Człowiek indywidualny, czyli po prostu człowiek, po stuleciu ekspansji "człowieka zbiorowego" odzyskuje głos
Żyjemy, jak biadają lewicowi intelektualiści, w wieku sierot. Sierot po wielkich ideach organizujących zbiorowość. Na przykład żurnalista "Gazety Wyborczej", peregrynujący w sprawie sierot od jednego lewicującego intelektualisty do drugiego, trafia do Jacka Kuronia, który twierdzi, że teraz każdy zryw byłby czymś pozytywnym, bez względu na efekty (?!), i marzy mu się, aby "narodziła się z tego jakaś nowa idea". Kolektywistyczna oczywiście, skoro wszyscy "rozpytywani na okoliczność" rozwodzą się nad nadmiarem indywidualizmu.
To prawda, że świat długo był miejscem, w którym zorganizowane, z reguły "od góry", zbiorowości tworzyły życie społeczne. Tak było w wielkich imperiach starożytności, z królem-bogiem na czele. O pozycji jednostki w społeczeństwie decydowało tam wyznaczone miejsce w hierarchii, które niezwykle trudno było zmienić. Jednostka, jeśli nie była faraonem, cesarzem czy feudalnym seniorem, była jedynie trybikiem w wielkiej maszynie, "człowiekiem zbiorowym". Ba, nawet w miastach - tych zalążkach nowego - indywidualizm nie miał łatwego życia. I tam o pozycji w społeczeństwie w dużej mierze decydowała nie indywidualna przedsiębiorczość i osiągnięcia kupca, rzemieślnika czy finansisty, ale jego przynależność do gildii.
Era jednostki
Liberalny kapitalizm zmienił to wszystko radykalnie. Rozwój firm poza gildiami pozwolił przedsiębiorczym jednostkom na nieskrępowaną ekspansję. Nowe reguły gry też zorientowane były na jednostkę, nie na grupę, jak na przykład pierwsze w świecie prawo patentowe w Wielkiej Brytanii.
Stopniowo, w ślad za autonomią jednostki w świecie gospodarki, szła autonomia jednostki w świecie polityki. Wolność polityczna kroczyła za wolnością gospodarczą. Przełom XVIII i XIX wieku w Europie i tam, gdzie powstały nowe społeczeństwa emigrantów z Europy, mających te same wolnościowe aspiracje, był czasem liberalizmu i indywidualizmu, czasem jednostki.
Liberalizm wyniósł indywidualizm do rangi fundamentu społecznego. Dopóki jednostka nie naruszała praw innych, dopóty nie było granic, które uniemożliwiłyby urzeczywistnienie jej aspiracji. Jakichkolwiek: politycznych (bo mogła zostać szefem państwa), gospodarczych (bo mogła się stać właścicielem ogromnego przedsiębiorstwa), społecznych, intelektualnych i innych. Wszystko zależało teraz od jej wysiłku. Liberalizm skruszył kajdany "człowieka zbiorowego", w które zakuła go na tysiąclecia wola autokratów.
Prawo do cudzego dochodu
Niepostrzeżenie jednak, od końca XIX w., liberalny kapitalizm zaczął podlegać powolnej erozji. Pojawiły się związki zawodowe, pierwsze prawdziwe monopole kapitalistycznej gospodarki. Członkostwo w związku dawało określone korzyści; na przykład szanse na podwyżki płac, nie związane - jak poprzednio - z lepszą pracą jednostki. Początek XX w. przyniósł po raz pierwszy w historii "prawo do cudzego dochodu", czyli redystrybucję przez budżet. Pierwszy podatek od dochodów indywidualnych w USA mieścił się między 1 proc. a 7 proc. To był jednak dopiero początek lawiny. Masowe partie organizowały swoich zwolenników, obiecując im rozmaite przywileje. Rosnąca redystrybucja stała się czynnikiem organizującym ludzi wokół partii.
W pierwszym ćwierćwieczu po II wojnie światowej nastąpił na Zachodzie prawdziwy powrót "człowieka zbiorowego". Płaca hutnika czy robotnika w fabryce samochodów już tylko w części zależała od jego indywidualnego wysiłku: pracowitości, talentu. W większym stopniu - od siły przetargowej związku zawodowego. Emerytury, na przykład, przestały być rezultatem zapobiegliwości i skłonności do oszczędzania jednostki. Z innymi świadczeniami było podobnie.
Pozycja jednostki, jak za czasów faraonów czy średniowiecznych gildii, zaczęła znów zależeć od jej miejsca w nowych zbiorowościach. Powolne na Zachodzie, a szybsze na komunistycznym Wschodzie rozrywanie związku między wysiłkiem a efektem musiało zaowocować stopniowym spadkiem sprawności ekonomicznej. Niezadowolenie z tego stanu rzeczy przyczyniło się akceptacji idei powrotu do źródeł sukcesu liberalnego kapitalizmu.
Liberalizacja, czyli powrót do swobody
Liberalna kontrrewolucja lat 80. premier Thatcher i prezydenta Reagana radykalnie rozluźniła interwencjonistyczne rygory krępujące gospodarki ich krajów. Liberalizacja dalej poszła w krajach anglosaskich, ale wolnorynkowy "duch czasu" oddziaływał niemal wszędzie w świecie zachodnim i wśród co bardziej sensownych elit krajów rozwijających się. Po 1989 r. do listy liberalizujących gospodarek doszlusowały też kraje postkomunistyczne.
Liberalizacja zwiększyła zakres swobody jednostki, zmniejszyła uciążliwy bagaż regulacji i podatki. Nie był to jeszcze powrót do złotego wieku liberalizmu, ale i tak wyzwolił on nie obserwowaną od dziesięcioleci falę przedsiębiorczości i innowacyjności. Wytworzone nowe bogactwo w nieco przyzwoitszych proporcjach dzieli się między jego twórców a tych, którzy na nich pasożytują, korzystając z "prawa do cudzego dochodu".
Sieroty po kolektywizmie
Tego właśnie ściślejszego związku między indywidualnym wysiłkiem a efektem nie chcą zaakceptować sieroty po kolektywizmie. Także lewicujące sieroty profesorskie. Jedna z nich, prof. Julian Pańków, której też marzy się nowy zbiorowy zryw społeczny, tłumaczy dziennikarzowi "Gazety Wyborczej", że "młodzież nie ma potrzeby organizowania się. Wszelkie próby zbiorowych działań w ciągu ostatnich dwunastu lat nie przyniosły efektu. Ze strajków i buntów niewiele wynikało".
Jak widać, dla zwolennika solidarnościowego antykomunistycznego bolszewizmu zbiorowe działania, które mogłyby przynieść efekt, to strajki i bunty. Czasami zresztą coś z nich wynikało. Na przykład wtedy, gdy solidarnościowi działacze Huty Sendzimira weszli na komin fabryczny i oświadczyli, że nie zejdą, dopóki huta nie otrzyma rządowych gwarancji na kredyt dla hutniczej inwestycji. I otrzymała...
Oczywiście, nawet otrzymana gwarancja i uzyskana w wyniku szantażu inwestycja nie uchroniły huty przed parokrotnym stanięciem w obliczu bankructwa, ponieważ nie tędy droga do gospodarczej sprawności. Tak samo strajki i demonstracje tak naprawdę tylko podkopują powoli rozwijające się skłonności do rzeczywistej aktywności obywatelskiej. Podtrzymują bowiem kulturę społecznej destrukcji. Aureola bohaterstwa otaczająca warcholskich durniów we wcale licznych segmentach polskiego społeczeństwa ukazuje bowiem fałszywą alternatywę dla działań pozytywnych.
Socjaliści w innych krajach też żałują, że świat się zmienia i - jak to piszą francuscy intelektualiści w książce "Czas nowych nierówności" - nie jest już, niestety, tak, że odwoływanie się do zbiorowości stanowi "podstawowy sposób zaspokajania potrzeb indywidualnych". I chwała Bogu! Do czego to prowadzi, wystarczy spojrzeć na Francję czy Szwecję. W tej pierwszej połowa pracujących w sektorze publicznym pasożytuje na drugiej połowie, gdyż jej przywileje finansowane są głównie przez ciężko pracującą i jeszcze ciężej opodatkowaną drugą połowę. W tej drugiej już prawie dwie trzecie zatrudnionych znajduje się w sektorze publicznym i trzeba będzie kataklizmu, aby przestali oni głosować na socjaldemokratów walczących o utrzymanie państwa opiekuńczego (czytaj: pasożytującego!).
Człowiek indywidualny, czyli CZŁOWIEK
W dobie rosnącego znaczenia kapitału ludzkiego, którego najważniejszym komponentem jest wiedza, ekspansja indywidualizmu wieści koniec "człowieka zbiorowego". Przekształcenia w organizacji i technologii zmieniają środowisko pracy także z punktu widzenia skali.
Bankrutują bądź chudną przemysłowe mastodonty zatrudniające w jednym miejscu nawet dziesiątki tysięcy ludzi. Nie tylko w gospodarkach postkomunistycznych zatrudnienie spadało o połowę po prywatyzacji. W cytadelach kapitalizmu tak samo. Poza tym zatrudnienie przesuwa się do sektora usług, gdzie firmy są małe. W takich niewielkich ludzkich zbiorowościach, w których kompetencje i pracowitość każdego jest znana jego (czy jej) współtowarzyszom, strajki czy demonstracje to bzdura. I nie dlatego, że ludzie są tam zastraszeni, ale przede wszystkim dlatego, że "wiedzą sąsiedzi, na czym kto siedzi". Poza tym rosnący poziom wykształcenia pozwala ludziom łatwiej artykułować własne roszczenia, bez pośrednictwa związkowców.
Człowiek indywidualny, czyli po prostu człowiek, po stuleciu ekspansji "człowieka zbiorowego" odzyskuje głos. I nie widać na horyzoncie takich przemian, które mogłyby w dającej się dzisiaj przewidzieć przyszłości doprowadzić do zmiany tego trendu. Te, które dziś zachodzą, utrudniają wprawdzie powrót człowieka do przynależnego mu indywidualizmu, ale zapobiec temu nie są w stanie.
To prawda, że świat długo był miejscem, w którym zorganizowane, z reguły "od góry", zbiorowości tworzyły życie społeczne. Tak było w wielkich imperiach starożytności, z królem-bogiem na czele. O pozycji jednostki w społeczeństwie decydowało tam wyznaczone miejsce w hierarchii, które niezwykle trudno było zmienić. Jednostka, jeśli nie była faraonem, cesarzem czy feudalnym seniorem, była jedynie trybikiem w wielkiej maszynie, "człowiekiem zbiorowym". Ba, nawet w miastach - tych zalążkach nowego - indywidualizm nie miał łatwego życia. I tam o pozycji w społeczeństwie w dużej mierze decydowała nie indywidualna przedsiębiorczość i osiągnięcia kupca, rzemieślnika czy finansisty, ale jego przynależność do gildii.
Era jednostki
Liberalny kapitalizm zmienił to wszystko radykalnie. Rozwój firm poza gildiami pozwolił przedsiębiorczym jednostkom na nieskrępowaną ekspansję. Nowe reguły gry też zorientowane były na jednostkę, nie na grupę, jak na przykład pierwsze w świecie prawo patentowe w Wielkiej Brytanii.
Stopniowo, w ślad za autonomią jednostki w świecie gospodarki, szła autonomia jednostki w świecie polityki. Wolność polityczna kroczyła za wolnością gospodarczą. Przełom XVIII i XIX wieku w Europie i tam, gdzie powstały nowe społeczeństwa emigrantów z Europy, mających te same wolnościowe aspiracje, był czasem liberalizmu i indywidualizmu, czasem jednostki.
Liberalizm wyniósł indywidualizm do rangi fundamentu społecznego. Dopóki jednostka nie naruszała praw innych, dopóty nie było granic, które uniemożliwiłyby urzeczywistnienie jej aspiracji. Jakichkolwiek: politycznych (bo mogła zostać szefem państwa), gospodarczych (bo mogła się stać właścicielem ogromnego przedsiębiorstwa), społecznych, intelektualnych i innych. Wszystko zależało teraz od jej wysiłku. Liberalizm skruszył kajdany "człowieka zbiorowego", w które zakuła go na tysiąclecia wola autokratów.
Prawo do cudzego dochodu
Niepostrzeżenie jednak, od końca XIX w., liberalny kapitalizm zaczął podlegać powolnej erozji. Pojawiły się związki zawodowe, pierwsze prawdziwe monopole kapitalistycznej gospodarki. Członkostwo w związku dawało określone korzyści; na przykład szanse na podwyżki płac, nie związane - jak poprzednio - z lepszą pracą jednostki. Początek XX w. przyniósł po raz pierwszy w historii "prawo do cudzego dochodu", czyli redystrybucję przez budżet. Pierwszy podatek od dochodów indywidualnych w USA mieścił się między 1 proc. a 7 proc. To był jednak dopiero początek lawiny. Masowe partie organizowały swoich zwolenników, obiecując im rozmaite przywileje. Rosnąca redystrybucja stała się czynnikiem organizującym ludzi wokół partii.
W pierwszym ćwierćwieczu po II wojnie światowej nastąpił na Zachodzie prawdziwy powrót "człowieka zbiorowego". Płaca hutnika czy robotnika w fabryce samochodów już tylko w części zależała od jego indywidualnego wysiłku: pracowitości, talentu. W większym stopniu - od siły przetargowej związku zawodowego. Emerytury, na przykład, przestały być rezultatem zapobiegliwości i skłonności do oszczędzania jednostki. Z innymi świadczeniami było podobnie.
Pozycja jednostki, jak za czasów faraonów czy średniowiecznych gildii, zaczęła znów zależeć od jej miejsca w nowych zbiorowościach. Powolne na Zachodzie, a szybsze na komunistycznym Wschodzie rozrywanie związku między wysiłkiem a efektem musiało zaowocować stopniowym spadkiem sprawności ekonomicznej. Niezadowolenie z tego stanu rzeczy przyczyniło się akceptacji idei powrotu do źródeł sukcesu liberalnego kapitalizmu.
Liberalizacja, czyli powrót do swobody
Liberalna kontrrewolucja lat 80. premier Thatcher i prezydenta Reagana radykalnie rozluźniła interwencjonistyczne rygory krępujące gospodarki ich krajów. Liberalizacja dalej poszła w krajach anglosaskich, ale wolnorynkowy "duch czasu" oddziaływał niemal wszędzie w świecie zachodnim i wśród co bardziej sensownych elit krajów rozwijających się. Po 1989 r. do listy liberalizujących gospodarek doszlusowały też kraje postkomunistyczne.
Liberalizacja zwiększyła zakres swobody jednostki, zmniejszyła uciążliwy bagaż regulacji i podatki. Nie był to jeszcze powrót do złotego wieku liberalizmu, ale i tak wyzwolił on nie obserwowaną od dziesięcioleci falę przedsiębiorczości i innowacyjności. Wytworzone nowe bogactwo w nieco przyzwoitszych proporcjach dzieli się między jego twórców a tych, którzy na nich pasożytują, korzystając z "prawa do cudzego dochodu".
Sieroty po kolektywizmie
Tego właśnie ściślejszego związku między indywidualnym wysiłkiem a efektem nie chcą zaakceptować sieroty po kolektywizmie. Także lewicujące sieroty profesorskie. Jedna z nich, prof. Julian Pańków, której też marzy się nowy zbiorowy zryw społeczny, tłumaczy dziennikarzowi "Gazety Wyborczej", że "młodzież nie ma potrzeby organizowania się. Wszelkie próby zbiorowych działań w ciągu ostatnich dwunastu lat nie przyniosły efektu. Ze strajków i buntów niewiele wynikało".
Jak widać, dla zwolennika solidarnościowego antykomunistycznego bolszewizmu zbiorowe działania, które mogłyby przynieść efekt, to strajki i bunty. Czasami zresztą coś z nich wynikało. Na przykład wtedy, gdy solidarnościowi działacze Huty Sendzimira weszli na komin fabryczny i oświadczyli, że nie zejdą, dopóki huta nie otrzyma rządowych gwarancji na kredyt dla hutniczej inwestycji. I otrzymała...
Oczywiście, nawet otrzymana gwarancja i uzyskana w wyniku szantażu inwestycja nie uchroniły huty przed parokrotnym stanięciem w obliczu bankructwa, ponieważ nie tędy droga do gospodarczej sprawności. Tak samo strajki i demonstracje tak naprawdę tylko podkopują powoli rozwijające się skłonności do rzeczywistej aktywności obywatelskiej. Podtrzymują bowiem kulturę społecznej destrukcji. Aureola bohaterstwa otaczająca warcholskich durniów we wcale licznych segmentach polskiego społeczeństwa ukazuje bowiem fałszywą alternatywę dla działań pozytywnych.
Socjaliści w innych krajach też żałują, że świat się zmienia i - jak to piszą francuscy intelektualiści w książce "Czas nowych nierówności" - nie jest już, niestety, tak, że odwoływanie się do zbiorowości stanowi "podstawowy sposób zaspokajania potrzeb indywidualnych". I chwała Bogu! Do czego to prowadzi, wystarczy spojrzeć na Francję czy Szwecję. W tej pierwszej połowa pracujących w sektorze publicznym pasożytuje na drugiej połowie, gdyż jej przywileje finansowane są głównie przez ciężko pracującą i jeszcze ciężej opodatkowaną drugą połowę. W tej drugiej już prawie dwie trzecie zatrudnionych znajduje się w sektorze publicznym i trzeba będzie kataklizmu, aby przestali oni głosować na socjaldemokratów walczących o utrzymanie państwa opiekuńczego (czytaj: pasożytującego!).
Człowiek indywidualny, czyli CZŁOWIEK
W dobie rosnącego znaczenia kapitału ludzkiego, którego najważniejszym komponentem jest wiedza, ekspansja indywidualizmu wieści koniec "człowieka zbiorowego". Przekształcenia w organizacji i technologii zmieniają środowisko pracy także z punktu widzenia skali.
Bankrutują bądź chudną przemysłowe mastodonty zatrudniające w jednym miejscu nawet dziesiątki tysięcy ludzi. Nie tylko w gospodarkach postkomunistycznych zatrudnienie spadało o połowę po prywatyzacji. W cytadelach kapitalizmu tak samo. Poza tym zatrudnienie przesuwa się do sektora usług, gdzie firmy są małe. W takich niewielkich ludzkich zbiorowościach, w których kompetencje i pracowitość każdego jest znana jego (czy jej) współtowarzyszom, strajki czy demonstracje to bzdura. I nie dlatego, że ludzie są tam zastraszeni, ale przede wszystkim dlatego, że "wiedzą sąsiedzi, na czym kto siedzi". Poza tym rosnący poziom wykształcenia pozwala ludziom łatwiej artykułować własne roszczenia, bez pośrednictwa związkowców.
Człowiek indywidualny, czyli po prostu człowiek, po stuleciu ekspansji "człowieka zbiorowego" odzyskuje głos. I nie widać na horyzoncie takich przemian, które mogłyby w dającej się dzisiaj przewidzieć przyszłości doprowadzić do zmiany tego trendu. Te, które dziś zachodzą, utrudniają wprawdzie powrót człowieka do przynależnego mu indywidualizmu, ale zapobiec temu nie są w stanie.
Więcej możesz przeczytać w 30/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.