Co zrobiłaby ludzkość, gdyby się dowiedziała, że ma przed sobą tylko niecałe siedemnaście lat istnienia?
Wiemy już wszystko - 24 lipca o godzinie 23.01 Agencja Reutera poinformowała, że jeśli największa spośród dotychczas wykrytych asteroid nie zboczy z drogi, którą podąża, 1 lutego 2019 r. może dojść do kolizji z Ziemią. Wyliczyli to badacze z NASA i uniwersytetu w Pizie. Asteroida ma średnicę dwóch kilometrów, a naukowcy nadali jej imię 2002NT7.
Zaraz po wystraszeniu nas naukowcy sami się wystraszyli. Wtedy z uniwersytetu w Liverpoolu popłynął uspokajający głos prof. Bennyego Peisera, który powiedział mniej więcej tyle, że można się bać, ale niekoniecznie bardzo. "Prawdopodobieństwo uderzenia jest mniejsze niż jeden do miliona" - zapewnił prof. Peiser, ale uspokoił nas tym umiarkowanie. Każdy chce wygrać w totolotka, orientujemy się więc, że wymienione przezeń prawdopodobieństwo jest czternaście razy większe od trafienia szóstki - a czyż co tydzień nie słyszy się co najmniej o jednym graczu, który skreślił szóstkę? "Obiekty o takim rozmiarze trafiają w Ziemię zaledwie raz na jeden lub dwa miliony lat" - ciągnie profesor w nieustającej nadziei, że nas pocieszy. My jednak do szkół chodziliśmy i wiemy, że on mówi o średniej statystycznej. A co to takiego, taka średnia? Jak kuzyn wyciska pryszcze na nosie sześć razy dziennie, a ja ani razu, to znaczy, że każdy z nas, statystycznie rzecz ujmując, wyciska pryszcze trzy razy dziennie, chociaż jeden z nas - nie chwaląc się, ja - nie ma ani jednego pryszcza. Jeśli zatem duże asteroidy rąbną w Ziemię dwa razy w ciągu dwudziestu lat, a potem przez dwa miliony lat poprzelatują sobie obok, to statystycznie wyjdzie na to, jakby uderzyły te dwa razy w odstępie miliona lat. Jest to więc znowu pocieszenie raczej relatywne. Tym bardziej że naukowcy z Pizy są godni zaufania, bo nie pozwolili się przewrócić tamtejszej krzywej wieży. A czym mogą się pochwalić naukowcy z Liverpoolu? Wyhodowaniem Beatlesów?
Poza tym prof. Peiser sam nie ukrywa, że do kataklizmu jednak może dojść. "Jeżeli spełni się najgorszy scenariusz - powiada - to katastrofa nastąpiłaby w skali światowej". Jej skutki? "Cofnęłaby nas do warunków prehistorycznych". Może więc lepiej przestać z tym pocieszaniem na siłę i przygotować się na najgorsze? Prawdziwie nęcąca jest perspektywa zobaczenia, co zrobiłaby ludzkość, gdyby się dowiedziała, że naprawdę ma przed sobą tylko niecałe siedemnaście lat istnienia. Jeszcze tak niedawno mówiło się o wchodzeniu w trzecie tysiąclecie, a teraz może się okazać, że weszliśmy zaledwie w siedemnastolecie i musimy szybko coś zrobić, by tych lat nie zmarnować.
Można się założyć, że pierwszym odruchem byłyby poszukiwania sposobów ratunku. Wszystkie oczy zwróciłyby się ku Pentagonowi. Szybkie wymyślenie i przygotowanie kosmicznej machiny obronnej, zdolnej do odpowiednio wczesnego rozbicia w pył asteroidy lub przynajmniej zmiany jej trajektorii, wymagałoby jednak takiej koncentracji sił ludzkich, przemysłowych i środków budżetowych, że mogłoby to przekroczyć możliwości Pentagonu. Być może bezradne byłoby nawet całe NATO. Mogłoby się okazać, że wszyscy muszą połączyć siły i środki, bo w przeciwnym razie zginą. Wspólne zagrożenie ma czasem też dobre strony. W naszej mikroskali pamiętamy to choćby z okresu "Solidarności" - w każdym razie z tych czasów, kiedy wytwarzała jeszcze zwykłą solidarność przez małe "s". Być może Ziemianom udałoby się przez pewien czas działać jak obywatelom jednego wielkiego kraju i przed upływem siedemnastu lat zdołaliby się wyposażyć w instrumenty niezbędne do pozbycia się niebezpiecznego kosmicznego gościa.
Byłby to okres zbliżony do idealistycznej - ale zarazem jakże rozumnej - wizji, według której na Ziemię trzeba patrzeć tak, jak się ją widzi z samolotu. Z zaskoczeniem stwierdzamy wtedy, że na jej powierzchni nie są wyrysowane żadne granice, nie są zaznaczone strefy wpływów poszczególnych ras, wyznań czy orientacji politycznych. Ziemia jest po prostu okrągła i taka sama dla wszystkich. Może zauważyłoby to wtedy więcej ludzi niż obecnie, ale najciekawszy byłby moment po ostatecznym zażegnaniu niebezpieczeństwa. Chwila wahania - i co robimy dalej? Stosujemy nowe zasady patrzenia na Ziemię czy wracamy do starych? Bardzo ciekawe, co by wybrano.
Jeszcze ciekawsza byłaby obserwacja Ziemian, gdyby zagrożenia nie udało się uniknąć. Kiedy i komu podano by informację, gdzie dokładnie uderzy asteroida i gdzie są strefy, w których najmniej prawdopodobne są zalanie wodą, trzęsienia ziemi i radykalne zmiany klimatyczne? Kto miałby szanse tam dotrzeć i przeżyć, a kogo by nie poinformowano, wiedząc, że zostanie sprasowany i odparowany? I co by zrobili potomkowie cywilizacji XXI wieku w nowym, już nie filmowym Jurassic Park? Nazwa 2002NT7 wydaje się zbyt skromna i pozbawiona wyrazu. Nazwijmy tę skałę Asteroidą Solidarności.
Zaraz po wystraszeniu nas naukowcy sami się wystraszyli. Wtedy z uniwersytetu w Liverpoolu popłynął uspokajający głos prof. Bennyego Peisera, który powiedział mniej więcej tyle, że można się bać, ale niekoniecznie bardzo. "Prawdopodobieństwo uderzenia jest mniejsze niż jeden do miliona" - zapewnił prof. Peiser, ale uspokoił nas tym umiarkowanie. Każdy chce wygrać w totolotka, orientujemy się więc, że wymienione przezeń prawdopodobieństwo jest czternaście razy większe od trafienia szóstki - a czyż co tydzień nie słyszy się co najmniej o jednym graczu, który skreślił szóstkę? "Obiekty o takim rozmiarze trafiają w Ziemię zaledwie raz na jeden lub dwa miliony lat" - ciągnie profesor w nieustającej nadziei, że nas pocieszy. My jednak do szkół chodziliśmy i wiemy, że on mówi o średniej statystycznej. A co to takiego, taka średnia? Jak kuzyn wyciska pryszcze na nosie sześć razy dziennie, a ja ani razu, to znaczy, że każdy z nas, statystycznie rzecz ujmując, wyciska pryszcze trzy razy dziennie, chociaż jeden z nas - nie chwaląc się, ja - nie ma ani jednego pryszcza. Jeśli zatem duże asteroidy rąbną w Ziemię dwa razy w ciągu dwudziestu lat, a potem przez dwa miliony lat poprzelatują sobie obok, to statystycznie wyjdzie na to, jakby uderzyły te dwa razy w odstępie miliona lat. Jest to więc znowu pocieszenie raczej relatywne. Tym bardziej że naukowcy z Pizy są godni zaufania, bo nie pozwolili się przewrócić tamtejszej krzywej wieży. A czym mogą się pochwalić naukowcy z Liverpoolu? Wyhodowaniem Beatlesów?
Poza tym prof. Peiser sam nie ukrywa, że do kataklizmu jednak może dojść. "Jeżeli spełni się najgorszy scenariusz - powiada - to katastrofa nastąpiłaby w skali światowej". Jej skutki? "Cofnęłaby nas do warunków prehistorycznych". Może więc lepiej przestać z tym pocieszaniem na siłę i przygotować się na najgorsze? Prawdziwie nęcąca jest perspektywa zobaczenia, co zrobiłaby ludzkość, gdyby się dowiedziała, że naprawdę ma przed sobą tylko niecałe siedemnaście lat istnienia. Jeszcze tak niedawno mówiło się o wchodzeniu w trzecie tysiąclecie, a teraz może się okazać, że weszliśmy zaledwie w siedemnastolecie i musimy szybko coś zrobić, by tych lat nie zmarnować.
Można się założyć, że pierwszym odruchem byłyby poszukiwania sposobów ratunku. Wszystkie oczy zwróciłyby się ku Pentagonowi. Szybkie wymyślenie i przygotowanie kosmicznej machiny obronnej, zdolnej do odpowiednio wczesnego rozbicia w pył asteroidy lub przynajmniej zmiany jej trajektorii, wymagałoby jednak takiej koncentracji sił ludzkich, przemysłowych i środków budżetowych, że mogłoby to przekroczyć możliwości Pentagonu. Być może bezradne byłoby nawet całe NATO. Mogłoby się okazać, że wszyscy muszą połączyć siły i środki, bo w przeciwnym razie zginą. Wspólne zagrożenie ma czasem też dobre strony. W naszej mikroskali pamiętamy to choćby z okresu "Solidarności" - w każdym razie z tych czasów, kiedy wytwarzała jeszcze zwykłą solidarność przez małe "s". Być może Ziemianom udałoby się przez pewien czas działać jak obywatelom jednego wielkiego kraju i przed upływem siedemnastu lat zdołaliby się wyposażyć w instrumenty niezbędne do pozbycia się niebezpiecznego kosmicznego gościa.
Byłby to okres zbliżony do idealistycznej - ale zarazem jakże rozumnej - wizji, według której na Ziemię trzeba patrzeć tak, jak się ją widzi z samolotu. Z zaskoczeniem stwierdzamy wtedy, że na jej powierzchni nie są wyrysowane żadne granice, nie są zaznaczone strefy wpływów poszczególnych ras, wyznań czy orientacji politycznych. Ziemia jest po prostu okrągła i taka sama dla wszystkich. Może zauważyłoby to wtedy więcej ludzi niż obecnie, ale najciekawszy byłby moment po ostatecznym zażegnaniu niebezpieczeństwa. Chwila wahania - i co robimy dalej? Stosujemy nowe zasady patrzenia na Ziemię czy wracamy do starych? Bardzo ciekawe, co by wybrano.
Jeszcze ciekawsza byłaby obserwacja Ziemian, gdyby zagrożenia nie udało się uniknąć. Kiedy i komu podano by informację, gdzie dokładnie uderzy asteroida i gdzie są strefy, w których najmniej prawdopodobne są zalanie wodą, trzęsienia ziemi i radykalne zmiany klimatyczne? Kto miałby szanse tam dotrzeć i przeżyć, a kogo by nie poinformowano, wiedząc, że zostanie sprasowany i odparowany? I co by zrobili potomkowie cywilizacji XXI wieku w nowym, już nie filmowym Jurassic Park? Nazwa 2002NT7 wydaje się zbyt skromna i pozbawiona wyrazu. Nazwijmy tę skałę Asteroidą Solidarności.
Więcej możesz przeczytać w 32/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.