drugi prokuratorem generalnym. Wtedy doszło do zerwania. Wtajemniczeni wiedzieli jednak swoje. Wystarczyło zobaczyć Marilyn na urodzinach Johna, śpiewającą najbardziej perwersyjną wersję "Happy Birthday", jaką kiedykolwiek usłyszano. Tak intymnych życzeń nie złożyła żadnemu prezydentowi żadna aktorka!
Jedna z legend głosi, że MM zlikwidowali agenci FBI, obawiając się jej zemsty na Kennedych za to, że się od niej odsunęli. Druga mówi o śmiertelnym pobiciu przez mafię, chcącą wydobyć od MM kompromitujące materiały na temat Roberta, który właśnie rozpoczął antymafijną kampanię. Jeszcze inna, że Marilyn chciała skompromitować Kennedych, bo ani John, ani Robert nie chcieli jej poślubić, co rozchwianą emocjonalnie gwiazdę sprowokowało do połknięcia większej ilości proszków. Analiza toksykologiczna dowodzi, że zmarła na skutek zażycia około 50 tabletek nembutalu - środka nasennego. Jednak w żołądku znaleziono jedynie śladowe ilości po leku. Stąd kolejne podejrzenie: być może trucizna została Marilyn wstrzyknięta?
Fotograficzna biografia artystki kończy się zdjęciem martwej, udręczonej twarzy z licznymi plamami i wybroczynami. Nie taką MM demonstrują co roku uczestnicy amerykańskiego konkursu na jej najdoskonalszą imitację. We wszystkich amatorskich wcieleniach (w 1998 r. zwyciężył mężczyzna!) jest jak w filmach - piękna, uśmiechnięta, szczęśliwa. Czyli nieprawdziwa.
Legenda trwa już 40 lat (na początku sierpnia mija czterdziesta rocznica jej śmierci) i nic nie wskazuje, by miała przeminąć w XXI wieku. Przeciwnie - każda dekada po jej śmierci miała swoją Marilyn, przykrojoną do aktualnych potrzeb, tęsknot i kompleksów. Marilyn Monroe jest idealnym przykładem żywotności dobrze wykreowanego mitu. Dlatego na liście "cudów" XX wieku jest w pierwszej dziesiątce - obok radia i słynnego równania Einsteina. Monroe stała się obiektem współczesnej sztuki - od Salvadora Dalego po Andyego Warhola. Jej figura znalazła się w gabinecie Madame Tussaud, a w międzynarodowym rejestrze gwiezdnym można znaleźć gwiazdę, nazwaną jej imieniem.
Marilyn na każdą dekadę
Ozdobą najnowszej kolekcji mody Christiana Diora są kreacje ť la Marilyn. Modelki prezentowały je jak w słynnej scenie ze "Słomianego wdowca" - specjalnie pompowane powietrze seksownie rozchylało klosze ich sukien. Anorektyczne i silikonowe współczesne modelki mało przypominały zaokrągloną Marilyn. Bardziej były podobne do lalki Barbie z twarzą Marilyn, która pojawiła się w sprzedaży pod koniec lat 90. Bezduszna zewnętrzność MM to najnowsza kulturowa odmiana jej mitu. Nieco wcześniej, w latach 80., obraz gwiazdy zdeformowała Madonna w teledysku piosenki "Material Girl". Mimo zewnętrznej stylizacji i choreografii nawiązującej do jednej ze słynnych scen z Marilyn Madonna wypada trywialnie i sztucznie. Zamiast wrażliwej kobiety - pokazała oblicze cynicznego kobietona. Tym samym udowodniła, że wdzięk to rzecz wrodzona i nie sposób się go nauczyć.
Klip Madonny był również swoistym komentarzem do takiej Marilyn, na którą powoływały się feministki w latach 70. Widziano w niej wówczas przede wszystkim ofiarę szowinizmu mężczyzn, którzy narzucili jej wizerunek "głupiej blondynki", z jakim się nigdy nie pogodziła. Także dopiero wtedy odkryto i doceniono aktorski talent MM - naprawdę świetnej aktorki komediowej (w rolach dramatycznych nie zdążyła zabłysnąć, choć bardzo chciała). Dlaczego tak późno? Chodzi o to, że w latach 60. Amerykanie nie dostrzegali w niej artystki, lecz ofiarę wielkiego politycznego spisku - nikt nie wierzył w jej samobójstwo, choć jest ono znacznie bardziej prawdopodobne niż zabójstwo. Amerykanie ubolewali, że Marilyn już nie pocieszy "naszych chłopców" w Wietnamie, podobnie jak to czyniła w latach 50. w Korei. Była przecież z tego bardzo dumna: sukienkę z koreańskiej eskapady przechowywała do końca życia.
Amerykański kopciuszek
Urodzona jako trzecie z nieślubnych dzieci psychicznie chorej matki, tułała się po domach opieki i rodzinach zastępczych. Gdy miała 9 lat, została zgwałcona, a mając 16 lat, po raz pierwszy usiłowała popełnić samobójstwo. Szybki ślub nastolatki z niewiele starszym sąsiadem położył kres chodzeniu do szkoły, czego nigdy sobie nie wybaczyła. "Mało rozmawialiśmy, bo nic nie mieliśmy sobie do powiedzenia" - wspominała pięć lat tego związku. Podczas wojny koreańskiej Marilyn (wtedy jeszcze Norma Jean) lakierowała śmigła samolotów i sprawdzała jakość spadochronów. Pierwsze zdjęcia zrobili jej wojskowi filmowcy, którzy szukali w fabryce pin-up girls, czyli "dziewcząt do przypinania". Amerykańscy żołnierze tymi fotografiami zdobili drzwi swoich szafek. Popularność MM zaczęła błyskawicznie rosnąć. Jednostki medyczne obwołały ją "dziewczyną, którą każdy lekarz zbadałby najchętniej". Nic więc dziwnego, że szybko trafiła przed kamerę, podpisując kontrakt z wytwórnią 20th Century Fox.
Po kilku latach grania mniejszych i większych ról MM (już nieco poprawiona przez chirurga plastycznego) znalazła się na planie filmu "Mężczyźni wolą blondynki". Towarzysząca jej Jane Russel otrzymała za rolę 200 tys. dolarów, Marilyn zaledwie 200 dolarów za tydzień zdjęć. Wtedy nie miała nawet własnej garderoby. Przez kolejne dziewięć lat kariery zdobyła już wszystko. Wybaczano jej nawet wieczne spóźnianie się na plan i zapominanie dialogów. Pracowała wtedy dużo - grała w "Jak poślubić milionera", "Rzeka bez powrotu", "Przystanek autobusowy", "Książę i aktoreczka", "Pokochajmy się".
Najsmutniejsza dziewczyna świata
Małżeństwo ze sławnym dramaturgiem Arthurem Millerem, trzecie z kolei (także zakończone rozwodem), uchodziło przez długi czas za wzorcowy mariaż piękna i intelektu. Kochający, opiekuńczy i cierpliwy Miller mógł być dla swej żony idealnym partnerem. Niestety, Marilyn z roku na rok coraz gorzej sobie radziła sama z sobą. Przeszkadzał jej wizerunek seksbomby, od którego nie mogła się uwolnić. Obsesyjnie prześladowała ją myśl, że zrobiono z niej kogoś innego, niż jest w rzeczywistości. Była na tyle inteligentna, by zdawać sobie z tego sprawę, i na tyle słaba, by nie móc się przeciwstawić kręcącej się coraz szybciej machinie show-biznesu. Regularnie brane proszki na sen spowodowały, że zaczęła mylić rzeczywistość z fikcją. Gdy znalazła zapiski Millera na swój temat, uznała, że także dla męża jest przedmiotem, a nie człowiekiem.
Na planie "Pół żartem, pół serio", w którym stworzyła najzabawniejszą ze swych ról, była już nieobecna duchem, więc ujęcia powtarzano po kilkadziesiąt razy. "Pojawiała się późnym popołudniem, a kiedy przychodziła, mówiła, że zabłądziła" - wspominał Billy Wilder, reżyser filmu. "Gdy ją całowałem, czułem się, jakbym całował Hitlera" - komentował partner z planu, Tony Curtis. Premierowy aplauz publiczności aktorka wzięła za kpiny z niej samej. "Wszyscy po prostu się ze mnie śmieją. Nie znoszę tego. Czy nie mogę być kimś innym? Jak długo można być sexy?" - pytała histerycznie.
"Jesteś chyba najsmutniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek spotkałem" - te słowa, wypowiedziane tuż po ślubie do Marilyn przez Millera, pisarz włożył w usta Clarka Gablea, partnera Monroe w "Skłóconych z życiem". W tym filmie jedyny raz zagrała samą siebie. Jej zmęczona i opuchnięta twarz mówi więcej niż wypowiadane kwestie. Premiera tego egzystencjalnego westernu odbyła się już po śmierci Gablea i tydzień po rozwodzie MM z Arthurem Millerem. Wkrótce miało się okazać, że będzie to także jej ostatni film. Falowanie nastrojów Marilyn było coraz gwałtowniejsze. Kręcenie "Something Got to Give" przerwano w połowie, pozostały tylko sławne kadry z kąpieli w basenie. "Mam przed sobą przyszłość i nie mogę się jej doczekać" - wyznała nieoczekiwanie. Ponownie zaprzyjaźniła się ze swym drugim mężem, baseballistą Joe DiMaggio. Zamierzała poślubić go ponownie 8 sierpnia 1962 r. Tego dnia nie było jednak ślubu, lecz pogrzeb MM.
Samobójstwo czy spisek?
Pisarz Norman Mailer należy do tej (sporej) grupy ludzi, którzy nigdy nie uwierzyli w samobójstwo aktorki, wiążąc jej śmierć z klanem Kennedych. Johna i Roberta poznała Marilyn przez Franka Sinatrę. Bliskie stosunki z braćmi były jednak możliwe do czasu, gdy pierwszy został prezydentem USA, a drugi prokuratorem generalnym. Wtedy doszło do zerwania. Wtajemniczeni wiedzieli jednak swoje. Wystarczyło zobaczyć Marilyn na urodzinach Johna, śpiewającą najbardziej perwersyjną wersję "Happy Birthday", jaką kiedykolwiek usłyszano. Tak intymnych życzeń nie złożyła żadnemu prezydentowi żadna aktorka!
Jedna z legend głosi, że MM zlikwidowali agenci FBI, obawiając się jej zemsty na Kennedych za to, że się od niej odsunęli. Druga mówi o śmiertelnym pobiciu przez mafię, chcącą wydobyć od MM kompromitujące materiały na temat Roberta, który właśnie rozpoczął antymafijną kampanię. Jeszcze inna, że Marilyn chciała skompromitować Kennedych, bo ani John, ani Robert nie chcieli jej poślubić, co rozchwianą emocjonalnie gwiazdę sprowokowało do połknięcia większej ilości proszków. Analiza toksykologiczna dowodzi, że zmarła na skutek zażycia około 50 tabletek nembutalu - środka nasennego. Jednak w żołądku znaleziono jedynie śladowe ilości po leku. Stąd kolejne podejrzenie: być może trucizna została Marilyn wstrzyknięta?
Fotograficzna biografia artystki kończy się zdjęciem martwej, udręczonej twarzy z licznymi plamami i wybroczynami. Nie taką MM demonstrują co roku uczestnicy amerykańskiego konkursu na jej najdoskonalszą imitację. We wszystkich amatorskich wcieleniach (w 1998 r. zwyciężył mężczyzna!) jest jak w filmach - piękna, uśmiechnięta, szczęśliwa. Czyli nieprawdziwa.
Polskie negatywy Słynna kolekcja unikatowych fotografii Miltona Greena pokazuje MM, jakiej nie znamy - bez makijażu, wczesnym rankiem i późnym wieczorem. Green fotografował ją w latach 1953-57. Gwiazda wówczas mieszkała w jego domu. W ten sposób powstało 6000 zdjęć, w większości nie publikowanych. Obecnie w ich posiadaniu jest Polska. Stało się tak za sprawą kredytu, jakiego udzielił Grzegorz Ż., były dyrektor FOZZ, niejakiemu Dino Matingasowi, greckiemu Żydowi, obywatelowi USA. Matingas nie mógł spłacić długu, więc dał w zastaw zbiór 300 tysięcy zdjęć gwiazd Hollywoodu, w tym wizerunki MM. W 1997 r. wartość tego zbioru szacowana była na 15 milionów dolarów. |
Tajemnice Marilyn |
---|
|
Fałszywe Marilyn | |
---|---|
Polska
| Świat
|
Więcej możesz przeczytać w 29/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.