Chciałbym zakląskać jak lew i zaryczeć jak słowik
Tradycja pisania felietonów jest stara. Za jej patrona można uznać Bolesława Prusa, autora kronik tygodniowych. Tych jeszcze nie czytałem, ale okres mego życia objął wspaniałą epokę Wiecha. Warszawa mówiła Wiechem i aż dziw, że słuch o nim zaginął. Felietonistów towarzyszących własnym życiem życiu czytelników, wkraczających w strefę filuternego stosunku do świata, można podzielić na mądrali i trefnisiów.
Felietonistyka warszawska ma już biografię w postaci monografii Jana Józefa Lipskiego. Do zasłużonych dla myślowej ekwilibrystyki przemycającej raz szczyptę drwiny, a raz pół funta mądrości należą Pustelnik z Krakowskiego Przedmieścia i Jerzy Waldorff. Bohaterowie czasów bicia intelektualistów przez Gomułkę to Paweł Hertz, Andrzej Kijowski, Antoni Słonimski, nie mówiąc o klasyku okresu pałowania Stefanie Kisielewskim, którego parę zębów jeszcze się poniewiera na placyku za katedrą w Warszawie. Kisiel, mój nauczyciel, czarnoksiężnik słowa, przegląd powszechny wydarzeń w kraju, błazen Jego Królewskiej Mości i autor określenia do tej pory kruszącego dyktatury - dyktatura ciemniaków.
Wpadłem na pomysł ratowania od zagubienia tej mało zauważanej twórczości (myśląc i o sobie). Pierwszy felieton napisałem w 1958 r., po tym jak zostałem wezwany przez Jerzego Turowicza do gabinetu mieszczącego się w rogu kurialnych pomieszczeń. Nie zmienił on do dziś kształtu i wchodząc tam, mam wrażenie, że zza szafy wypadnie szkielet psa któregoś z kanoników krakowskich. Ja bym ustawił w drzwiach redakcji kasę z biletami, by wykorzystać dostęp do sławnego miejsca. Turowicz powiedział: "Panie Marku, będzie pan pisał felietony". Ucieszyłem się, ale i ugiąłem pod presją czasu. Tego dnia "Tygodnik" szedł do druku. Na gwałt szukałem w oszalałej głowie pseudonimu. Nagle przyszedł mi na myśl cudowny literacki bohater - Spodek ze "Snu nocy letniej". To ten krawiec, który powiedział: "Chciałbym zakląskać jak lew i zaryczeć jak słowik". Ryknąć udało mi się parę razy, częściej kląskałem.
Felietonistyka czeka na interpretatorów. Dla piszącego jest to gatunek niezwykle wdzięczny, bo można napisać coś "nie chcący". I to "nie chcący" będzie najcelniejsze, najśmieszniejsze. Skala tematyczna zależy od tego, czy felietonista ma w sobie ukryte surmy bojowe, czy fortepian Chopina, marsza Ogińskiego, czy orkiestrę dętą.
Inicjatorem felietonu "Tratwa Noego" jest wąsaty Marek Król. Byłem na czasowym bezrobociu, kiedy do mnie zadzwonił. Zjawiłem się w jego gabinecie i zawarliśmy gentlemen’s agreement. Być może mało kto uwierzy, ale takiej swobody pisania jak we "Wprost" w życiu nie spotkałem. Zawsze była cenzura lub opinia jakichś zatabaczonych prowincjonalnych polonusów, których główną czynnością życiową od kubka mleka rano po naparstek wódeczki wieczorem było oburzanie się. We "Wprost" nie ma cenzury.
Felietonistyka warszawska ma już biografię w postaci monografii Jana Józefa Lipskiego. Do zasłużonych dla myślowej ekwilibrystyki przemycającej raz szczyptę drwiny, a raz pół funta mądrości należą Pustelnik z Krakowskiego Przedmieścia i Jerzy Waldorff. Bohaterowie czasów bicia intelektualistów przez Gomułkę to Paweł Hertz, Andrzej Kijowski, Antoni Słonimski, nie mówiąc o klasyku okresu pałowania Stefanie Kisielewskim, którego parę zębów jeszcze się poniewiera na placyku za katedrą w Warszawie. Kisiel, mój nauczyciel, czarnoksiężnik słowa, przegląd powszechny wydarzeń w kraju, błazen Jego Królewskiej Mości i autor określenia do tej pory kruszącego dyktatury - dyktatura ciemniaków.
Wpadłem na pomysł ratowania od zagubienia tej mało zauważanej twórczości (myśląc i o sobie). Pierwszy felieton napisałem w 1958 r., po tym jak zostałem wezwany przez Jerzego Turowicza do gabinetu mieszczącego się w rogu kurialnych pomieszczeń. Nie zmienił on do dziś kształtu i wchodząc tam, mam wrażenie, że zza szafy wypadnie szkielet psa któregoś z kanoników krakowskich. Ja bym ustawił w drzwiach redakcji kasę z biletami, by wykorzystać dostęp do sławnego miejsca. Turowicz powiedział: "Panie Marku, będzie pan pisał felietony". Ucieszyłem się, ale i ugiąłem pod presją czasu. Tego dnia "Tygodnik" szedł do druku. Na gwałt szukałem w oszalałej głowie pseudonimu. Nagle przyszedł mi na myśl cudowny literacki bohater - Spodek ze "Snu nocy letniej". To ten krawiec, który powiedział: "Chciałbym zakląskać jak lew i zaryczeć jak słowik". Ryknąć udało mi się parę razy, częściej kląskałem.
Felietonistyka czeka na interpretatorów. Dla piszącego jest to gatunek niezwykle wdzięczny, bo można napisać coś "nie chcący". I to "nie chcący" będzie najcelniejsze, najśmieszniejsze. Skala tematyczna zależy od tego, czy felietonista ma w sobie ukryte surmy bojowe, czy fortepian Chopina, marsza Ogińskiego, czy orkiestrę dętą.
Inicjatorem felietonu "Tratwa Noego" jest wąsaty Marek Król. Byłem na czasowym bezrobociu, kiedy do mnie zadzwonił. Zjawiłem się w jego gabinecie i zawarliśmy gentlemen’s agreement. Być może mało kto uwierzy, ale takiej swobody pisania jak we "Wprost" w życiu nie spotkałem. Zawsze była cenzura lub opinia jakichś zatabaczonych prowincjonalnych polonusów, których główną czynnością życiową od kubka mleka rano po naparstek wódeczki wieczorem było oburzanie się. We "Wprost" nie ma cenzury.
Więcej możesz przeczytać w 30/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.