Mamy kryzys, bo akcjonariusze przestali ufać szefom firm
Od wielu miesięcy przestrzegam przed zbyt optymistycznym patrzeniem na sytuację w gospodarce światowej. Czasami czułem się nieswojo z tym moim pesymizmem. Skoro tak wielu sądziło, że w drugim półroczu znowu ma być miło i przyjemnie, że czasy obfitości zaraz wrócą, to pisanie o problemach mogło być odbierane jako przejaw defetyzmu. Niestety, fakty potwierdzają moje oceny. Spójrzmy choćby na to, co się dzieje na parkietach. Przez minioną dekadę ludzie chętnie kupowali akcje na giełdach zachodnich, bo dostrzegali kwitnącą gospodarkę i rosnące zyski przedsiębiorstw. Nabywając papiery wartościowe, chcieli w tym rozkwicie uczestniczyć. Drobni akcjonariusze mieli nadzieję na szybkie zyski, a zarobione pieniądze przeznaczali na przyjemności. Teraz nadzieje na nie kończący się cud wydają się gasnąć i pojawia się pytanie, jak długo będzie trwało dostosowywanie oczekiwań konsumentów i inwestorów do rzeczywistych warunków funkcjonowania gospodarki; czy chęć wydawania pochłonie wszystkie zapasy, czy raczej pesymizm konsumentów doprowadzi do ograniczenia produkcji.
Co dzień skandal
Nastrój niepewności jest podtrzymywany przez wybuchające codziennie nowe skandale w wielkich firmach amerykańskich. Afery dowodzą, że mieliśmy do czynienia ze sztucznym nadmuchiwaniem wartości korporacji. Nie sposób też oprzeć się wrażeniu, że choroba fałszowania ksiąg nie ma granic.
Rośnie, szczególnie w USA, różnica w ocenie sytuacji między analitykami ekonomicznymi a przedsiębiorcami i menedżerami. Analitycy są nastawieni znacznie bardziej optymistycznie i twierdzą, że warunki makroekonomiczne są niezłe, a skandale na rynkach to wynik nieprawidłowości w zarządzaniu amerykańskimi korporacjami, zbyt dużej liczby nowych emisji akcji oraz słabego ożywienia w sektorze nowych technologii. Ciągle przy tym powtarzają frazesy o potrzebie dostosowania poziomu zapasów do popytu, co musi trochę potrwać - teraz już nawet do końca trzeciego kwartału 2002 r. Z kolei przedstawiciele biznesu coraz częściej wskazują na problemy piętrzące się w USA - deficyt handlowy, deficyt budżetowy (federalny i stanowy) oraz słabnący popyt. Niekiedy wygląda to tak, jakby przedsiębiorcy i menedżerowie bardziej przejmowali się niektórymi uwarunkowaniami makroekonomicznymi niż analitycy.
Giełdy szukają dna
Optymizm analityków nie powstrzymuje, niestety, spadku indeksów giełdowych. Wielu z nas zastanawia się, jak nisko mogą spaść ceny akcji, jak bardzo jest zawyżona wartość większości rynków. Widziałem ostatnio porównanie kształtowania się giełdowego wskaźnika cena/zysk (cena akcji podzielona przez zysk z jednej akcji). Z porównania rynku amerykańskiego i brytyjskiego wynika, że wskaźnik ten w 2000 r. był o wiele wyższy w USA (w Wielkiej Brytanii - 23, w USA - 31). Teraz wynosi on odpowiednio 18 i 24, czyli w zasadzie oba rynki podobnie reagują na zmianę sytuacji. Średnie współczynniki z wielu lat wynoszą dla Wielkiej Brytanii - 14, a dla USA - 16 (dane z Datastream), czyli przeciętnie są prawie o połowę niższe od wyśrubowanych wyników sprzed dwóch lat. W Wielkiej Brytanii wartość indeksu FTSE 100 jest dziś już niemal o 35 proc. niższa niż w 2000 r. W latach 70. na wyspach w najgorszym czasie, przez trzy i pół roku, wartość akcji spadła prawie o 70 proc. Wypada mieć nadzieję, że nic podobnego nie wydarzy się teraz, że ceny na giełdzie będą się obniżać mniej gwałtownie.
Kaganiec dla funduszy spekulacyjnych?
To, co właśnie obserwujemy, to autoregulacja czy objawy kryzysu? Które dane oddają rzeczywistą wartość firm, a które są wynikiem sztucznego ich windowania? Po 11 września 2001 r. różnica w cenach akcji na giełdach w Nowym Jorku i Europie zrobiła się tak duża, że wręcz powinno dojść do transakcji sprzedaży między rynkami. Operacje finansowe były jednak nad wyraz skromne. Dlaczego? Względy patriotyczne nakazywały wówczas powściągliwość. Dziś, wiele miesięcy po tamtych wydarzeniach, chęć zysku przeważyła i fundusze hedgingowe (działające na zasadzie podwyższonego ryzyka), grające na zniżkę akcji, umacniają mechanizmy kryzysowe. Liczne operacje grania na zniżkę w momentach odbijania się w górę cen akcji i oznak ożywienia gospodarki, w sytuacji słabego ciągle zaufania, odgrywają rolę samospełniającego się proroctwa. Dlatego zaczyna się coraz głośniej mówić o możliwości wprowadzenia dodatkowych regulacji dotyczących funkcjonowania funduszy hedgingowych.
Spadające ceny akcji to nie tylko zmartwienie inwestorów, to także wzrost kosztów zdobycia kapitału, co zmniejsza skłonność do inwestowania. Spadki na giełdzie przyprawiają o ból głowy ministrów finansów, gdyż powodują obniżenie wpływów do budżetu z zysków kapitałowych oraz obrazują osłabienie rentowności przedsiębiorstw, co z kolei oznacza niższą podstawę opodatkowania. Inwestorzy zadają sobie pytanie, dlaczego tak wiele fuzji i przejęć, rekomendowanych przez najlepsze banki inwestycyjne, zatrudniające najlepszych analityków i doradców, nie przyniosło akcjonariuszom trwałych korzyści? Za to dochody zarządów firm wzrosły nieraz tysiące razy. Było to możliwe, bowiem kadra menedżerska nie tworzyła rezerw celowych na premie dla kierownictwa firm, które musiałyby być ujawnione w kosztach przedsiębiorstwa i zyskać aprobatę akcjonariuszy. Takie postępowanie doprowadziło w niektórych wypadkach do sytuacji, w której cały zysk zjadały premie.
Prawo plus zaufanie
Mamy do czynienia z kryzysem zaufania do amerykańskiego systemu menedżerskiego. To szefowie przedsiębiorstw wraz z konsultantami i audytorami przejęli władzę nad firmami, dbając o własne zyski, a nie o dobro przedsiębiorstw czy inwestycje akcjonariuszy. To spowodowało spadek zaufania. A kapitalizm opiera się nie tylko na rządach prawa, ale także na zaufaniu. Można wprowadzać coraz bardziej szczegółowe regulacje i przepisy funkcjonowania w świecie gospodarczym, ale samo prawo nie załatwi wszystkiego. Zaufanie musi się na nowo stać normą, w przeciwnym razie nie będzie nawet małego cudu. Optymistyczne jest przy tym to, że Amerykanie od 150 lat zajmują się, jeśli tylko zachodzi potrzeba, naprawianiem kapitalizmu. Nie mają europejskich ciągotek do szukania trzeciej drogi, szukają najprostszej, zwykle prowadzącej wprost do celu.
Sąd kapturowy Gdy w sierpniu 2000 r. na prośbę George’a W. Busha Dick Cheney opuścił stanowisko prezesa spółki naftowej Halliburton, sprzedając swój pakiet akcji, firma była w doskonałej formie. Cena akcji wynosiła około 52 USD i miała tendencję zwyżkową. Dwa miesiące później okazało się, że Halliburton ma duże problemy, wartość akcji firmy w ciągu jednego dnia spadła aż o 11 proc., obniżając się potem stopniowo do 13 dolarów. Równocześnie Komisja Papierów Wartościowych (SEC) objęła spółkę śledztwem w związku ze stosowaniem "kreatywnej" księgowości. Afera Cheneya jest wręcz akademickim przykładem tego, jak się rodzą, a przede wszystkim jak są ujawniane skandale, które ostatnio wstrząsnęły Ameryką i resztą świata. Cheney utrzymuje, że o żadnych problemach swojej dawnej firmy nie wiedział. Innego zdania jest Larry Klayman, adwokat, założyciel i prezes Judicial Watch - organizacji, której celem jest czuwanie, "aby nikt nie był ponad prawem". Wiceprezydent wiedział o kłopotach firmy, w przeciwnym razie nie sprzedałby swoich akcji - twierdzi Klayman, konserwatywny republikanin, który w listopadzie 2000 r. pozwał ówczesnego wiceprezydenta Gore’a do sądu za fałszowanie wyborów, gorący orędownik zwycięstwa wyborczego George’a W. Busha. Tymczasem Dick Cheney jako kandydat na urząd musiał wtedy sprzedać swoje akcje. Ujawnione afery nie powstały z jego winy, lecz były skutkiem "procesów azbestowych", w których adwokaci osaczyli spółkę, starając się wypompować z niej miliardy dolarów odszkodowań dla faktycznych i rzekomych ofiar tej rakotwórczej substancji. Bardzo wysokie odszkodowania są specyficzną cechą amerykańskiego systemu prawnego. Biada temu, kto ważyłby się choć trochę ograniczyć tę żyłę złota amerykańskiej palestry. Nieśmiało próbował tego Dan Quayle, wiceprezydent w gabinecie Busha seniora, ale przegrał. Kolejnym, który się odważył, jest Bush junior. Być może skłoniło go do tego lobby przemysłowe, stale nękane procesami o odszkodowania. W styczniu 2002 r. pojawiły się pogłoski o podjęciu przez Busha próby reformy systemu wymiaru sprawiedliwości. Wygląda jednak na to, że George W. Bush z reformy zrezygnuje. Po pierwsze, jej forsowanie grozi zarzutami o krycie Cheneya i pomaganie Halliburtonowi. Po drugie, ujrzały światło dzienne dokumenty świadczące o tym, że George W. Bush w czasach, kiedy kierował Harken Energy Corporation, sprzedał swoje akcje tuż przed opublikowania raportu o fatalnym stanie firmy. Lobby prawnicze dało prezydentowi do zrozumienia, że posunął się za daleko - uważają publicyści "Washington Post". Jan M. Fijor [email protected][email protected] Gorące akcje George W. Bush w kwietniu 1990 r. zobowiązał się pisemnie do niesprzedawania pakietu akcji korporacji Harken Energy (wchodził wtedy w skład jej zarządu). Powodem złożenia deklaracji były kłopoty firmy, które miały zostać rozwiązane dzięki nowej emisji akcji. Nim do tego doszło, Bush sprzedał jednak swój pakiet po 4 USD za akcję. Osiem dni później ujawniono, że Harken ma kłopoty, i ceny akcji spadły niemal o połowę. Bush mętnie tłumaczył kontrolerom amerykańskiej komisji papierów własnościowych, że transakcja była od dawna zaplanowana. Sprawa została umorzona. |
Więcej możesz przeczytać w 30/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.