Naprzeciw siebie stoją w Izraelu/Palestynie nie armia i terroryści, lecz dwa społeczeństwa
Gdy w grudniu ubiegłego roku nauczałem na Uniwersytecie Hebrajskim, jadałem czasem w tej stołówce. Mieści się ona w ośrodku studenckim im. Franka Sinatry, w samym centrum kampusu na jerozolimskiej Górze Oliwnej. W porze obiadowej jest tam tłoczno nawet wtedy, gdy - jak w ostatni dzień lipca - nie ma zajęć. Bomba, która wybuchła o godz. 13.49, była naszpikowana szrapnelami. Od siły wybuchu zawalił się dach. Wśród 7 zabitych i 89 rannych mogą być moi studenci.
W grupie rannych jest dziesięcioro izraelskich Arabów. Na uniwersytecie studiuje ich pięć tysięcy, a stołówka "u Sinatry" była miejscem spotkań arabskiej i żydowskiej młodzieży. Może właś-nie dlatego terroryście udało się tam dotrzeć bez budzenia podejrzeń. Ci, którzy go posłali, musieli wiedzieć, że bomba zabije nie tylko Żydów. Zapewne w ich oczach Arabowie studiujący na izraelskim uniwersytecie winni są zdrady, a więc zasługują na śmierć.
Wyrzynajcie Żydów!
Bo co do tego, że na śmierć zasługują wszyscy Izraelczycy, kimkolwiek i gdziekolwiek by byli, przywódcy Hamasu i Dżihadu - i nie tylko oni - nie mają wątpliwości. W październiku 2000 r., gdy trwały jeszcze negocjacje w Camp David, podczas których Izrael zaoferował Arafatowi powstanie państwa palestyńskiego na 96 proc. terytoriów okupowanych, i gdy trwała już rozpętana przez Arafata intifada, palestyńska telewizja państwowa nadała kazanie Ahmada Abu Halabii, byłego rektora uniwersytetu w Gazie. "Przestępcami i terrorystami są Żydzi. To ich trzeba wyrżnąć i zabić, jak rzekł Bóg Wszechmocny: Walczcie z nimi, a Bóg udręczy ich waszymi rękoma. (...) Nie miejcie zmiłowania nad Żydami. Gdziekolwiek byście ich spotkali, zabijajcie ich. Nie oddamy ani jednego ziarnka ziemi Palestyny - od Hajfy i Jaffy, Akry i Mulabbas, i Salama, i Majdal [wszystkie te miejscowości leżą w granicach Izraela z 1967 r. - DW], i całej ziemi, i Gazy, i Zachodniego Brzegu".
To nie obłąkańcze rojenia pojedynczego fanatyka. Podobne poglądy wyznaje dziś - a przynajmniej deklaruje w sondażach - większość palestyńskiego społeczeństwa. W badaniach przeprowadzonych na przełomie maja i czerwca przez palestyński ośrodek JMCC w Jerozolimie ponad połowa respondentów opowiedziała się przeciwko porozumieniom z Oslo i rozmowom pokojowym z Izraelem, a 80 proc. poparło kontynuowanie intifady, zwłaszcza "operacji wojskowych", a więc zamachów terrorystycznych. 51,5 proc. ankietowanych wymieniło jako cel intifady "wyzwolenie historycznej Palestyny" (w odróżnieniu od powstania państwa palestyńskiego na Zachodnim Brzegu i w Gazie). Po raz pierwszy ponad połowa Palestyńczyków opowiedziała się jawnie za zniszczeniem Izraela.
Wszyscy są żołnierzami
Dr Muhammad Kamal Al-Din Al-Imam, wykładowca prawa islamskiego na uniwersytecie w Aleksandrii w Egipcie, zauważa w artykule opublikowanym 14 lipca zeszłego roku w dzienniku "Al-Liwa Al-Islami", że "nie ma izraelskich cywilów. [Izraelskie] społeczeństwo jako całość atakuje ziemię Palestyny. Oni są wszyscy uzbrojeni, wszyscy wchodzą w skład sił zbrojnych, wszyscy służą w wojsku. Przybyli z różnych krajów, by okupować cudzą ziemię. Czy kogoś, kto popełnił taką zbrodnię, można traktować jak cywila?".
Taka ideologia legła u podstaw terroryzmu wymierzonego celowo w cywilów. Bomby wybuchają na uczelniach, w autobusach i kawiarniach nie tylko i zapewne nawet nie głównie dlatego, że obiekty wojskowe jest trudniej atakować. Cywile są dla terrorystów celem właściwym i uprawnionym właśnie dlatego, że... nie ma cywilów: wszyscy służą, służyli lub będą służyć w armii. Nie ma też różnicy między zamachami na terytoriach uznanych za okupowane a atakami na terytorium Izraela w granicach z 1967 r., jak ubiegłotygodniowy środowy zamach na uniwersytecie. Izrael nie ma bowiem prawa istnieć. Trzeba wyzwolić "całą Palestynę".
Główny organizator tych zamachów, szejk Salah Szehada, szef zbrojnego ramienia Hamasu, zginął osiem dni przed atakiem na uniwersytet. Jednotonowa bomba zrzucona z izraelskiego F-16 wybuchła w jego domu w mieszkalnej dzielnicy Gazy, zabijając Szehadę i 11 innych osób, w tym dziewięcioro dzieci. Premier Szaron zrazu mówił o "udanej operacji wojskowej", potem pod wpływem oburzenia, z jakim świat zareagował na atak, władze izraelskie uznały, że była to "pomyłka". "Gdybyśmy wiedzieli, że będą tam cywile, nigdy byśmy nie zaatakowali" - zapewniał rzecznik sztabu, dodając, że atak na Szehadę kilkakrotnie odwoływano właśnie z obawy o bezpieczeństwo cywilów.
Konia z rzędem temu, kto by wytłumaczył, jak można było zrzucić bombę na budynek mieszkalny i oczekiwać, że "ofiar wśród cywilów" nie będzie. Przyznał to pośrednio sam Szaron, który wytknął Szehadzie, że "tchórzliwie ukrywa się za plecami cywilów", czyli po prostu mieszka u siebie w domu. Mimo izraelskich zaprzeczeń trudno nie myśleć, że śmierć tych cywilów wliczono w koszta operacji przeciwko arcyterroryście i uznano, że jest to cena dopuszczalna. Innymi słowy, Izrael popełnił akt terroru. Tak nazajutrz w komentarzu imponującym cywilną odwagą napisał wielki izraelski dziennik "Haarec". Nazajutrz też rzecznik wojskowego skrzydła Hamasu zapowiedział odwet. Nie spoczniemy - oznajmił - "aż syjoniści zaczną widzieć ludzkie szczątki w każdej restauracji, w każdym autobusie, na każdym przystanku i ulicy". Zamach na uniwersytecie i atak poprzedzający go o dzień (na szczęście nieudany, to znaczy bez ofiar śmiertelnych) to początek realizacji tej obietnicy.
Mimo że zamach na Szehadę był niewątpliwie aktem terroru, to między tą pojedynczą izraelską operacją a praktyką palestyńskich terrorystów są zasadnicze różnice. Izraelczycy na ogół rzeczywiście starają się oszczędzić cywilów. Po rzekomej masakrze w Dżeninie w kwietniu tego roku okazało się, że w bitwie o miasto zginęło 56 Palestyńczyków i 23 Izraelczyków. Już sam stosunek sił pokazuje, że Izraelczycy, zamiast oszczędzać swoich żołnierzy, oszczędzali palestyńskich cywilów. Rządowi zresztą zdrowo się za to od opinii publicznej dostało. Hańba ataku na Szehadę polega na tym, że tym razem od tej zasady świadomie odstąpiono. Nawet wówczas jednak śmierć cywilów nie była celem ataku, lecz jego nie chcianą konsekwencją, a Szehada, który miał na sumieniu dziesiątki zabitych w zamachach ludzi, naprawdę zasłużył na śmierć.
Albo oni, albo my
Mimo że w Izraelu znacznie mniej osób mówi takim językiem jak Halabia, to wśród posługujących się nim są członkowie elity władzy. Rabin Owadia Yosef, przywódca koalicyjnej partii Szas, porównał Palestyńczyków do węży, które należy wytępić. Generał Effi Eitam, świeżo wybrany przywódca partii Mafdal (również w koalicji rządzącej), minister bez teki, powiedział w wywiadzie dla dziennika "Haarec" w marcu tego roku: "Na zachód od Jordanu nie będzie suwerenności innej niż izraelska. (...) Mieszkańcy Gazy winni się przenieść na Synaj. (...) Jordania stanie się miejscem realizacji narodowych i politycznych aspiracji Arabów palestyńskich. Z całą pewnością widzę, że w wypadku wojny niewielu Arabów tu zostanie".
Trudno pogodzić takie wywody z jakąkolwiek szansą na pokój i trudno się dziwić, jeśli po stronie palestyńskiej wykorzystuje się je jako dowód na to, że z Izraelem nie da się zawrzeć pokoju. Dużo groźniejszy jednak skutek wywierają one w samym społeczeństwie izrae-lskim. Legitymizują bowiem taką wizję świata, w której Arabom przysługuje mniej praw lub nie przysługują im żadne prawa. Jak wynika z niedawnych badań prof. Szifry Sagy z Uniwersytetu im. Ben-Guriona, zaledwie 8-11 proc. młodych Izraelczyków jest w stanie odczuwać zrozumienie dla argumentów strony palestyńskiej. Z badań prof. Sami Adwana z palestyńskiego Uniwersytetu w Betlejem wynika zaś, że po stronie palestyńskiej wskaźnik ten wynosi zaledwie 4,7 proc. Wyniki poprawiały się trochę, gdy badano wyłącznie młodzież niereligijną, lecz ta po stronie palestyńskiej jest drobną mniejszością.
Po stronie izraelskiej młodzież religijna pozostaje w mniejszości, niemniej jednak to ona często nadaje ton, zwłaszcza w konfrontacji izraelsko-palestyńskiej. W ostatni piątek lipca palestyńscy terroryści ostrzelali pod Hebronem samochód, którym jechało czworo Żydów. Wszyscy zginęli. Niedzielny pogrzeb jednego z nich, Elazara Leibovitza z żydowskiej enklawy w Hebronie, zakończył się pogromem Palestyńczyków. Tego właśnie zwrotu użył obecny na miejscu zajść pułkownik Mosze Givati, doradca Uzi Landaua, skrajnie prawicowego ministra bezpieczeństwa publicznego. Gdy kondukt przechodził przez palestyński rynek, banda wyrostków jęła przewracać stragany i podpaliła jeden z domów. W odpowiedzi Palestyńczycy rzekomo otworzyli ogień do żałobników, lecz obecni na miejscu izraelscy żołnierze zapewniają, że nic takiego się nie zdarzyło. Nie ma natomiast wątpliwości, że strzelać zaczęli osadnicy. Jedna z kul trafiła stojącą na balkonie swego domu czternastoletnią Palestynkę. Dziewczynka zginęła na miejscu. Inne palestyńskie dziecko, ośmioletni Ahmed Nacza, został pchnięty nożem, gdy osadnicy demolowali dom jego ojca. On przeżyje, podobnie jak piętnaścioro innych rannych.
Żołnierze i policjanci, którzy ruszyli, by powstrzymać pogrom i chronić Palestyńczyków, musieli się wdać w długotrwałą bójkę z osadnikami. Givati widział, jak "kilkunastu drani powaliło policjanta na ziemię i zaczęło go kopać". "Widziałem pierwszą intifadę - mówi wstrząśnięty pułkownik - ale czegoś takiego nie widziałem". Wojsko i policja, jego zdaniem, zachowały się zbyt powściągliwie. Chodzi jednak o to, że gdy strzela się do ludzi, bo są Arabami, gdy ośmioletnie dziecko zostaje pchnięte nożem, to przekroczona zostaje ostatnia granica, za którą jest już tylko terror i zbrodnia. Pogrom potępiło nawet kierownictwo żydowskiego osiedla w Hebronie. Należy jednak wątpić, by jego sprawcy wylądowali z długimi wyrokami w więzieniu.
Naprzeciwko siebie stają dziś w Izraelu/Palestynie nie dwie armie czy choćby armia i terroryści, lecz dwa społeczeństwa. Palestyńczycy ubierają kilkuletnie dzieci w stroje terrorystów samobójców. Matki prawdziwych zamachowców mówią, że są z nich dumne. Pokazują listy gratulacyjne od Arafata i czeki od Saddama Husajna. Popiera je najwyraźniej większość społeczeństwa. Po stronie izraelskiej nawet większość osadników, jak wskazują badania, wycofałaby się w szczuplejsze granice w zamian za pokój. Mocą ustawy zniwelowano otoczony dotychczas lokalnym kultem grób Barucha Goldsteina, który w 1993 r. wymordował w Hebronie kilkudziesięciu modlących się Palestyńczyków. Większość Izraelczyków gotowa jest oddać ziemię za pokój, ale nie wierzy, że po tamtej stronie jest z kim rozmawiać. Po "tamtej stronie" zaś większość nie chce już nawet rozmawiać. Wszelkie kontakty handlowe, kulturalne i osobiste między Izraelczykami a Palestyńczykami - dawniej bardzo częste - od dwóch lat są zerwane. Naprawdę nietrudno jest jednym i drugim uwierzyć, że teraz to my albo oni.
W grupie rannych jest dziesięcioro izraelskich Arabów. Na uniwersytecie studiuje ich pięć tysięcy, a stołówka "u Sinatry" była miejscem spotkań arabskiej i żydowskiej młodzieży. Może właś-nie dlatego terroryście udało się tam dotrzeć bez budzenia podejrzeń. Ci, którzy go posłali, musieli wiedzieć, że bomba zabije nie tylko Żydów. Zapewne w ich oczach Arabowie studiujący na izraelskim uniwersytecie winni są zdrady, a więc zasługują na śmierć.
Wyrzynajcie Żydów!
Bo co do tego, że na śmierć zasługują wszyscy Izraelczycy, kimkolwiek i gdziekolwiek by byli, przywódcy Hamasu i Dżihadu - i nie tylko oni - nie mają wątpliwości. W październiku 2000 r., gdy trwały jeszcze negocjacje w Camp David, podczas których Izrael zaoferował Arafatowi powstanie państwa palestyńskiego na 96 proc. terytoriów okupowanych, i gdy trwała już rozpętana przez Arafata intifada, palestyńska telewizja państwowa nadała kazanie Ahmada Abu Halabii, byłego rektora uniwersytetu w Gazie. "Przestępcami i terrorystami są Żydzi. To ich trzeba wyrżnąć i zabić, jak rzekł Bóg Wszechmocny: Walczcie z nimi, a Bóg udręczy ich waszymi rękoma. (...) Nie miejcie zmiłowania nad Żydami. Gdziekolwiek byście ich spotkali, zabijajcie ich. Nie oddamy ani jednego ziarnka ziemi Palestyny - od Hajfy i Jaffy, Akry i Mulabbas, i Salama, i Majdal [wszystkie te miejscowości leżą w granicach Izraela z 1967 r. - DW], i całej ziemi, i Gazy, i Zachodniego Brzegu".
To nie obłąkańcze rojenia pojedynczego fanatyka. Podobne poglądy wyznaje dziś - a przynajmniej deklaruje w sondażach - większość palestyńskiego społeczeństwa. W badaniach przeprowadzonych na przełomie maja i czerwca przez palestyński ośrodek JMCC w Jerozolimie ponad połowa respondentów opowiedziała się przeciwko porozumieniom z Oslo i rozmowom pokojowym z Izraelem, a 80 proc. poparło kontynuowanie intifady, zwłaszcza "operacji wojskowych", a więc zamachów terrorystycznych. 51,5 proc. ankietowanych wymieniło jako cel intifady "wyzwolenie historycznej Palestyny" (w odróżnieniu od powstania państwa palestyńskiego na Zachodnim Brzegu i w Gazie). Po raz pierwszy ponad połowa Palestyńczyków opowiedziała się jawnie za zniszczeniem Izraela.
Wszyscy są żołnierzami
Dr Muhammad Kamal Al-Din Al-Imam, wykładowca prawa islamskiego na uniwersytecie w Aleksandrii w Egipcie, zauważa w artykule opublikowanym 14 lipca zeszłego roku w dzienniku "Al-Liwa Al-Islami", że "nie ma izraelskich cywilów. [Izraelskie] społeczeństwo jako całość atakuje ziemię Palestyny. Oni są wszyscy uzbrojeni, wszyscy wchodzą w skład sił zbrojnych, wszyscy służą w wojsku. Przybyli z różnych krajów, by okupować cudzą ziemię. Czy kogoś, kto popełnił taką zbrodnię, można traktować jak cywila?".
Taka ideologia legła u podstaw terroryzmu wymierzonego celowo w cywilów. Bomby wybuchają na uczelniach, w autobusach i kawiarniach nie tylko i zapewne nawet nie głównie dlatego, że obiekty wojskowe jest trudniej atakować. Cywile są dla terrorystów celem właściwym i uprawnionym właśnie dlatego, że... nie ma cywilów: wszyscy służą, służyli lub będą służyć w armii. Nie ma też różnicy między zamachami na terytoriach uznanych za okupowane a atakami na terytorium Izraela w granicach z 1967 r., jak ubiegłotygodniowy środowy zamach na uniwersytecie. Izrael nie ma bowiem prawa istnieć. Trzeba wyzwolić "całą Palestynę".
Główny organizator tych zamachów, szejk Salah Szehada, szef zbrojnego ramienia Hamasu, zginął osiem dni przed atakiem na uniwersytet. Jednotonowa bomba zrzucona z izraelskiego F-16 wybuchła w jego domu w mieszkalnej dzielnicy Gazy, zabijając Szehadę i 11 innych osób, w tym dziewięcioro dzieci. Premier Szaron zrazu mówił o "udanej operacji wojskowej", potem pod wpływem oburzenia, z jakim świat zareagował na atak, władze izraelskie uznały, że była to "pomyłka". "Gdybyśmy wiedzieli, że będą tam cywile, nigdy byśmy nie zaatakowali" - zapewniał rzecznik sztabu, dodając, że atak na Szehadę kilkakrotnie odwoływano właśnie z obawy o bezpieczeństwo cywilów.
Konia z rzędem temu, kto by wytłumaczył, jak można było zrzucić bombę na budynek mieszkalny i oczekiwać, że "ofiar wśród cywilów" nie będzie. Przyznał to pośrednio sam Szaron, który wytknął Szehadzie, że "tchórzliwie ukrywa się za plecami cywilów", czyli po prostu mieszka u siebie w domu. Mimo izraelskich zaprzeczeń trudno nie myśleć, że śmierć tych cywilów wliczono w koszta operacji przeciwko arcyterroryście i uznano, że jest to cena dopuszczalna. Innymi słowy, Izrael popełnił akt terroru. Tak nazajutrz w komentarzu imponującym cywilną odwagą napisał wielki izraelski dziennik "Haarec". Nazajutrz też rzecznik wojskowego skrzydła Hamasu zapowiedział odwet. Nie spoczniemy - oznajmił - "aż syjoniści zaczną widzieć ludzkie szczątki w każdej restauracji, w każdym autobusie, na każdym przystanku i ulicy". Zamach na uniwersytecie i atak poprzedzający go o dzień (na szczęście nieudany, to znaczy bez ofiar śmiertelnych) to początek realizacji tej obietnicy.
Mimo że zamach na Szehadę był niewątpliwie aktem terroru, to między tą pojedynczą izraelską operacją a praktyką palestyńskich terrorystów są zasadnicze różnice. Izraelczycy na ogół rzeczywiście starają się oszczędzić cywilów. Po rzekomej masakrze w Dżeninie w kwietniu tego roku okazało się, że w bitwie o miasto zginęło 56 Palestyńczyków i 23 Izraelczyków. Już sam stosunek sił pokazuje, że Izraelczycy, zamiast oszczędzać swoich żołnierzy, oszczędzali palestyńskich cywilów. Rządowi zresztą zdrowo się za to od opinii publicznej dostało. Hańba ataku na Szehadę polega na tym, że tym razem od tej zasady świadomie odstąpiono. Nawet wówczas jednak śmierć cywilów nie była celem ataku, lecz jego nie chcianą konsekwencją, a Szehada, który miał na sumieniu dziesiątki zabitych w zamachach ludzi, naprawdę zasłużył na śmierć.
Albo oni, albo my
Mimo że w Izraelu znacznie mniej osób mówi takim językiem jak Halabia, to wśród posługujących się nim są członkowie elity władzy. Rabin Owadia Yosef, przywódca koalicyjnej partii Szas, porównał Palestyńczyków do węży, które należy wytępić. Generał Effi Eitam, świeżo wybrany przywódca partii Mafdal (również w koalicji rządzącej), minister bez teki, powiedział w wywiadzie dla dziennika "Haarec" w marcu tego roku: "Na zachód od Jordanu nie będzie suwerenności innej niż izraelska. (...) Mieszkańcy Gazy winni się przenieść na Synaj. (...) Jordania stanie się miejscem realizacji narodowych i politycznych aspiracji Arabów palestyńskich. Z całą pewnością widzę, że w wypadku wojny niewielu Arabów tu zostanie".
Trudno pogodzić takie wywody z jakąkolwiek szansą na pokój i trudno się dziwić, jeśli po stronie palestyńskiej wykorzystuje się je jako dowód na to, że z Izraelem nie da się zawrzeć pokoju. Dużo groźniejszy jednak skutek wywierają one w samym społeczeństwie izrae-lskim. Legitymizują bowiem taką wizję świata, w której Arabom przysługuje mniej praw lub nie przysługują im żadne prawa. Jak wynika z niedawnych badań prof. Szifry Sagy z Uniwersytetu im. Ben-Guriona, zaledwie 8-11 proc. młodych Izraelczyków jest w stanie odczuwać zrozumienie dla argumentów strony palestyńskiej. Z badań prof. Sami Adwana z palestyńskiego Uniwersytetu w Betlejem wynika zaś, że po stronie palestyńskiej wskaźnik ten wynosi zaledwie 4,7 proc. Wyniki poprawiały się trochę, gdy badano wyłącznie młodzież niereligijną, lecz ta po stronie palestyńskiej jest drobną mniejszością.
Po stronie izraelskiej młodzież religijna pozostaje w mniejszości, niemniej jednak to ona często nadaje ton, zwłaszcza w konfrontacji izraelsko-palestyńskiej. W ostatni piątek lipca palestyńscy terroryści ostrzelali pod Hebronem samochód, którym jechało czworo Żydów. Wszyscy zginęli. Niedzielny pogrzeb jednego z nich, Elazara Leibovitza z żydowskiej enklawy w Hebronie, zakończył się pogromem Palestyńczyków. Tego właśnie zwrotu użył obecny na miejscu zajść pułkownik Mosze Givati, doradca Uzi Landaua, skrajnie prawicowego ministra bezpieczeństwa publicznego. Gdy kondukt przechodził przez palestyński rynek, banda wyrostków jęła przewracać stragany i podpaliła jeden z domów. W odpowiedzi Palestyńczycy rzekomo otworzyli ogień do żałobników, lecz obecni na miejscu izraelscy żołnierze zapewniają, że nic takiego się nie zdarzyło. Nie ma natomiast wątpliwości, że strzelać zaczęli osadnicy. Jedna z kul trafiła stojącą na balkonie swego domu czternastoletnią Palestynkę. Dziewczynka zginęła na miejscu. Inne palestyńskie dziecko, ośmioletni Ahmed Nacza, został pchnięty nożem, gdy osadnicy demolowali dom jego ojca. On przeżyje, podobnie jak piętnaścioro innych rannych.
Żołnierze i policjanci, którzy ruszyli, by powstrzymać pogrom i chronić Palestyńczyków, musieli się wdać w długotrwałą bójkę z osadnikami. Givati widział, jak "kilkunastu drani powaliło policjanta na ziemię i zaczęło go kopać". "Widziałem pierwszą intifadę - mówi wstrząśnięty pułkownik - ale czegoś takiego nie widziałem". Wojsko i policja, jego zdaniem, zachowały się zbyt powściągliwie. Chodzi jednak o to, że gdy strzela się do ludzi, bo są Arabami, gdy ośmioletnie dziecko zostaje pchnięte nożem, to przekroczona zostaje ostatnia granica, za którą jest już tylko terror i zbrodnia. Pogrom potępiło nawet kierownictwo żydowskiego osiedla w Hebronie. Należy jednak wątpić, by jego sprawcy wylądowali z długimi wyrokami w więzieniu.
Naprzeciwko siebie stają dziś w Izraelu/Palestynie nie dwie armie czy choćby armia i terroryści, lecz dwa społeczeństwa. Palestyńczycy ubierają kilkuletnie dzieci w stroje terrorystów samobójców. Matki prawdziwych zamachowców mówią, że są z nich dumne. Pokazują listy gratulacyjne od Arafata i czeki od Saddama Husajna. Popiera je najwyraźniej większość społeczeństwa. Po stronie izraelskiej nawet większość osadników, jak wskazują badania, wycofałaby się w szczuplejsze granice w zamian za pokój. Mocą ustawy zniwelowano otoczony dotychczas lokalnym kultem grób Barucha Goldsteina, który w 1993 r. wymordował w Hebronie kilkudziesięciu modlących się Palestyńczyków. Większość Izraelczyków gotowa jest oddać ziemię za pokój, ale nie wierzy, że po tamtej stronie jest z kim rozmawiać. Po "tamtej stronie" zaś większość nie chce już nawet rozmawiać. Wszelkie kontakty handlowe, kulturalne i osobiste między Izraelczykami a Palestyńczykami - dawniej bardzo częste - od dwóch lat są zerwane. Naprawdę nietrudno jest jednym i drugim uwierzyć, że teraz to my albo oni.
Więcej możesz przeczytać w 32/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.